środa, 4 lipca 2018

Góry, biegi i ciągle mi nie dość, czyli wakacje czas zacząć!

Piątek, godzina 8. Mission impossible czas zacząć. Przy łóżku wielki wór drewnianych krążków, na biurku pieczątka i stempelek, u Kamili sznurki. Czterysta pięćdziesiąt sztuk krążków - na każdym trzeba przybić pieczątkę, ostemplować, przewiązać sznurek - i będą z nich piękne medale. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Bieg dzisiaj o dziesiątej wieczorem, po drodze jeszcze egzamin o szesnastej. Umiem wybitnie niewiele, więc zaraz po obudzeniu zakopuję się w książkach. A - wspominałam, że w sobotę wcześnie rano jadę na ponad tydzień w góry, nie kupiłam jeszcze biletu i oczywiście jestem absolutnie niespakowana? Także tak. Zapowiada się ciężki dzień...


Przeżyłam. O zmierzchu stawiam się na Kopie Cwila. Gdy nad Ursynowem powoli znika słońce, na szczycie pojawiają się pierwsi uczestnicy warszawskiej edycji Biegu dla Słonia. Słonia, czyli Artura Hajzera - legendy polskiego himalaizmu. Już po raz szósty setki, a nawet tysiące osób spotykają się pod koniec czerwca w wielu miastach Polski, by nocnym biegiem wspomnieć Słonia. Co roku równo o godzinie dwudziestej drugiej zapalają się setki czołówek, a chwilę później fala różnokolorowych światełek zaczyna sunąć do przodu. Widok jest niesamowity. Atmosfera jest niesamowita.

"Bo to historia, bo to marzenia, bo to historia godna przypomnienia...". To "dla" robi wielką różnicę. Właśnie to "dla" spowodowało, że trzy lata temu ja również stanęłam na starcie - ja, niebiegająca zupełnie i z przekonania. Wtedy, w Chorzowie, to było zapewne najdłuższych 7 kilometrów w moim życiu - ale było warto :)


Dziś szykujemy się na rekordową frekwencję i tak rzeczywiście jest - na Kopie Cwila stawia się sporo ponad dwieście osób. Przed biegiem wyświetlamy jeszcze film o Arturze - potem krótka pogadanka o kwestiach technicznych, i już - poooszli! Trasa warszawskiej edycji to nieco ponad pięć kilometrów, czyli pięć pętli z dwoma solidnymi podbiegami na każdej. Trochę gór musi być, nawet w stolicy ;) My, jednym okiem śledząc błyskające w oddali światełka, szykujemy medale, wodę i czekoladki. Drobnych problemów nastręczają plączące się niemiłosiernie sznurki - ale wspólnymi siłami udaje się pokonać także i tą przeszkodę. Następnych kilkanaście minut to kontrolowany chaos - nas mało, medali i chętnych na nie dużo. Nic to, przynajmniej wreszcie zaczyna mi być ciepło mimo zimnego wiatru.

Potem jeszcze tylko mnóstwo uśmiechów, losowanie nagród, sprzątanie i jazda do domu! Jest, bagatela, koło północy, a ja kompletnie w rozsypce. I zupełnie nieprzytomna do tego. W trybie zombie zbieram potrzebne rzeczy, usiłując jednocześnie posortować je na trzy wyjazdy i doprowadzić pokój do stanu używalności. Odbieram jeszcze przydziałowe trzy godziny snu i bladym, deszczowym świtem wsiadam w pociąg do Zakopanego - oczywiście bez gwarancji miejsca siedzącego...

Gdy równie deszczowym popołudniem docieram do słowackiego Zdziaru, marzę tylko o spaniu. Ale nic z tego - gdy wreszcie spotyka się niewidzianych od roku znajomych, do obgadania jest milion tematów! Obgadujemy więc - przy pizzy, a potem przy akompaniamencie słowackiego komentarza meczu Niemcy-Szwecja. Rozmowy trwają długo w noc...

Już prawie w Dolinie Kieżmarskiej...
W niedzielę czas w góry! Dzisiaj naszym celem jest Chata pri Zelenom Plese w Dolinie Białej Wody Kieżmarskiej. Tak się składa, że to jedyne miejsce w Tatrach Słowackich, które znam - spędziłam tam kiedyś kilka pięknych, śnieżnych, kwietniowych dni. Tym razem pogoda jednak nie rozpieszcza i w ciągu dnia trafia nam się tylko kilka słonecznych promieni. Otoczenie Chaty jest jednak przepiękne w każdych okolicznościach, a gdy jeszcze łączą się z nim takie wspomnienia, to już w ogóle można popaść w ekstazę, co też bezwstydnie czynię. Z rozrzewnieniem rozglądam się po znajomych kątach (nawet śpimy w dokładnie tym samym pokoju!), witam się z psim rezydentem Bruno i przyglądam się tym razem niezamarzniętej tafli Zielonego Stawu.

