wtorek, 21 kwietnia 2020

Skandynawski dziennik cz.4 (Lofoty)

Rankiem znów uśmiechnęło się do nas szczęście. Po jednym krótkim stopie, który pozwolił nam powrócić na właściwą drogę, zatrzymał się Nikolai. Już na wstępie oznajmił nam, że "jedzie przez całe Lofoty, a nawet dalej". Nie do końca zrozumiałam, co miał na myśli, ale nie drążyłam tematu, uznając, że winna jest moja niedostateczna znajomość angielskiego. Byłam przekonana, że za miejscowością Å nie ma już nic. To znaczy jest - bezkresny ocean. Nikolai szybko wyprowadził mnie z błędu - owszem, Å jest ostatnią miejscowością, do której można dotrzeć - ale tylko jeśli chodzi o transport kołowy. Ze znajdującego się kilka kilometrów wcześniej Moskenes wypływa prom w kierunku wysp Værøy i Røst - a na pierwszej z nich Nikolai mieszka i tam właśnie aktualnie zmierzał. Zachwalając rodzinną wyspę, zaproponował, żebyśmy pojechali tam z nim. Następnego dnia moglibyśmy wrócić promem na Lofoty.

Muszę przyznać, że zaskoczył nas wtedy kompletnie. Planowaliśmy dojechać do Å, a potem wrócić tą samą drogą, zatrzymując się, gdy zobaczymy coś ciekawego. Rozważaliśmy też pojechanie potem w kierunku wyspy Senya, którą z kolei serdecznie polecał nam spotkany dzień wcześniej Serb. A tymczasem mielibyśmy przejechać przez cały archipelag bez zatrzymania, a potem udać się promem na jakiś bliżej nieokreślony koniec świata? Z drugiej strony - czyż nie tak właśnie wyobrażałam sobie podróżowanie autostopem? Jako podążanie za głosem przygody, jako budzenie się każdego dnia, nie wiedząc, gdzie tym razem poprowadzi nas los? Po chwili zawahania odpowiedzieliśmy więc Nikolaiowi, że z przyjemnością odwiedzimy jego wyspę.

Pierwsze lofockie widoki

Po drodze zatrzymaliśmy się przy większym markecie. Nikolai uprzedził nas, żebyśmy zaopatrzyli się we wszystko, czego potrzebujemy, ponieważ na wyspie będzie o wiele drożej. Jak to, to da się jeszcze drożej?! ;) Niedługo później jechaliśmy już krętą drogą. Krajobraz wokół nas robił się coraz bardziej dziki, górzysty i strzelisty. Pogoda póki co niespecjalnie nam sprzyjała - było mocno pochmurno, momentami kropiło. Tak czy owak z zachwytem przyglądaliśmy tutejszym szczytom, które może nie osiągają zawrotnych wysokości, ale za to wyrastają niemal wprost z morza. Archipelag Lofotów daje nieskończone możliwości turystyki górskiej. Właściwie z każdego wierzchołka rozpościerają się zapierające dech w piersiach panoramy. Jeśli nie wierzycie, zajrzyjcie na Google Earth - kliknijcie właściwie dowolną kropkę i zachwycajcie się widokiem :)

Podziwiając spektakularne panoramy, sporo rozmawialiśmy. Nikolai opowiadał mnóstwo o mijanych terenach i ich historii, polecał nam też wycieczkę z miejscowości Furuflaten w kierunku lodowca. Niestety później okazało się, że nie wystarczyło nam już na to czasu, ale w jego opowieści wyprawa brzmiała naprawdę wspaniale i mam szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś uda nam się ją zrealizować... Tymczasem do Moskenes dojechaliśmy idealnie na czas - do odpłynięcia promu zostało mniej niż pół godziny. Rejs trwa półtorej godziny. Pogoda nadal nie była po naszej stronie - przede wszystkim niemiłosiernie tak - ale ze względu na widoki i tak spędziliśmy sporo czasu na pokładzie zewnętrznym. Nikolai traktował przeprawę promową mniej więcej, jak ja podchodziłam do codziennej podróży na uczelnię, więc został w środku, by poczytać gazetę. A wewnętrzny pokład zachęcał do pozostania, jako że znajdowały się tam wygodne fotele, duże stoliki i zaopatrzony we wszystko, co potrzebne barek.

