Z Bergen na północ można dostać się w zasadzie dwiema drogami. Pierwsza opcja to jazda wzdłuż wybrzeża do Ålesund i dalej niezwykle widowiskową i widokową tzw. Drogą Atlantycką. Drugą opcją jest powrót do głównej drogi E6, która biegnie właściwie przez cały kraj. I na tą właśnie wersję zdecydowaliśmy się, licząc, że napotkamy tam większy ruch. Ruszyliśmy więc przez góry. Tego dnia trafiały nam się głównie krótsze stopy, a i my nie mieliśmy w zasadzie konkretnego celu, do którego chcielibyśmy dotrzeć. Zupełnym przypadkiem przejechaliśmy na przykład przez tunel Lærdal - podobno najdłuższy drogowy tunel na świecie (24,5 km). Pod ziemią znajdujemy się przez co najmniej kilkanaście minut, mijając w kilku miejscach podświetlone różnymi kolorami ściany i... objeżdżając rondo. Tak, rondo w tunelu. Chyba właśnie wtedy zaczęłam poważnie zastanawiać się, jak radzą sobie w Norwegii osoby z klaustrofobią. Jeszcze w Szwecji usłyszeliśmy od jednego z kierowców pół żartem, pół serio, że jedyne, co Norwegowie potrafią to
fucking tunnels ;)
|
Kolejna przeprawa promowa... |
Potem trafiła się jeszcze przeprawa promowa (też totalny standard). Płatność za przeprawy wygląda różnie - czasem jest inkasowana od samochodu, czasem od osoby. Jednak zdecydowanie najmilej wspominamy ostatniego tego dnia stopa - zabrało nas starsze włoskie małżeństwo, które podróżowało po Norwegii kamperem. (Prawdę mówiąc, przebywanie w części mieszkalnej kampera w czasie jazdy też nie jest chyba jadalne.) Tym razem przez okna widzieliśmy już nie tylko ciemne wody fiordów, ale też naprawdę wysokie góry. Po obu stronach drogi roztaczały się parki narodowe Jotunheimen i Jostedalsbreen, w których możemy odnaleźć szczyty sięgające ponad dwóch tysięcy metrów, lodowce i imponującej wielkości wodospady. Było naprawdę pięknie, właściwie cały czas miałam nos przyklejony do szyby
.
|
Wodospad zza szyby kampera - prawdopodobnie Feigefossen, drugi najwyższy w Norwegii |
Włosi wysadzili nas w dolinie, tuż nad fiordem, oferując nam na pożegnanie pojemniczek z truskawkami (biorąc pod uwagę tutejsze ceny, nie byle jaki rarytas!). My tradycyjnie odwdzięczyliśmy się pocztówką z Wrocławia. Z racji dość późnej godziny i uroku okolicy poważnie zastanawialiśmy się, czy nie poszukać tu miejsca na nocleg. Nasze rozważania przerwał odgłos zatrzymującego się na żwirowym poboczu samochodu. Okazało się, że to "nasz kamper". Włochom z jakiegoś powodu nie spodobał się tutejszy camping i oferowali nam dalszą podwózkę. Droga pięła się coraz wyraźniej pod górę, a ciągłe zakręty mogły przyprawić o zawroty głowy, podobnie zresztą jak widoki ;) W pewnym momencie nie zdążyłam odpowiednio szybko złapać się stolika i przewróciłam się na podłogę kampera, dość boleśnie tłukąc sobie łokieć. Pani Włoszka bardzo się przejęła, kilka razy dopytywała, czy na pewno wszystko dobrze - aż mi było głupio. Do tego przez przypadek wgniotłam im truskawkę w dywanik :P
|
Widoki z namiotu |
|
Hotel Turtagrø i owieczki |
