wtorek, 17 kwietnia 2018

Do końca świata i jeden dzień dłużej!

Jest w styczniu taki weekend, kiedy mocniej biją nam serca. Na ulicach pełno jest okutanych w ciepłe ciuchy wolontariuszy z charakterystycznymi puszkami. Na kurtkach przechodniów mienią się czerwone naklejki - symbol Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Ale Orkiestra to nie tylko "Światełko do nieba". To nie tylko wydarzenia w dużych miastach. Datek do puszki można wrzucić praktycznie wszędzie, niemal wszędzie można także wziąć udział w organizowanych przy okazji WOŚP atrakcjach. Góry nie są tu wyjątkiem. Od wielu lat w zbiórkę aktywnie włączają się także schroniska od Bieszczad aż po Góry Izerskie.

Nie zamierzam wchodzić w dyskusję dotyczącą zasadności działań Jurka Owsiaka i istnienia Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Usłyszałam, zobaczyłam, przeczytałam wystarczająco, by wierzyć, że WOŚP warto wspierać. I tyle. Ja w tym roku zdecydowałam się pomagać na wysokości 1195 metrów - w karkonoskim schronisku "Samotnia". Dlaczego akurat tam? Chyba głównie z sentymentu i chęci spotkania znajomych. Dwa lata temu trafiłam tam zachęcona ciekawie zapowiadającymi się prelekcjami i sławną w pewnych kręgach licytacją.Wróciłam zmęczona, ale zachwycona. Poznałam wtedy wiele fantastycznych osób, a do tego wyśmiałam się i wytańczyłam za wszystkie czasy. A że wszystko to poniekąd w szczytnym celu - no cóż, tym lepiej. W zeszłym roku niestety do Samotni dotrzeć mi się nie udało, więc tym większą miałam motywację, żeby trafić tam w roku 2018.

W drodze... fot. Anya Bào
Piątkowy wieczór to szaleństwo pakowania i załatwiania ostatnich - oczywiście niecierpiących zwłoki - spraw. Po 23 ląduję w nocnym pociągu relacji Białystok - Jelenia Góra. Ja na szczęście jadę "tylko" z Warszawy do Jeleniej, ale to i tak oznacza, że czeka mnie upojne 9,5 godziny podróży. Rano nieco tylko nieprzytomna łapię busik do Karpacza i niedługo później melduję się już pod Świątynią Wang. Tam śniadanko, ostatnie zakupy i gruntowna zmiana ubioru, bo jednak trochę zimniej niż w Warszawie. Spotykam się z Kasią, Michałem i Zbyszkiem - ach, no i Dżekim oczywiście - i już w piątkę niespiesznie ruszamy do góry. Kierunek - Schronisko PTTK Samotnia im. Waldemara Siemaszki!

Po drodze oczywiście same znajome twarze. Spotykamy Piotra Hercoga z dziećmi, a nieco wyżej mijamy się też z Polly, Kanionem i ich bliźniakami - Heniem i Beniem, znanymi szerzej jako #commandogroszki ;) Słoneczko świeci, a śniegu jest wystarczająco dużo, by pięknie wyglądał na zdjęciach, nie sprawiając jednocześnie żadnego problemu przy podejściu wydeptaną ścieżką. Przy miłej rozmowie - a mamy do nadrobienia trochę zaległości - czas szybko płynie, więc ani się obejrzymy, a stoimy już przed progiem Strzechy. Tam zrzucamy bagaże, zajmujemy łóżka i zbiegamy do Samotni, bo tam już od dobrych kilku godzin... dzieje się!

fot. Marzena Zawal

Dzieją się prelekcje (w tym roku m.in. Moniki Witkowskiej, Adama Nurkiewicza, Adama Brzozy czy Wojtka Grzędzińskiego), krążą znajomi, biegają dzieci z orkiestrowymi puszkami, unoszą się smakowite zapachy... A jednocześnie mimo tego tłumu, hałasu i galimatiasu ma Samotnia i jej ekipa w sobie coś takiego, że można się tu poczuć jak w domu. Popołudnie upływa na błogim lenistwie... o tak, tego mi było trzeba. Rozmawiamy - tylko i aż. Bo to taki czas i takie miejsce, że każda opowieść jest arcyciekawa i w każdą jest się zasłuchanym bez pamięci. Pogoda nie zachęca do przebywania na zewnątrz, bowiem wraz z zapadnięciem zmroku zrobiło się mgliście, wietrznie... no i ciemno ;)

