środa, 28 grudnia 2016

Krakowski Festiwal Górski, czyli szczęście jest za rogiem!

W czwartkowy wieczór z niejaką zgrozą obserwuję, co dzieje się za oknem. Gęsto padające płaty śniegu nie napawają optymizmem w kontekście czekającej mnie jutro podróży. Jasne, Kraków to nie Beskid Niski, ale biorąc pod uwagę coroczny paraliż komunikacyjny przy pierwszym "ataku zimy", można się nieco obawiać ;) Szczęśliwie docieram bez żadnych przygód, ale nie wszystkim się udaje - na krakowskim dworcu często gęsto słychać komunikaty o opóźnieniach sięgających nawet 300 minut. Łączę siły z Karolą i Markiem i razem jedziemy na kwaterę. Jest wczesne piątkowe popołudnie.

Pierwsze zaskoczenie? W Krakowie nie ma ani grama śniegu! Biały puch leży w Olsztynie, Białymstoku, Warszawie, Lublinie - ale im dalej na południe, tym jest go mniej. (No, pomijając oczywiście Tatry i inne pagórki - tam sięga ponoć po czubek głowy.) Cóż, przynajmniej nie pada deszcz. W tym roku testujemy nowe rozwiązanie noclegowe - zamiast gnieździć się w kilku ho(s)telowych pokojach wynajmujemy mieszkanie... Jutro zaroi się w nim od ludzi, ale dzisiejszego wieczoru i nocy każde z nas dysponuje własnym pokojem i jeszcze zostaje nam wolny salon ;) Mimo kilku drobnych niedogodności (jak na przykład nieco kapryśnie działające prysznice czy zwiększone prawdopodobieństwo obudzenia współlokatorów podczas nocnych powrotów) opcja ta wydaje się być strzałem w dziesiątkę i zapewne chętnie ją jeszcze kiedyś wykorzystamy.

Póki co ruszamy na Uniwersytet Ekonomiczny. Szybko odnajdujemy właściwe miejsce i wyjmujemy "stoisko" z plecaka. Fundacja Kukuczki gotowa do działania! Piątek tradycyjnie jest na KFG dniem nieco leniwym, rozruchowym. Kiermasz powoli się rozbudowuje (niektóre stanowiska rozpoczną działalność dopiero jutro), a odwiedzający raczej rozglądają się niż kupują. Ale taki dzień też jest potrzebny - mamy czas, żeby na spokojnie rozejrzeć się, przywitać i zamienić kilka słów ze znajomymi... Jutro przedzieranie się główną alejką będzie przypominać momentami spacer po Krupówkach w szczycie sezonu. Nie zmienia to oczywiście faktu, że już piątkowy program pęka w szwach od ciekawych spotkań, prelekcji i warsztatów. Gwiazdą wieczoru jest Marc-André Leclerc - na prelekcję młodego Kanadyjczyka dotrzeć mi się nie udaje, za to z pewnym zaskoczeniem rozpoznam go jutro w sympatycznym chłopaku w czapce z daszkiem, który do późnych godzin nocnych nie zejdzie z parkietu ;) Mam natomiast szczery zamiar posłuchać Jacka Czecha i Piotra Sztaby opowiadających o tym, że "góry to nie fabryka wafli", ale uniemożliwia mi to nagły napad totalnej senności...

fot. Karolina Sobolewska
Kilka minut po dwudziestej jednogłośnie stwierdzamy, że nic tu po nas, szybko zwijamy stoisko i ruszamy na podbój wieczornego Krakowa. W rolę przewodnika wciela się Albin Marciniak, toteż nikogo nie dziwi miejsce, do którego trafiamy po krótkim spacerze - kultowa Piwnica pod Baranami, gdzie Albin od siedmiu lat organizuje spotkania z podróżnikami i nie tylko. Wstyd się przyznać, ale - nigdy tam nie byłam! Z tym większym zainteresowaniem zwiedzam poszczególne sale, by w końcu zadowolona zasiąść przy maleńkim stoliku z wielką szklanicą zimowej herbaty. Kolejne godziny to wieczór niepostrzeżenie przechodzący w noc, to rozmowy i śmiechy, to ciekawe historie... A potem powrót wciąż tętniącymi życiem ulicami (w końcu to piątek!) na kwaterę i spać... bo jutro od rana będzie się działo!