Nasi kierowcy wiedzieli, że szukamy miejsca na nocleg i postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Zatrzymali się na niewielkim wypłaszczeniu i spytali, czy tu nam odpowiada. Widoki były obłędne. Z jednej strony ośnieżone góry, z drugiej pionowe zbocza opadające do niewidocznego stąd fiordu, który mijaliśmy. Nieopodal stał hotel Turtagrø, a po drugiej stronie drogi widzieliśmy kilkanaście rozbitych namiotów. Pewnie, że nam odpowiadało! Po raz kolejny pożegnaliśmy się z przesympatycznym małżeństwem i zajęliśmy się wyszukaniem odpowiedniego miejsca pod namiot. Niestety teren był nieco kamienisty, a jednocześnie trochę podmokły, co odrobinę utrudniało zadanie. Gotując kolację, poczuliśmy różnicę wysokości wyrażającą się przede wszystkim w temperaturze. Cóż, byliśmy niemal 900 metrów nad poziomem morza. Myślę jednak, że odrobina chłodu jest niewielką ceną za nocleg pod milionem gwiazdek :)
Rankiem obudziło nas delikatne dzwonienie. Okazało się, że środkiem szosy dostojnie przechadzało się stado owiec, podzwaniając przy okazji zawieszonymi na szyi dzwoneczkami. Uznaliśmy, że póki co nie ma sensu stawać przy drodze - ruch był zerowy. Trzeba było poczekać, aż turyści z położonych niżej miejscowości zbiorą się i ruszą podziwiać górskie widoki. Z przyjemnością grzaliśmy się więc w słoneczku. Za nami pysznił się Storen - trzeci co do wysokości szczyt Norwegii i najwyższy spośród tych, które wymagają umiejętności wspinaczkowych. Jednak okolice hotelu są świetną bazą wypadową także do wielu łatwiejszych wycieczek, niewymagających specjalistycznych umiejętności. Mimo wszystko należy być przygotowanym na zalegający nawet latem śnieg, a już na pewno błoto. Dlatego (jak również z powodu braku czasu) my i nasze siateczkowe buty odpuściliśmy sobie wędrówki. Sam hotel Turtagrø już od końca dziewiętnastego wieku był miejscem spotkań przewodników, turystów i wspinaczy. Obecnie jest jednak głównie dość luksusowym miejscem aktywnego wypoczynku (cena za dwuosobowy pokój w wysokim sezonie to ponad tysiąc złotych).
|
Góry z punktu widokowego... |
|
...i góry już tylko zza okna |
Tak się jakoś złożyło, że znowu zabrał nas kamper. Okazało się, że wczorajsze podjazdy to był dopiero początek - jadąc krętą i wąską szosą, nadal zdobywaliśmy wysokość. Najwyższym punktem na trasie jest położona 1400 metrów n.p.m. stacja turystyczna Krossbu, z której organizowane są między innymi wycieczki na lodowiec. My jednak zatrzymaliśmy się nieco wcześniej przy punkcie widokowym, żeby i kierowca mógł nacieszyć oczy górami. Po krótkiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy dalej. Mogliśmy jeszcze pomachać przez okno w kierunku Galdhøpiggen, najwyższego szczytu Norwegii i zjechaliśmy już w dolinę.
|
Kościół klepkowy w Lom - ma super zdobienia w kształcie głów smoków :) |
Później tego dnia, gdy Artur łapał stopa, chwyciłam komórkę i zaczęłam sprawdzać, co warto zobaczyć w Trondheim. Liczyłam, że uda nam się dotrzeć tam jeszcze dziś, choć do pokonania mieliśmy wciąż prawie 250 kilometrów. Po wpisaniu odpowiedniego hasła w Google jako pierwsza wyskoczyła informacja, że dziś w mieście odbywa się... koncert Metallici. Uznawszy to za ciekawy zbieg okoliczności, wróciłam do poszukiwań zabytków. Chwilę później zatrzymał się samochód. Tak, dobrze myślicie, kierowca jechał prosto do Trondheim - na koncert :) Po drodze sporo rozmawialiśmy - w znacznej części o górach. Norweg najpierw wypytał nas, skąd jedziemy, a potem zaczął opowiadać nam o okolicy i własnych wędrówkach. Podróż minęła błyskawicznie, a w mojej głowie zaczął kiełkować pomysł, żeby kiedyś w te okolice wrócić i porządnie zapoznać się z norweskimi pagórkami ;) Pierwsze skojarzenie z Trondheim? Katedra Nidaros. Tam też skierowaliśmy pierwsze kroki, zaraz po zapełnieniu żołądków kanapkami z dżemem i brunost.