Im bliżej wieczoru, tym bliżej do licytacji. A jest na co czekać! W kilkadziesiąt minut z w gruncie rzeczy dość niewielkiej sali znikną wszystkie stoły, pojawią się natomiast rzędy krzeseł i nieskończona ilość fantów. Małe i duże, materialne i niematerialne, konwencjonalne i niekonwencjonalne. Klasyką gatunku jest już licytowanie śniegowych bałwanów Zenonów. Poza tym na licytację trafił gramofon, czekan, topór, rozbierana sesja zdjęciowa, arcydzieło sztuki malarskiej, noszone i nienoszone części garderoby...

Zenony dwa fot. Marzena Zawal
Śmiechu warte! fot. Marzena Zawal

Znów mam szczęście - wkupiwszy się na salę datkiem na rzecz WOŚP, udaje mi się nawet znaleźć miejsce siedzące i to w drugim rzędzie (!!!). Licytację prowadzą Maciek Sokołowski i Tomek "Banan" Banasiewicz - kto zna, ten wie, że te nazwiska są gwarancją ciętego dowcipu i fantastycznej zabawy. Przez najbliższe godziny Samotnia będzie rozbrzmiewać nieustającymi salwami śmiechu. Mięśnie brzucha będą nas boleć jeszcze w poniedziałek - takiego treningu nie zrobicie na żadnej siłowni :D Z racji zapełnienia sali przekraczającego wszelkie możliwe normy i uniemożliwiającego jakikolwiek ruch poszczególne fanty wędrują do swoich nowych właścicieli podawane z ręki do ręki - tą samą drogą do specjalnej szkatułki przemieszczają się pieniądze. Dlatego należy zachować stałą czujność, bo przedmioty bywają ciężkie, ostre lub szklane (i płynne ;)).

Po emocjonującej licytacji w sąsiednim pomieszczeniu odbywa się koncert zespołu Foliba. Potem stery przejmie DJ Sokół i będziemy się bawić - bawić, gadać, śmiać się i tańczyć, aż nie padniemy. Impreza okaże się w istocie niezapomniana i wymusi na niektórych wymianę części garderoby - ale ćśś, przyjmijmy, że co działo się w Samotni, zostaje w Samotni ;) Zatracam się w muzyce i w głosach bliskich mi ludzi. Tańczę, skaczę, śpiewam aż do zdarcia gardła. Piękny to jest czas i chcę go na długo zapamiętać.



Wychodzimy jakoś przed trzecią. Drogę do Strzechy pięknie oświetla nam księżyc. Wypogodziło się zupełnie i wesoło mrugają do nas dziesiątki gwiazd. Ktoś rzuca: "może wschód słońca na Śnieżce?". Odpowiada mu zbiorowy wybuch śmiechu. Zasypiam po trzeciej. Idea wstania o piątej rano, gdy ma się za sobą szaleństwa na parkiecie i porządną dawkę cytrynówki, wydaje się rojeniem otumanionego umysłu. Wstać, ba! Wstać i dobrowolnie wystawić się na mróz, wiatr i zmęczenie. Niemożliwe. No way. Dobranoc.