Sialalala, zabawa trwa... w Piwnicy pod Baranami! fot. Karolina Sobolewska
Otwieram oczy chwilę przed budzikiem. Jeszcze nieco rozespana staję boso na podłodze... i już po chwili wiem, że to był błąd. Zimno! I to takie przeszywające zimno starej kamienicy, brrr. Nie ma jednak tego złego - teraz niestraszne nam wyjście na poranny mróz. (Śniegu nadal brak.) Rozkładamy stoisko, w ramach rozgrzania fundujemy sobie z Karolą po gorącej czekoladzie i nieco tylko niecierpliwie czekamy na resztę. Niebawem docierają Monika, Ola i Piotrek, odrobinę później Patrycja, Gosia, Ula, Jurek i Marek - i jesteśmy już w komplecie :) Od organizatorów dostaliśmy "przydział" na jeden stolik wielkości dwuosobowej szkolnej ławki - i tyle też osób mieści się maksymalnie przy stoisku. Po ustaleniu wstępnych dyżurów rozchodzimy się więc, aby uniknąć tworzenia sztucznego tłumu.

Ciężka praca na stoisku ;) fot. Karolina Sobolewska
Zawsze dziwiłam się nieco znajomym narzekającym, ile to pieniędzy wydali na tym czy innym festiwalu. Nie, nie na bilety - tylko na stoiskach takich jak nasze, fundacyjne. Sama zwykle bez większego problemu ograniczałam się do książki czy innego drobiazgu - cóż, nie tym razem... Na KFG i mnie dopada wreszcie zakupowe szaleństwo :D Tuż obok stoiska Fundacji Kukuczki wystawia się Ola Dzik. Jest biżuteria, są ubrania i inne akcesoria z mniej lub bardziej dalekich krajów. Kolorowo, egzotycznie. Czysto teoretycznie przyglądam się wiszącym tam bluzkom... szczególnie takiej jednej granatowej z żółtym haftem. Lekko zacinam się po spytaniu o cenę, ale dziewczyny namawiają mnie na przymiarkę... no i już wiem, że będzie moja! W połączeniu z eksperymentami fryzjerskimi (warkocze!) efekt zakupu jest taki, że zostaję ochrzczona imieniem Pocahontas ;) Do tego górska biżuteria z niedawno powstałego sklepu Berserk, prowadzonego przez przesympatyczną Gosię, która cały czas przepraszała, że nie ogarnia (jak nie ogarniasz? wszystko ogarniasz!). Na malutkim stoliczku rozłożone mnóstwo cudów - jedno podoba mi się bardziej od drugiego. Po długich targach z sumieniem staję się właścicielką bransoletki i naszyjnika. Trzymam za Berserk mocno kciuki - powiew świeżości na rynku jest zawsze potrzebny. No i it's official - poszłam z torbami!

Prawie jak Pocahontas ;)
Z Moniką idziemy do głównej sali festiwalowej. Dopiero zaczynają się tam spotkania - na pierwszy ogień idzie Karolina Ośka i Łukasz Dębowski. Zupełnie nie miałam tego w planach, ale nie żałuję. Prelekcja nie jest może porywająca, ale na pewno interesująca. Nie jest to spotkanie z gatunku tych, na których ryczy się ze śmiechu, płacze ze wzruszenia albo przynajmniej obgryza w napięciu paznokcie. Tym niemniej udaje nam się spędzić całkiem miłe czterdzieści minut w towarzystwie Filaru Kantabryjskiego. Ładne zdjęcia, kilka fajnych anegdot - rozczarowana z sali nie wychodzę.

Reszta popołudnia mija na - włóczeniu się. Nie, żebym narzekała - taki sposób spędzania czasu na festiwalach odpowiada mi chyba najbardziej. (Choć wciąż obiecuję sobie, że zacznę chodzić na więcej prelekcji i filmów, no!) Są niezliczone przechadzki po festiwalowym kiermaszu - zawsze w miłym towarzystwie. Jest okazja, by poznać kilka nowych osób - tego nigdy za wiele. Szansa, by zamienić wreszcie kilka słów z dawno niewidzianymi znajomymi. Poza tym - poszukiwania jedzenia i "dotlenianie się" na zewnątrz. Po prostu - czuję się jak w domu :)

Karol Hennig mówi, wolo (i nie tylko) słuchają :) fot. Karolina Sobolewska
Jedną z ważniejszych zdobyczy z KFG są dla mnie archiwalne "Taterniki" ze stoiska KW Kraków. Dwa numery z 1976 roku, w formacie raczej zeszytu niż czasopisma, są nie lada gratką dla czytelników. Szczegółowa lektura wciąż jeszcze przede mną, ale już pobieżne przejrzenie relacji "na gorąco" z wyprawy Gasherbrumy 75' jest niesamowitym przeżyciem... (Prawie dwadzieścia lat przed moimi narodzinami, a czyta się, jakby to było wczoraj!)