|
W drodze do Trondheim nadal towarzyszą nam góry |
Tutaj muszę chyba zrobić drobną dygresję i napisać o naszych zakupach spożywczych. Mimo wszystko trudno byłoby przeżyć trzy tygodnie na zupach i budyniach w proszku oraz batonikach. Dlatego też mniej więcej co dwa dni udawaliśmy się do jednego z norweskich supermarketów. Punktem wyjścia była oczywiście cena, co znacząco ograniczało możliwości. Co kupowaliśmy? Na pewno chleb - zwykle ten najtańszy, w granicach 8-10 koron. Dmuchany był okrutnie, ale gdy kilkakrotnie były tylko droższe i się na nie szarpnęliśmy - nie zauważyłam znaczącej różnicy. Widać norweskie pieczywo tak ma. Poza tym różne smarowidła - zaczynając od norweskiej wersji Nutelli (po powrocie przez kilka miesięcy nie mogłam patrzeć na kremy czekoladowe, ale Artur był wniebowzięty możliwością spożywania czekolady w ilościach hurtowych), przeplatanej od czasu do czasu jakimś dżemem, a kończąc na serku kanapkowym. Czasami zaopatrywaliśmy się też w brunost - typowo norweski ser o charakterystycznym brązowo-miodowym kolorze i smaku krówki połączonej z serem żółtym. Osobiście upodobałam sobie mleko czekoladowe (litrowy karton bywał w promocji za 19 koron) - choć traktowałam je raczej w kategoriach luksusu niż codziennej potrzeby. Kiedy skończyły nam się przywiezione z Polski słodycze, wyczaiłam w sklepie czekoladę do wypieków, która pod względem składu i smaku nie różniła się niczym, natomiast była 2-3 razy tańsza - czyli kosztowała mniej więcej tyle co u nas. Jeśli chodzi o rzeczy bardziej obiadowe, to do przywiezionej z Polski kaszy dorzucaliśmy zwykle jakiś sos albo przecier pomidorowy + groszek/kukurydza z puszki. Zabraliśmy ze sobą też podstawowe przyprawy. Na inne produkty pozwalaliśmy sobie bardzo okazjonalnie - dwa razy kupiliśmy sobie mrożoną pizzę, chyba raz czy dwa jakieś banany. Gwoli ścisłości - w czasie naszego pobytu złotówka odpowiadała mniej więcej dwóm koronom.
|
Nasza codzienna dieta ;) |
Taka dieta towarzyszyła nam przez jakieś dwa tygodnie - w Finlandii, a już tym bardziej Estonii czy na Łotwie ceny były zdecydowanie znośniejsze. Na pewno zupki w proszku przegryzane kanapkami z nutellą trudno uznać za zdrowe odżywianie. Uważam jednak, że dwa tygodnie takiego jedzenia wielkiej krzywdy nam nie zrobiły, a żeby jeść zdrowo w Norwegii, musielibyśmy chyba potroić nasz budżet ;)
|
Kolejka na Metallikę + parasole zupełnie jak na Saskiej Kępie |
Ale wróćmy jednak do Trondheim. Po drodze do katedry widzieliśmy ciągnącą się pewnie przez kilka przecznic kolejkę na koncert. Nidarosdomen przytłacza swoim ogromem - w końcu to największa świątynia w całej Skandynawii. Zachwyca także ilość detali, których nie będę nawet próbowała nazywać, co by się nie ośmieszyć... W internecie wyczytałam jednak, że na frontowej ścianie znajduje się dokładnie 57 rzeźb apostołów i świętych - nie liczyłam ;) Budowla powstała w XII wieku i do dziś koronuje się w niej kolejnych norweskich monarchów. Można swobodnie obejść ją dookoła, natomiast wstęp do środka jest oczywiście płatny (nie skorzystaliśmy). Nie wiem, na ile wpływ na to miała dość późna godzina (acz bez przesady, była jakaś 18), ale ludzi dookoła kręciło się bardzo niewielu. Można było poczuć spokój, ciszę i chłód bijący od monumentalnej gotyckiej katedry.