Budzi mnie snop światła z czołówki, który bezlitośnie prześlizguje się po mojej twarzy. Czas się zbierać. Kilka minut intensywnej wewnętrznej walki. Ok, wstaję. (Wariatka!) Przecież to góry, tu zawsze się chce! Gór zawsze brak, więc lepiej nałykać się ich na zapas.
Ruszamy. Na zewnątrz wita nas pięknie wygwieżdżone niebo i dzwoniąca w uszach cisza. Śnieg chrzęści, każdy oddech momentalnie zamienia się w parę. I nic więcej do szczęścia nie trzeba. Właściwie nie używamy czołówek - gwiazdy i księżyc dają wystarczająco światła.
Z głowy już dawno uciekły wszystkie myśli pod tytułem: czy było warto? Przecież to oczywiste. Po wyjściu na grzbiet pokazuje się nam kilkanaście święcących punkcików. Dwa zmierzają w przeciwną stronę, to chyba narciarze. Kolejne mozolnie pokonują ostatnie podejście pod Śnieżkę. Teren się wypłaszcza, można wreszcie wyrównać oddech.
Niebo wydaje się czyściutkie, jednak nagle - jakby znikąd - nad górę napływa wał chmur. Nie wygląda to dobrze. I rzeczywiście - po minięciu Śląskiego Domu widocznośc zaczyna dramatycznie spadać. Końcowego podejścia z pewnością nie zaliczę do najprzyjemniejszych - męczące, trochę śliskie i niestety tonące we mgle.
Na szczycie ziąb, pizgający we wszystkie strony wiatr i totalne mleko. Zamarzł mi nawet hummus w kanapce... Sesja zdjęciowa i nerwowe oczekiwanie - może jednak przewieje te chmury? Niestety. Schodzimy i dopiero trochę niżej możemy choć w części podziwiać rozgrywający się właśnie spektakl wschodzącego słońca.
Jest absolutnie fenomenalnie, chociaż po zdjęciu rękawiczek i próbie zrobienia kilku zdjęć telefonem przez kolejne kilkanaście minut nie czuję lewej dłoni. Ruchem posuwistym obniżamy się coraz bardziej, by w końcu trafić na śniadanie do Śląskiego Domu. Potem już tylko przyjemniutki zejściozbieg w ciepłych promieniach słońca.
Na szczycie!
Pora na dół...
Wschód słońca na szczycie marzył mi się od dawna. To było jedno z "moich małych K2" - rzeczy, które dla wielu moich znajomych nie są zapewne niczym niezwykłych, co absolutnie nie przekładało się na obniżenie skali trudności w moich oczach. Obawiałam się samotnego chodzenia nocą po górach, a chętnych jakoś znaleźć nie mogłam. Udało się w najmniej spodziewanym momencie :)
Tradycyjna fotka zbiorowa fot. Marek Arcimowicz

sobota, 14 kwietnia 2018

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda, czyli Sztafeta Górska

Tego jeszcze nie grali! Z początkiem kwietnia, gdy do Kotliny Kłodzkiej zawitała już wiosna, rozpoczynają się ostatnie przygotowania do jedynej w swoim rodzaju imprezy - Sztafety Górskiej. Ponad siedemdziesiąt kilometrów pięknej i trudnej trasy poprowadzonej przez polskie i czeskie drogi i bezdroża. Każdy z trojga członków sztafety ma do pokonania ponad dwadzieścia kilometrów. Poszczególne odcinki nie są sobie równe długością ani trudnością, dlatego bardzo ważne jest odpowiednie taktyczne ustawienie zmian - o czym dotkliwie przekonamy się w biurze ;) Cały dystans można pokonać także jednoosobowo - w opcji solo. Tyle teorii, a jak wyszło w praktyce?

Trasa była wymagająca... fot. Rafał Bielawa

Po drobnych roszadach w planie zajęć udaje mi się ruszyć już w czwartek rano. Z Warszawy najsensowniejszą opcją dojazdową wydaje się ta w wersji pociąg do Wrocławia + bus do Kudowy. Jakby nie liczyć, pół dnia w podróży niewyjęte. Jednak nie ma tego złego - w pociągu udaje się nadrobić jeszcze uczelniane zaległości. Potem tylko nużące trzy godziny w busie i już mogę zacząć wdychać uzdrowiskowe powietrze :)

Pierwszy wieczór poświęcamy na rozpoznanie terenu. O ile w Lądku nauczyłam się już nawigować bez większego problemu, o tyle Kudowa okazuje się dla mojej zerowej orientacji w terenie pewnym wyzwaniem. Tym niemniej prędzej czy później udaje się ogarnąć kluczowe punkty, takie jak na przykład Żabka :D Dzisiaj czeka nas niespotykany luksus - nocleg w łóżku! Ale spokojnie, jutro przeniesiemy się na salę gimnastyczną i wszystko wróci do normy ;) Póki co wieczorna nieoficjalna odprawa i równie nieoficjalna integracja. Trochę z rozsądku, a trochę z bólu głowy uciekam spać już koło północy.

Piątek to już robota na całego. Moje wolontariackie zadania to właściwie lustrzane odbicie tych na Ultra Mazurach - najpierw biuro zawodów, potem strefa mety. Biuro Zawodów znajduje się w całkiem przyjemnych wnętrzach Pijalni Wód. Dookoła kawiarnia, kuracjusze i nawet mini dżungla... Tak to można pracować! Na dobry początek do spakowania mamy jakieś 250 pakietów. Szczerze - po DFBG takie liczby nie robią już na mnie wrażenia :D Powoli układamy z Anią wszystkie potrzebne elementy: mapy, żele, batony, buffy, wody, ulotki, kupony... Potem całe to towarzystwo do torby i gotowe. W międzyczasie uciekamy na obiad i lody (mmm!), potem jeszcze rozkładanie ostatnich rollupów... i można zaczynać!