Płyniemy na Værøy :)

Værøy wygląda z daleka jak wielka, wyrastająca wprost z morza góra. W istocie góry zajmują sporą część powierzchni wyspy, pośrodku pozostawiając z kolei przestrzeń niemal zupełnie płaską. Tam też znajduje się największa (z dwóch) miejscowość na wyspie - Sørland. Odnajdziemy w niej przystań promową i wszystko, co potrzebne do życia: sklep (sztuk dwa), kawiarnię (sztuk jeden), bibliotekę, lekarza... Korzysta z nich regularnie niecałe osiemset osób mieszkających na Værøy. Nikolai twierdzi, że to wielkość idealna - z jednej strony na tyle mało, żeby kojarzyć większość osób przynajmniej z widzenia, z drugiej na tyle dużo, żeby nie pić co tydzień w barze z tymi samymi ludźmi. Życie na norweskiej wyspie na pewno ma swoje wady - szczególnie w zimie, kiedy częste sztormy regularnie odcinają Værøy od reszty świata, ale w tamtym momencie wydawało nam się idyllyczne. W końcu kto nie chciałby żyć w miejscu, gdzie samochód zamyka się tylko w weekendy - jedynie po to, by po pijaku nie pomylić samochodów? ;)

Nikolai - mimo, że sam mieszka w Sørland - zawiózł nas jednak do drugiego miasteczka, Nordland. Jest to maleńka wioseczka, składająca się z kilkunastu domków oraz urokliwego kościoła i cmentarza. Dalej znajduje się pas startowy, który jest jedną z pozostałości po niedziałającym od kilkudziesięciu lat lotnisku. Obecnie na wyspę można dostać się jedynie promem albo helikopter. O dziwo, ta druga opcja jest podobno całkiem rozpowszechniona wśród mieszkańców ;) W tym miejscu Nikolai zatrzymał się, objaśniając jednocześnie, że kilkaset metrów dalej znajdziemy jedno z najlepszych jego zdaniem miejsc na nocleg. Wcześniej opowiedział nam także sporo o okolicznych szczytach, polecając wędrówkę na ten, na który prowadziła wyasfaltowana droga. Być może zasugerował się naszym niespecjalnie trekkingowym obuwiem :P Tym niemniej wszedł nam ambicję i w duchu postanowiłam, że pójdziemy jutro wszędzie, tylko nie tam, gdzie prowadzi asfalt ;)

Tymczasem jednak ruszyliśmy w stronę widocznych nad brzegiem morza namiotów. Miejscówka w istocie okazała się naprawdę wspaniała - z jednej strony dzika i pięknie położona, z drugiej - wyposażona przynajmniej w podstawową infrastrukturę (toalety, kosze na śmieci). Tego wieczoru wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer wzdłuż brzegu - zboczem wiedzie wąska ścieżka, która kilka kilometrów dalej doprowadza do opuszczonej wiele lat temu wioski Måstad. Nie zamierzaliśmy jednak zapuszczać się aż tak daleko, to miał być jedynie krótki spacer dla rozprostowania nóg. Ze względu na trwający dzień polarny dość często zdarzało nam się tracić poczucie czasu - zerkaliśmy na obniżające się dopiero powoli słońce i myśleliśmy, że jest pewnie wczesny wieczór, a tu - na przykład północ! Posiedzieliśmy jeszcze do zachodu słońca (czyli do, bagatela, prawie 3 w nocy) na nadbrzeżnych skałach. Było cudownie - delikatny szum fal, oświetlone pomarańczowym światłem góry za nami i zanurzająca się w wodzie słoneczna kula...

Hornet, z którym bliżej poznamy się jutro
Widok w stronę Måstad
Nocleg w takich okolicznościach przyrody to sama przyjemność
A tutaj na plaży widać skałkę, którą będziemy zdobywać rano
I ta sama skałka z bliska

Rano Nikolai dał nam znać, że prom na Lofoty odpływa dopiero późnym wieczorem, o 22.45. Na wypad w góry zbieraliśmy się więc dość niespiesznie. Po śniadaniu odkryliśmy jeszcze, że odpływ odsłonił dodatkowe kilka metrów kamieni, które wczoraj wieczorem znajdowały się pod wodą. Dzięki temu mogliśmy od drugiej strony obejrzeć sporą skałkę, która już wcześniej przykuła naszą uwagę. Kusiło nas mocno wspięcie się na nią, ale od strony brzegu wyglądała zdecydowanie zbyt "trudno". Do tego była mokra, a co za tym idzie pewnie koszmarnie śliska :( Ku naszemu zdziwieniu z drugiej strony... wisiała lina. No, może lina to za dużo powiedziane, raczej taki mocno wysłużony konopny sznur. A i samo wejście wyglądało na zdecydowanie łatwiejsze. No, oczywiście, że tam wleźliźmy :D Co prawda przy zejściu miałam śmierć w oczach, ale czego się nie robi dla chwili adrenaliny... Zdjęć brak, bo telefony zostały na dole.