Następnym punktem programu był drewniany most Gamle Bybro i znajdujące się nieopodal Bryggen, nieco podobne do tego bergeńskiego. Osobiście chyba nawet bardziej upodobałam sobie nieco mniej znane kolorowe domy z Trondheim, które stoją na palach i przeglądają się w wodach rzeki Nidelvy. W przeszłości służyły jako magazyny, a współcześnie mieszczą się w nich zwyczajne mieszkania i biura. Chyba mam już pomysł, jak zagospodarować potencjalny spadek po dziadku z Ameryki ;)
|
Bryggene w Trondheim |
Powoli zaczynaliśmy myśleć, jak przebić się do "naszej" drogi, która omija oczywiście Trondheim, ale na szczęście niezbyt szerokim łukiem. Wybraliśmy drogę nieco okrężną, ale za to prowadzącą przez dzielnicę Bakklandet, jedną z najstarszych w mieście. Pełno tam niewielkich, kolorowych domków, które przyozdabiają pełne pachnących kwiatów doniczki. Spacerując wąskimi uliczkami, mijaliśmy także urokliwe kawiarnie i sklepy. Następnie czekała nas wspinaczka na wzgórze, na którym znajduje się górująca nad miastem twierdza Kristiansen festning. Samą twierdzę widzieliśmy tylko z oddali, pomiędzy drzewami. Ciekawostka: w Trondheim znajduje się jedyna na świecie winda (a właściwie wyciąg) dla rowerzystów, która pomaga pokonać drogę na wzgórze - Sykkelheisen Trampe (na youtube można zobaczyć, jak to ustrojstwo działa, polecam ;)). Następnie, coraz bardziej oddalając się od centrum, zobaczyliśmy jeszcze z oddali Tyholttårnet, czyli wieżę telewizyjną. Na górze znajduje się restauracja, której górna kondygnacja obraca się, dzięki czemu w trakcie posiłku można podziwiać panoramę całego miasta.
|
Chyba mogłabym tu zamieszkać... |
Z racji późnej godziny zastanawialiśmy się, czy nie przenocować w samym Trondheim - ja jednak nie byłam przekonana do spania w mieście, zresztą pod względem prawnym też jest to mocno wątpliwe. Ustawiliśmy się więc na przystanku i próbowaliśmy coś jeszcze złapać. No i prawie nam się udało... zatrzymał się samochód, więc wsiedliśmy nawet bez pytania, dokąd jedzie, bo chcieliśmy po prostu wyjechać poza miasto. Nacięliśmy się - chłopak miał na pewno dobre intencje, ale podwiózł nas jakieś pięć kilometrów, a potem wysadził za zjazdem z autostrady, w miejscu takim, gdzie absolutnie nie dało się łapać stopa... A najbliższe miejsce do wygodnego stopowania znajdowało się ni mniej ni więcej tylko... pięć kilometrów wcześniej. Tak, na piechotę wróciliśmy dokładnie tam, skąd przyjechaliśmy :D (Wspominałam już, że autostop - przynajmniej w Norwegii, gdzie nie ma szans, żeby auto zatrzymało się niezgodnie z przepisami - łączy się z dużą ilością chodzenia?)
|
Trawiasta plaża w Hell |
Wkrótce jednak dopisało nam szczęście - zatrzymał się dla nas mężczyzna, który jechał na lotnisko. Lotnisko położone jest około 30 kilometrów od Trondheim, a tuż przed nim znajduje się miejscowość o dźwięcznej nazwie Hell, gdzie zdecydowaliśmy się wysiąść. (Podobno ludzie specjalnie przyjeżdżają tu pociągiem w Trondheim, żeby zrobić sobie zdjęcie przy tabliczce z nazwą stacji.) Jutro z samego rana zamierzaliśmy ruszać w dalszą drogę, więc nie chcieliśmy oddalać się za bardzo od szosy. Ostatecznie wylądowaliśmy na położonej nieopodal plaży. "Plaża" w miejscowym wydaniu składała się głównie z trawy, do tego była osłonięta krzewami od drogi i zabudowań - dla nas idealnie. Jedyny drobny mankament był taki, że dość mocno wiało.