Fot.Gordon

Jakieś pięć minut przed otwarciem biura na miejsce dociera pomiar czasu z dość istotnymi z punktu widzenia biegaczy akcesoriami - numerami startowymi i czipami. O szesnastej zaczynamy działać. Przed jutrzejszym startem odwiedzi nas niemal pięćset osób (120 sztafet x 3 zawodników + 120 biegaczy solo), więc jest co robić. Szybko wpadamy w rytm. Sprawdzić dokument tożsamości, wydać oświadczenie, wprowadzić ewentualne zmiany, dopilnować kolejności podpisów, wydać numer i czip, wydać pakiet. Jednocześnie odpowiadając na różniste pytania. Rzucamy do siebie tylko krótkie: "poproszę numer 159", "tu będzie zmiana". Właśnie, zmiana. Nasza największa zmora ;) Otóż regulamin do ostatniej chwili dopuszcza różnego rodzaju korekty w składzie sztafet: wymianę jednego lub dwóch zawodników oraz zmianę kolejności biegu. Na takie zmiany decyduje się niemal co druga sztafeta, co oznacza, że musimy być bardzo czujne przy wydawaniu czipów i numerów startowych (które są przypisane do określonej zmiany). Mimo konieczności wytężenia zwojów mózgowych znajduje się oczywiście czas na żarty i uśmiechy. Inaczej Załoga Górska nie byłaby sobą!

Punkt dwudziesta druga zamykamy Biuro na cztery spusty i ruszamy na odprawę w Teatrze Zdrojowym. Tam spotykamy się już w pełnym składzie. Wolorodzina w komplecie :) Silna ekipa znakarzy pod kierownictwem Martyny już od czwartku dzielnie zawieszała tysiące taśm na trasie, również biuro zarządzane przez Ewę i ekipa techniczna podlegająca Radkowi działały już od wczoraj. Jednak dopiero na odprawie do końca klaruje się skład poszczególnych punktów odżywczych i ustawienie sędziów tras. Szczególnie przeciągają się burzliwe obrady ekipy znakarsko-sędziowskiej. Późnym wieczorem w podgrupach docieramy do szkoły. Tam szybka kolacja i wewnętrzna walka - iść spać czy jeszcze pogadać? W końcu dla większości z nas dzień zacznie się jutro baaardzo wcześnie. Ostatecznie zdrowy rozsądek ucieka z podkulonym ogonem i zasypiam dopiero jakoś po pierwszej w nocy.

Na robocie. fot. Piotr Kuśmierz

Pobudka przed piątą literalnie boli. Ale cóż, nie od dziś wiadomo, że na imprezy z Załogą nie jeździ się po to, żeby się wyspać. Sen jest dla słabych ;) Dlatego bez zbędnych sentymentów zagarniam rzeczy, nakładam "firmową" koszulkę i wytaczam się na światło jarzeniówek. Weryfikacja zawodników w biurze zaczyna się o 5.30, o podobnej porze wyjeżdżają ekipy na pierwsze punkty i ekipa techniczna. W trybie zombie robię sobie herbatę do termosu i kanapki, w biegu chwytam darowanego tosta i już czas biec do Pijalni. Tam - armageddon. Ewa z Olgą uwijają się już jak w ukropie, a do obydwu stanowisk długie kolejki. Kolejne pół godziny to średnio skuteczna próba zmuszenia zaspanego mózgu do pracy na najwyższych obrotach. Multitasking jest w cenie. W jednej ręce oświadczenie, w drugiej pakiet, w trzeciej czip. Oczami przelatuję po danych w dowodzie, odpowiadam na ostatnie pytania i wątpliwości.