Stare, ale jare - Taterniki
Popołudnie niepostrzeżenie przechodzi w wieczór, gdy powoli zapadam w letarg na stoisku. Niemoc ogarnia mnie do tego stopnia, że z pewnym opóźnieniem przypominam sobie o sklepie, który koniecznie miałam dzisiaj odwiedzić... Czym prędzej pozostawiam stoisko pod dobrą opieką i biegnę w okolice Rynku - niestety, sklep już zamknięty. No cóż, nie ma tego złego - co prawda omija mnie prelekcja największej gwiazdy tegorocznego KFG, Lynn Hill (której dokonania, przybliżone chociażby przez film "Valley Uprising", mogłyby wypełnić niejedną książkę), ale za to trafia się szansa na świetny wieczór i "before" w mieszkaniu przed właściwą festiwalową imprezą. I nawet warunki pogodowe mamy iście himalajskie... po wejściu do środka zastaję - trzy osoby w zimowych kurtkach. Takie to uroki krakowskich kamienic :)

Po kilku szybkich partyjkach w tysiąca dociera reszta i atmosfera szybko robi się gorąca - kurtki idą w zapomnienie ;) Fajny, trochę szalony czas - czas na spokojne rozmowy bez napierającego ze wszystkich stron tłumu, czas na śmiech z najbardziej nieprawdopodobnych koncepcji, żartów i sytuacji (bo nikt niepowołany nie usłyszy), czas na dzikie gonitwy po korytarzach. Bez spięcia i zadęcia. Po prostu bycie ze sobą - tylko tyle i aż tyle. Jakoś przed północą decydujemy się przenieść zabawę do "Drukarni" - tam, gdzie trwa oficjalna impreza. Ach, gdybym wiedziała wtedy, że swoje łóżko zobaczę ponownie dopiero za sześć godzin...

Kraków by night fot. Karolina Sobolewska
Na miejscu zastajemy - może nie pustki, ale z pewnością też nie tłum. Większość dopiero zmierza z Uniwersytetu Ekonomicznego po ostatniej prelekcji. Póki co, nieco zniesmaczone niezagospodarowanym parkietem i mało urodziwą muzyką w głównej sali, dziewczyny rozkręcają imprezę w sąsiednim pomieszczeniu. Część towarzystwa wykazująca niezrozumiałą niechęć do tańca okupuje miejsca na kanapach. (Tak, też tam siedziałam.) Potem jednak wciąga mnie wir rozmów, opowieści, muzyki, tańczenia (choć nie umiem) i śpiewu (tym bardziej!). Nowe twarze, starzy znajomi. Jest głośno, radośnie, cudownie. I drugi rok z rzędu do samiutkiego końca - choć nie wiem, czy jest się czym chwalić, wychodzimy z Karolem jako ostatni, gdy niebo powoli jaśnieje. Oj, dłuuugo czekałam na te tańce :)

Potem tylko powrót, próba jak najcichszego wejścia do mieszkania i łapanie krótkich godzin snu. Nie dziw więc, że niedzielny poranek nie należy do najprzyjemniejszych. Nieprzytomne rozplątywanie warkoczy, prysznic, śniadanie... i na uniwerek. Nie powiem, żebym za wiele z tej niedzieli pamiętała - dużo kawy, leniwe pogawędki na stoisku, pożegnania. Byłam tylko na kilku minutach prelekcji Bogumiła Słamy - nie porwała mnie, więc wyszłam. I może był to błąd, bo od wielu osób słyszałam, że było świetnie! Cóż... next time :) W końcu i ja wsiadam do sunącego po torach stalowego rumaka, który zawiezie mnie prosto do Warszawy...

Opowieści Bogumiła "Bobasa" Słamy o K2
To banał, ale - bardzo potrzebowałam tych trzech dni oderwania od rzeczywistości. Przypomnienia, że szczęście kryje się w najzwyklejszych chwilach i drobnych gestach. Poczucia bycia na właściwym miejscu we właściwym czasie (i z właściwymi ludźmi). Powera na nadchodzące dni w warszawskim smogu. KFG, see you next year!

Ekipo Fundacji Kukuczki - Ola, Patrycja, Monika, Gosia, Ula, Karolina, Piotrek, Marek, Jurek - dzięki za wszystko! Była przed EURO 2012 taka reklama: "bez Ciebie nie idę". Pasuje do Was jak ulał <3