Kolejnego dnia udało się w miarę sprawnie złapać dwa pierwsze stopy, każdy po kilkadziesiąt kilometrów. Jednak gdy młoda Niemka podróżująca po Skandynawii vanem wysadziła nas przy rodzinnym parku rozrywki w miejscowości Trones, zaczęły się schody. Czekaliśmy naprawdę długo. W międzyczasie zatrzymał się koło nas chłopak, jak się okazało miejscowy, który co prawda jechał tylko na drugi koniec miasteczka, ale zaoferował nocleg, w razie gdyby nie udało nam się ruszyć dalej. Stwierdził, że sam sporo jeździł na stopa i zawsze stara się odwdzięczyć. Było nam super miło i serdecznie mu podziękowaliśmy, ale mieliśmy jednak nadzieję, że do noclegu nie dojdzie, bo nasz dzisiejszy kilometraż nnie był zbyt imponujący. W końcu nasza cierpliwość została wynagrodzona i zatrzymał się... Polak, podróżujący z nastoletnim synem. Osobiście czerpałam sporą przyjemność z możliwości pogadania po polsku, bo choć rozmowy po angielsku wychodziły mi całkiem nieźle (lepiej niż myślałam!), to jednak wymagały o wiele więcej skupienia i koncentracji. Ze słuchu rozumiałam praktycznie wszystko, ale czasami musiałam włożyć więcej wysiłku, żeby w miarę sensownie wyrazić kłębiące się w głowie myśli ;)
Mężczyzna wytłumaczył nam, że ze względu na syna stara się nie pokonywać naraz zbyt wielu kilometrów. Z tego też powodu po około dwóch godzinach zatrzymali się na campingu, a my ruszyliśmy dalej wzdłuż drogi. Wyjątkowo kiepsko szło nam znajdowanie miejsca na nocleg - albo droga wiodła obok stromego zbocza opadającego wprost do jeziora, albo tuż obok znajdowały się zabudowania. Ostatecznie rozbiliśmy się na wyschniętym spłachetku ziemi. Teren był daleki od ideału - od szosy oddzielały nas jedynie rachityczne krzaczki i na styk zachowywaliśmy przepisową odległość stu metrów od najbliższych zabudowań. (W całej Skandynawii obowiązuje prawo nieskrępowanego dostępu do natury - oznacza to między innymi, że możemy rozłożyć namiot właściwie w dowolnym miejscu, o ile nie jest to własność prywatna, musimy ponadto znajdować się co najmniej 100 metrów od najbliższych zabudowań i nie możemy przebywać w jednym miejscu dłużej niż 2 noce.) Dłuższy czas nie mogłam zasnąć ze względu na szum przejeżdżających ciężarówek, do tego co jakiś czas wydawało mi się, że ktoś chodzi koło namiotu - taka schiza :(
Rankiem podeszliśmy kawałek, żeby znaleźć dogodną zatoczkę i znowu wystawiliśmy kciuki. Dość szybko zabrały nas dwie panie jadące do Mo i Rany. Jedna z nich stwierdziła, że dobrze, że staliśmy we dwójkę, bo tak trochę strach zabierać kogoś stojącego samotnie w środku lasu. Nie do końca przekonał mnie ten argument, ale grunt, że się zatrzymały ;) W Mo zrobiliśmy krótką przerwę na nineśmiertelne kanapki z nutellą, a potem pojechaliśmy dalej - tym razem z dziewczyną, która podróżowała kamperem z dwoma psami. Bardzo się uśmiała, kiedy powiedziałam jej, że przed wejściem zdążyliśmy pokłócić się o to, kto usiądzie z tyłu z psami, a kto koło niej (oczywiście lepiej przy psach!). Chyba obawiała się raczej, że psy będą nam przeszkadzać :P Trafiła nam się jeszcze przejażdżka z Amerykaninem, a potem, gdy łapaliśmy stopa w strugach deszczu, spotkało nas wyjątkowe szczęście - zatrzymał się przy nas wielki tir, z którym pojechaliśmy aż do Narviku (czyli jakieś 400 kilometrów)!
|
Po drodze do Narviku |
Po drodze mieliśmy znów piękne widoki na norweskie góry (tym razem już trochę niższe), zaliczyliśmy kolejną przeprawę promową, a na końcu, dosłownie kilkanaście kilometrów przed miastem nasz przesympatyczny (częstował cukierkami <3), acz wybitnie małomówny kierowca oznajmił, że niestety wypada mu przerwa i tutaj zatrzymuje się na noc. Cóż zrobić, wysiedliśmy - i tak był to nasz najdłuższy dotychczasowy stop. Po drodze przekroczyliśmy także granicę koła podbiegunowego, oznaczoną charakterystyczną bramą nad szosą. Ostatecznie do Narviku dojechaliśmy z mocno starszym panem, który nie mówił słowa po angielsku i delikatnie rzecz ujmując - nie był najbardziej pewnym kierowcą. Tym niemniej droga na Lofoty - moje dziecięce marzenie - stała przed nami otworem! Na nomadwiki sprawdziłam, że niedaleko znajduje się podobno urokliwa plaża, gdzie moglibyśmy spróbować rozbić namiot, ale zdecydowaliśmy, że spróbujemy jeszcze coś złapać. Zależało, żeby dzisiejszą noc spędzić jednak na normalnym campingu - wypadałoby się wreszcie porządnie wykąpać i naładować telefony. Kolejne dwa dni planowaliśmy spędzić na Lofotach, gdzie aż żal byłoby nie skorzystać z miliona "dzikich" miejscówek z widokami za milion dolarów.