Po pierwszym, rozgrzewkowym dniu przychodzi pora na prawdziwą górską przeprawę. Po raz pierwszy w trakcie wyjazdu wzniesiemy się na ponad dwa tysiące metrów. Towarzyszą nam pojawiające się od czasu widoki na sprawiającą wrażenie coraz mniejszej dolinę. Jedynym trudniejszym momentem okazuje się przekroczenie żlebu - które to trudności zapewne również znacznie by się ograniczyły, gdyby po skale całkiem dziarskimi strumykami nie lała się woda. Niestety, gdy docieramy na Rakuski Przechód, otacza nas już mgła. Nie mogąc liczyć na okazałe widoki, szybko zwijamy się na dół. Na kolejny postój zatrzymujemy się schronisku Zamkowskiego, które oczarowuje mnie wiszącymi na ścianach pięknymi zdjęciami i innymi rekwizytami, a także całkiem niezłą gorącą czekoladą :) Ostatni dziś etap to męczące i nużące podejście do Chaty Tery'ego. Prawie sześćset metrów przewyższenia na stosunkowo krótkim odcinku solidnie daje w kość i do popularnej Terinki docieramy "na ostatnich nogach". (A te niekończące się schody zapamiętam na długo!). W ramach prysznica musimy zadowolić się umywalką z zimną wodą, a trzypiętrowe łóżka są nieco klaustrofobiczne. Ale nie narzekamy! Nagrodą są piękne widoki, które przy ładniejszej pogodzie można zapewne podziwiać wprost z okna jadalni. Nam okoliczne szczyty pokazują się dopiero, gdy na zewnątrz zapada już zmrok.

Widok z Terinki
Plany na jutro klują się w bólach - ostatecznie dzielimy się na dwie grupy. Ci odważniejsi przedostaną się do Zbójnickiej Chaty przez Czerwoną Ławkę (Na pytanie o warunki tam panujące pan ze schroniska odparł tylko: "a macie raki?". No więc nie mamy), a pozostali nieco naokoło, ale za to bez stresu ;) Ja decyduję się na drugą opcję. Szybkie zejście do Chaty Zamkowskiego, a potem długie i deszczowe podejście do Zbójnickiej Chaty. Tym niemniej w krótkich chwilach przejaśnień Dolina Staroleśna wydaje się absolutnie przepiękna. Na pewno tu jeszcze wrócę! Późnym popołudniem dolina i jej okolice ukazują się nam w pełnej krasie i... och. No tyle tylko powiem. Sesje zdjęciowe, studiowanie panoramy, podziwianie spacerujących kozic - wyciskamy tę chwilę do ostatniej kropli.

I Dolina Staroleśna w pełnej krasie
Przedostatni dzień w Tatrach okazuje się mocnym akcentem - ale rano jeszcze o tym nie wiem :D Trasa wychodzi na nieco ponad siedem godzin, więc zdecydowanie do przeżycia. Znów dzielimy się na dwie grupy - tym razem decyduję się "iść górą". Zaczynamy od przejścia przez Rohatkę - o ile podejście nie nastręcza większych trudności poza tymi natury kondycyjnej, o tyle zejście... solidnie podnosi ciśnienie. Choć raczej dlatego, że się nakręciłam niż z powodów obiektywnych. Łańcuchy w sumie jakieś straszliwe nie są, ekspozycji ogromnej też brak (acz spaść się da). Wszystko jest natomiast mokre, śliskie, leży trochę śniegu, a wkrótce zaczyna też dokumentnie lać. Tym niemniej wszyscy (łącznie z najmłodszym uczestnikiem wyprawy - lat niecałe osiem) przełęcz pokonali bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym i tylko niewielkim na zdrowiu psychicznym ;) Dalej już spokojniej - krótkie podejście na Polski Grzebień, tam znowu trochę łańcuchowych łamigłówek i wreszcie w dół, w dół, do Śląskiego Domu! Podczas popasu w schronisku rozlewa się już na stałe.