Chwilę przed siódmą biegniemy z Anią zobaczyć start. Potem już trochę spokojniej - pakiety dla vipów, sprzątanie i pakowanie biura. Przed dziesiątą mam wrażenie, jakby minął już cały dzień :) Spływają pierwsze meldunki, mniej lub bardziej skutecznie próbujemy śledzić kolejność przebiegających przez punkty zawodników. Odjeżdżają kolejne autokary, które wiozą członków sztafet do stref zmian: na Hvezdę i do Karłowa. Po południu napięcie powoli rośnie - czekamy na pierwszego!

fot. Piotr Kuśmierz

Na mecie już wszystko gotowe - pomarańcze i banany pokrojone, izo i woda rozlane, żelki też czekają ;) Jest nawet profesjonalny stojak na medale! Dołącza do nas silna ekipa wolontariuszy - uczniowie kudowskiego liceum. Snujemy się trochę bez celu - czy to już? Biegnie czy nie biegnie? W końcu jest! Linię mety pierwszy przekracza Czech Pavel Brydl, który wraz z kolegami z zespołu wygrywa klasyfikację sztafet. Podium uzupełniają teamy Inov8 i Dacza Turysty i Biegacza.

Powoli wypełniają się kolejne klasyfikacje: sztafet kobiecych i mix. Dobiega zwycięzca solo Jan Napravnik (a więc mamy dziś czeski dublet!), zaś wśród pań wygrywa Baskijka Elena Carvillo Arteaga. Cóż, w końcu to Międzynarodowa Sztafeta Górska ;) Różnice czasowe między kolejnymi zawodnikami są jednak na tyle duże, że jednoosobowa komórka medalowa w postaci mojej skromnej osoby bez problemu nadąża z dekorowaniem kolejnych zawodników.

Się zmęczyłam :) Fot.Gordon

W międzyczasie zaliczam również kilkunastosekundowy debiut za mikrofonem, gdy inne obowiązki wezwały na chwilę niezastąpionego konferansjera Wojtka Helińskiego :D Oj, nie dla mnie taka kariera... Wraz z mijającymi godzinami nieuchronnie przychodzi zmęczenie, gdy organizm zaczyna sygnalizować, że właściwie to on by się chętnie przespał - ale nic z tego! Na pomoc przychodzi znany i lubiany energetyczny zespół Heebie Jeebies. Trochę tańców z medalami i od razu mi lepiej :) Późnym popołudniem w okolicach mety zaczynają pojawiać się wolontariusze zjeżdżający z poszczególnych punktów na trasie biegu... z niektórymi osobami udaje się zamienić kilka słów, zaś właściwie do limitu czasu przy medalach zostanie ze mną Artur - za co serdecznie dziękuję, uratowałeś mnie od niechybnej śmierci z nudów! ;)

Fot.Gordon

Ze względu na trudne warunki na trasie głównodowodzący imprezą Piotr Hercog decyduje o przesunięciu o pół godziny limitu czasu. O rzeczonych warunkach wiem tyle, ile usłyszałam od znajomych znakujących czy zbierających trasę, ale faktem jest, że sporo osób przybiega tuż przed pierwotnym limitem, a kilka korzysta z jego przedłużenia. Radości na mecie, mimo widocznego koszmarnego zmęczenia, opisać nie sposób :) Wieczorem - mniej więcej równolegle z dekoracją najszybszych dzisiaj zawodników - rusza wielkie sprzątanie. W kilka godzin zniknie wszystko - strefa startu/mety, bufet, scena, branding, biuro... A gdy cały ten majdan zostanie już odpowiednio spakowany - nadejdzie czas na świętowanie i nocne Polaków rozmowy będą trwały długo w noc :)



Plan na niedzielę obejmuje zasadniczo głównie powrót do domu - ale jak wiadomo plany są po to, żeby je zmieniać. Wraz z Kasią, Andrzejem, Kulą i dwoma Arturami ruszamy na podbój czeskich skalnych miast zakończony obiadem w Pasterce. Jest cudownie, widokowo i wreszcie górzyście - a już bałam się, że zakończę wyjazd, zobaczywszy jedynie kudowską Pijalnię Wód i Park Zdrojowy ;) Do tego towarzystwo takie, że można góry przenosić - czego chcieć więcej? Skutkiem tego do domu wracam dopiero w poniedziałek nad ranem i wcale nie żałuję!

Zawsze wyznawałam zasadę: nie ważne gdzie, ważne z kim. A taka (wolo)rodzina to najlepsze, co mogło mnie w życiu spotkać <3 Dziękuję!

W baaardzo okrojonym składzie - pozostali jeszcze pracują. fot. Łukasz Buszka