Po rozgrzewce na skałce mogliśmy już śmiało ruszać w góry. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru tachać ze sobą plecaków, więc zostawiliśmy rozstawiony namiot z bagażami w środku, zabierając tylko pieniądze i dokumenty. Naszym pierwszym celem był górujący nad plażą szczyt Hornet. Szlak wiodący na przełęcz był oznaczony kolorem czerwonym, a ten na sam wierzchołek - czarnym. To istotne, bo w przeciwieństwie do szlaków polskich, tu kolory są powiązane z poziomem trudności (mniej więcej tak jak na trasach narciarskich). Zastanawialiśmy się więc, co czeka nas wyżej, skoro szlak jest podobno "bardzo trudny". Okazało się, że podobnie jak na Trolltundze, trudność była mocno wyolbrzymiona. Początkowo zakosami wdrapaliśmy się na przełęcz - owszem, dość stromo, dość męcząco, ale bez trudności, a potem już wygodniejszą i mniej stromą ścieżką na sam szczyt. Było pięknie. Pusto, słonecznie, całkiem ciepło. Rozległa panorama na wszystkie strony świata. No ideał.

Widok z wierzchołka Hornet na jedną...
...drugą...
...i trzecią stronę

Wkrótce stanęliśmy przed wyborem, gdzie ruszyć dalej. Zdecydowanie nie zamierzaliśmy wracać już na dół, bo dnia zostało wciąż sporo, utrzymywała się piękna pogoda, a my - pozbawieni ciężkich plecaków - mieliśmy pełno energii. Ostatecznie poszliśmy w stronę szczytu Gjerdheia, choć wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia - mapę wyspy zobaczyliśmy dopiero wieczorem na przystani promowej ;) Wędrowaliśmy, gdzie nas nogi poniosły i miało to swój niezaprzeczalny urok. Początkowo ścieżka lekko się wznosiła, by następnie przez jakiś czas wieść szerokim grzbietem. Odsłonił się nam fantastyczny widok na lekko zamglone Lofoty. Za Gjerdheią ścieżka przestała mi się podobać - prowadziła teraz zakosami dość stromo w dół. Dróżka była bardzo wąska, więc stopy co i rusz osuwały mi się na rosnące dookoła kępy trawy, co powodowało, że boleśnie wykręcały mi się kostki.

Widok z Gjerdheia
Po drodze na najwyższy na wyspie Nordlandsnupen

Po zejściu na przełęcz byłam dość nieszczęśliwa i szczerze mówiąc, średnio chciało mi się włazić na kolejną górę. Zmobilizowałam się jednak, wiedząc, że okazja zdobycia tego konkretnego szczytu raczej szybko się nie powtórzy ;) Po drodze na Nordlandsnupen trafiły się nawet ze dwa miejsca, w których powieszono kawałek liny, ale jest to raczej zabezpieczenie na wypadek gwałtownego pogorszenia pogody albo wyjątkowo śliskiego podłoża. W dobrych warunkach wejście nie nastręcza większych problemów, aczkolwiek faktycznie trzeba czasami ostrożnie stawiać stopy, bo w niektórych miejscach jest gdzie polecieć. Na górze znajduje się niewielki kamienny kopczyk, za którym z przyjemnością się skryliśmy, bo w międzyczasie zaczęło solidnie wiać. Jeszcze tylko szybko sesja zdjęciowa i mogliśmy już ruszać na dół.

Z przełęczy mieliśmy dwie opcje powrotu do namiotu i żadna mnie specjalnie nie przekonywała. No, ale jakoś trzeba. Na myśl o pokonywaniu pod górę zakosów na Gjerdheię robiło mi się słabo, więc namówiłam Artura na drogę okrężną, ale przynajmniej nie wymagającą podchodzenia. Zeszliśmy więc na przeciwną stronę wyspy, niemal prosto na przecudnej urody piaszczystą plażę Breivika. Serio, gdy świeci słońce, to w połączeniu z turkusowym kolorem wody wygląda jak na Karaibach :D Potem musieliśmy cierpliwie dreptać asfaltem (tym samym, którym wczoraj jechaliśmy z Nikolaiem). Przynajmniej mogliśmy z bliska przyjrzeć się najstarszemu - i jednemu z dwóch na wyspie - kościołowi (zbudowano go w 1740) i urokliwie położonemu cmentarzowi.

Kiedy już doczłapaliśmy się do namiotu, przygotowaliśmy sobie jakiś obiad, zwinęliśmy cały majdan i... ruszyliśmy z powrotem tam, skąd przyszliśmy. Na szczęście tym razem udało nam się złapać stopa do Sørland i kilkanaście minut później wysiedliśmy już w miejscowości. Do odpłynięcia promu wciąż pozostawało sporo czasu, więc wybraliśmy się jeszcze na spacer w kierunku latarni morskiej. Wracając, wdrapaliśmy się ledwo widoczną ścieżynką kawałek do góry i zasiedliśmy na kamieniach, by ostatnie chwile na wyspie spędzić na syceniu oczu widokami.