Nic to, trzeba ruszać. Magistralą trochę w górę, trochę w dół - mimo deszczu całkiem przyjemnie. W pewnym momencie ścieżka wychodzi jednak z kosodrzewiny i zaczyna trawersować odsłonięte zbocze. Wieje fest, a na śliskich kamieniach nietrudno o upadek. Moje kolana również zaliczają wkrótce bolesne zderzenie z nierównym podłożem. Tempo dość dramatycznie spada, deszcz zalewa oczy, a ja przeklinam wszystko i wszystkich. Kulminacją przeciwności losu jest wyjście na przełęcz pod Osterwą - gdzie silny podmuch wiatru najpierw rzuca mnie na kolana, a potem absolutnie bez mojej kontroli przesuwa o dobre dwa metry. Na kolanach przechodzę na drugą stronę przełęczy i niekończącymi się zakosami schodzę do Popradskiego Plesa. Oj, najadłam się strachu. Niby tylko piętnaście kilometrów, a wyszło dziesięć godzin walki i stresu. Takie tam wakacje w Tatrach ;)

Czas na zmianę dekoracji. Po raptem trzech przesiadkach (elektriczka i autobus x3) późnym popołudniem jestem już we Wrocławiu. Tam jakieś dziesięć minut na ogarnięcie się po prawie tygodniu w górach (Artur, zamorduję! ;)) i pora na pierwszą wizytę w Escape Roomie. Mimo początkowego stresu (wiecie, te przepaski na oczach i mroczne wizje tego, co będzie w środku) bawiłam się świetnie! I nawet udało się wyjść :) Chcę więcej!

Widoki ze Szczelińca Wielkiego
Kolejny dzień i kolejna zmiana dekoracji. Jeszcze tylko szybki spacer po Rynku i okolicach... Wrażenie takie, jakbym zmieniła strefę klimatyczną. Wczoraj o poranku para leciała z ust, dzisiaj w południe niemalże paruje asfalt. 29 stopni. I znowu w drodze - tym razem kierunek Karłów i Supermaraton Gór Stołowych! O ile imprezy organizowane przez Piotra Hercoga i Załogę Górską zdecydowanie nie są mi obce, o tyle na samym SGS i w Karłowie jestem po raz pierwszy - wcześniej termin zawsze pokrywał się z Biegiem dla Słonia.

Ledwo wysiedliśmy i zdążyliśmy się ze wszystkimi przywitać (same znajome twarze :)), a chłopaki już ciągną mnie na Szczeliniec. Udaje mi się wynegocjować tylko pięć minut na zmianę zwiewnej sukienki i balerinek na coś bardziej odpowiedniego ;) Podejście na Szczeliniec Wielki zapamiętałam jako niekończące się schody i nieszczególnie się pomyliłam. Nie chce mi się tam iść zupełnie. Przekonuje mnie dopiero prześwitujące zza drzew czerwieniejące słońce. Jest szansa na ładny zachód! W istocie, na górze jest pięknie.  Z tarasu widokowego widać Karkonosze i wszystkie inne okoliczne góry i górki, a to wszystko oświetlone promieniami zachodzącego słońca. No warto było, nie powiem.

W oczekiwaniu na ostatni transport do rozładowania decydujemy się z Arturem zwiedzić szczelińcową trasę turystyczną. Jestem tu drugi raz i drugi raz już po zamknięciu :) I tak jest najlepiej! Pusto, mijamy tylko fotografa spragnionego ciekawych kadrów. Żadnych tłumów, żadnych wycieczek szkolnych, żadnych wrzeszczących dzieciaków. Wtedy, gdy powoli zapada zmrok, labirynt skalny na Szczelińcu to czysta magia. Ciemność zastaje nas na jednym z punktów widokowych. Patrząc przed siebie, łatwo stracić poczucie czasu, co też skwapliwie czynimy. Pewnie można by tam gadać do rana... ale trzeba zdążyć na odprawę ;) Przyświecając sobie czołówką, sprawnie schodzimy do Karłowa.

W sobotę czeka mnie debiut w nowej roli: sędziego trasy. Brzmi dumnie, a tak naprawdę chodzi głównie o wskazywanie biegaczom drogi. Na mój punkt niestety niespecjalnie da się dojechać, więc punkt szósta we trzy ruszamy w las. Nie powiem, trochę zazdroszczę tym, którzy dopiero przewracają się w śpiworze na drugi bok. Idzie się całkiem przyjemnie - mijamy Pasterkę, granicę polsko-czeską i po długim zejściu zostawiamy Izę na jej stanowisku. Ania uprzedza, że do "mojego" Panov Kriz czeka nas spore podejście. Ał! Rzeczywiście, dotarcie tam zajmuje nam dobrą godzinę. Ania rusza dalej, a ja zostaję na polanie - i czekam na pierwszych zawodników. Są! Wkrótce od stania w miejscu zacznę dygotać, dłoń spuchnie mi od przybijania piątek, a gardło zedrze się od kolejnych okrzyków. Kwintesencja wolontariatu na biegach ultra :)

Gdy wszyscy już przebiegną, ruszam na metę. Na szczęście trochę krótszą drogą ;) Nogi porządnie mi zdrętwiały i teraz każdy krok boli. Ale - w zasadzie nigdzie mi się nie spieszy. Powoli turlam się więc na parking pod Szczelińcem, gdzie znajduje się jeden z punktów żywieniowych. Tam znów czas na pogaduchy, podebranie kawałka ciasta i arbuza, pokibicowanie. Przecież niiiigdzie mi się nie spieszy - ważne tylko, żeby dotrzeć do mety przed pierwszym. A jak jeszcze słyszę, że na górze koszmarnie wieje, to przestaje mi się spieszyć w ogóle. W końcu leniwie wdrapuję się na Szczeliniec.