|
Na Nordkapp coraz bliżej... |
I wtedy spotkała nas jedna z piękniejszych przygód tego wyjazdu. Zatrzymał się samochód. Van. No van jak van. W środku - uśmiechnięty szeroko facet w średnim wieku z burzą kręconych włosów. Wnętrze auta wyglądało jak skrzyżowanie scenografii z "Baśni tysiąca i jednej nocy" z meksykańskim folklorem i domieszką stylu hippie. Facet wyskoczył jak z procy, przerzucił jakieś graty, robiąc Arturowi miejsce z tyłu, ja usiadłam z przodu. Od razu zadeklarował, że zawiezie nas na camping, chociaż musiał w tym celu zjechać kilka kilometrów z drogi. Na campingu nieprzyjemna niespodzianka - nie było wolnych miejsc. Powiedzieliśmy - trudno, poradzimy sobie, pójdziemy spać jak zwykle, na dziko. On odparł, że to nie wchodzi w grę, że on nas tu tak nie zostawi, że musimy coś wymyślić. No to myśleliśmy. Następny camping kilkadziesiąt kilometrów dalej, a on zaraz chciał skręcać do granicy ze Szwecją. W końcu stanęło na tym, że pojedziemy kawałek w jego stronę - tam też był camping, a jutro będziemy mieć po prostu kilkanaście dodatkowych kilometrów do pokonania. Ruszyliśmy. Po drodze standardowa rozmowa: skąd jesteście, czym się zajmujecie? Powiedziałam, że studiuję. Po chwili dodałam: filologię serbską. Zwykle powodowało to śmiech i zadziwienie - bardzo dziwne, prawda? ;) Przyzwyczaiłam się - podobnie jak przyzwyczaiłam się do opowiadania historii o romantycznym przypadku, który powiódł mnie ku studiowaniu serbistyki we Wrocławiu.
Nasz kierowca... zatrzymał się na środku drogi. Zaczął walić rękami w kierownicę. Spojrzał na mnie roziskrzonymi oczami i... odezwał się po serbsku :D Okazało się, że urodził się w Belgradzie i tam spędził kilka pierwszych lat życia. Część jego rodziny pochodziła z kolei z Niemiec, gdzie obecnie mieszkał, natomiast aktualnie udawał się w interesach do szwedzkiej Kiruny. Całą historię rodzinną opowiedział mi po serbsku, wyraźnie rozkoszując się możliwością mówienia w ojczystym języku. Droga na camping minęła szybciej, niżbyśmy chcieli. Nasz kierowca upewnił się, że stąd nas nie wyrzucą, pożegnał się serdecznie i ruszył swoim kolorowym autem ku Szwecji.
Z campingu Hærsletta nikt nas wyrzucać nawet nie próbował, jako że biuro było zamknięte na głucho. Nic dziwnego - dochodziła 23. Znaleźliśmy więc sobie po prostu wolny spłachetek trawy, ugotowaliśmy późną kolację i skorzystaliśmy z kempingowych dobrodziejstw w postaci pryszniców ;) Niemiłą niespodzianką było konieczność płatności za ciepłą wodę - bodajże 10 koron za kilka minut. Marzyło mi się umycie głowy, ale musiałam z tym jeszcze poczekać - malutki domek mieszczący sanitariaty był jedynym ogrzewanym miejscem na campingu (nie zauważyłam żadnej "świetlicy"), a ja za bardzo bałam się przeziębienia, żeby z mokrymi włosami iść spać do zimnego namiotu. Zasypiałam za to z przyjemną myślą, że już jutro zobaczę wymarzone Lofoty!