Wieje faktycznie. Może głowy nie urywa, ale wiatr jest zimny i przenika przez wszystkie warstwy odzieży. Po kilku godzinach spędzonych we względnym bezruchu na mecie będę dygotać w bluzce termicznej, koszulce, polarze i kurtce. Fuchę mam znaną i lubianą - wręczanie medali. Wynagrodzenie? Kilka uścisków, przybitych piątek i mnóstwo uśmiechów! Mimo zimna bawimy się świetnie - tańczymy, śpiewamy i niech się wstydzi ten, kto słyszy ;) Wszystkich biegaczy na mecie wita niezastąpiony konferansjer Wojtek Heliński, fotkę strzela cudowna Gosia Telega, zespół medyczny obcina palce (eee, znaczy chipy), a Seba wydaje piwo :D

fot. Gosia Telega
Na metę trasy Supermaratonu (53 km) pierwszy wpada Maciej Dombrowski, następnie z ponad dwudziestominutową stratą Janusz Majer, a podium uzupełnia Andrew McConnell z dalekiej Australii.

Wracam na dół wymarznięta i trochę zmęczona dłuuugim dniem, ale przeszczęśliwa i naładowana pozytywną energią. Jeszcze tylko improwizowane przyjęcie urodzinowe dla Kuli (sto lat sto lat sto lat sto lat niechaj żyje nam!) i lulu ;)

Niedziela zapowiada się troszkę spokojniej. Dziś zaplanowany jest start półmaratonu. Po śniadaniu wskakujemy więc do auta i jedziemy na parking pod Szczelińcem. Rozkładamy punkt, kroimy owoce, ciasto, wykładamy żelki i wafelki, pracowicie rozrabiamy izotonik i nalewamy wodę. A potem... już tylko czekanie. Wiuuu! Wiuuu! Wiuuu! Tak mniej więcej mija nasz punkt czołówka. Ledwo się człowiek zdąży zorientować, że ktoś biegnie, a on już znika na horyzoncie ;) Kolejni zawodnicy już się u nas na chwilę zatrzymują. Łyk wody czy coli, kawałek arbuza w dłoń i w drogę!

A na metę wbiegam tak :D fot. Gosia Telega
Po największej fali biegaczy postanawiam odmeldować się u kierownika punktu (bo jest nas tam i tak duuużo) i przenieść się na metę. Myślałam, że uda zdążyć się na Szczeliniec przed pierwszym, ale - nie ma szans. Pavel Brydl nokautuje resztę stawki i melduje się na mecie z czasem 1:43:47. Podium uzupełniają Jan Napravnik i Dominik Włodarkiewicz. Oczywiście prawie udaje mi się przegapić wbiegającego na metę Artura, który po otrzymaniu należnego medalu i należnego piwa zwija się na dół, bo na Szczelińcu panuje tradycyjna pizgawica ;) A wpadający na metę rozgrzani biegacze odczuwają ją zapewne jeszcze bardziej niż my... Ja zostaję jeszcze kilkadziesiąt minut, żeby pomóc z medalami, bo dzisiaj, po pokonaniu dużo krótszej trasy, zawodnicy często dobiegają w kilku, a nawet kilkunastoosobowych grupach i jedna osoba zdecydowanie nie ma szans nadążyć z ich dekorowaniem.

Zasłużony chillout fot. Gordon
W końcu jednak także uciekam na zasłużony (chyba ;)) odpoczynek. Chillout przebiega najpierw na kamieniu po drodze na Szczeliniec - bo chcemy złapać zasięg, którego w Karłowie nie ma - a potem już na trawie, w strategicznej bliskości miejsca dekoracji zawodników, w której Artur będzie brał udział. Wreszcie jest trochę słonka, można się powygrzewać, a nawet poopalać... jest cudownie :)

A potem już tylko powroty, te smutne powroty. Smutne - bo zawsze chce się więcej. Więcej emocji, więcej zmęczenia (sic!), więcej tego pięknego czasu z pięknymi ludźmi. Załogo, jak zawsze - dziękuję! Jesteście najlepsi :)