Mapa wyspy
Podobno zimą na Værøy potrafi nieźle wiać- pewnie dlatego drewniane stoły i wiatę zabezpieczają ciężkie obciążniki i grube liny

To był naprawdę aktywny dzień. Góry na wyspie Værøy są może niewysokie (najwyższy szczyt to właśnie odwiedzony przez Nordlandsnupen - ma 450 metrów), ale oferują niesamowite panoramy, pustki na szlakach (przez cały dzień spotkaliśmy może dziesięć osób), skaliste krajobrazy i całkiem wymagające odcinki. Przewyższenia wydają się niewielkie, ale trzeba brać pod uwagę, że szczyty zdobywa się właściwie z poziomu morza. Pogoda obeszła się z nami całkiem łaskawie, ale i tak mieliśmy okazję doświadczyć jej szybkich zmian, gdy w ciągu kilku minut słońce schowało się za chmurami, okolicę spowiła mgła, a dodatkowo zerwał się silny wiatr. Na szczęście równie szybko nastąpił powrót do wcześniejszych warunków. Nie zdążyliśmy odwiedzić zachodniej części wyspy, zdecydowanie mniej dostępnej, acz co najmniej równie atrakcyjnej. Cóż - co się odwlecze...

Tymczasem ruszyliśmy w drogę na Lofoty. W zasadzie wyspę Værøy  także można potraktować jako część archipelagu, ale zdania co do tego są podzielone. No, w każdym razie popłynęliśmy do Moskenes. Byłam zmęczona po całym dniu wędrówek i marzyłam już tylko o spaniu, ale niestety czekała nas jeszcze droga od przystani promowej do miejscowości Å. Pieszo, bo o pierwszej w nocy oczywiście stopa nie złapaliśmy. Miejsce na rozbicie namiotu (nie byliśmy pewni, czy nie jest objęte zakazem biwakowania, ale naprawdę nie mieliśmy siły szukać niczego dalej) znaleźliśmy dopiero za miasteczkiem.
Ciemna noc około 2
Miejsce do spania znów niczego sobie ;)

Po przebudzeniu nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby podziwiać widoki - mieliśmy przecież jeszcze tyle do zobaczenia! Wróciliśmy do Å, by przespacerować się między tradycyjnymi czerwonymi domkami rybackimi. Na śniadanie zasiedliśmy przed lokalnym Muzeum Sztokfisza, którego wielkie ilości suszą się na rozłożonych niemal wszędzie specjalnych drewnianych konstrukcjach. Potem uwodzicielski zapach dopiero co wyjętych z pieca wypieków zaprowadził nas do niewielkiej piekarenki, gdzie zainwestowaliśmy w bułeczkę cynamonową (w przeliczeniu jakieś 20 złotych :P). Mmmm, zdecydowanie jedna z najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłam! Wystrój piekarni, jak również sposób wypiekania pozostał w niezmienionej formie od pierwszej połowy XX wieku, a tutejszy chleb i kanelboller (bułeczki cynamonowe) są znane także daleko poza granicami miejscowości ;)
Wszechobecne suszarnie sztokfiszy...
Ostatnie spojrzenie na Å...

Następnie złapaliśmy stopa do jednej z największych atrakcji turystycznych na Lofotach - miasteczka Reine. Słynie ono przede wszystkim z niesamowitych panoram, które najlepiej podziwiać z górującego nad miejscowością Reinebringen. Mieliśmy sporo szczęścia, że w ogóle mogliśmy wspiąć się na górę - kilka dni przed naszym przyjazdem zakończono remont schodów. Wcześniej szlak był przez kilka tygodni zamknięty ze względu na niebezpieczne osuwiska. Absolutnie odmówiłam targania tam plecaka, więc schowaliśmy je za kamieniem tuż przy ruchliwym chodniku. Przy czym "schowaliśmy" to za dużo powiedziane - gdy stanęło się pod odpowiednim kątem, i tak było je widać. Oczywiście czekały na nas grzecznie po powrocie. A teraz wyobraźcie sobie coś takiego w Polsce...

Wejście na Reinebringen (445 m n.p.m.) jest dość wymagające kondycyjnie, ale relatywnie krótkie (około godziny spokojnym tempem) i obecnie bez trudności - idzie się po wygodnych, kamiennych schodach, które dopiero pod sam koniec zmieniają się w nieco mniej wygodną ścieżkę. Widok z góry wynagradza jednak wszelkie niedogodności! Dłuższą chwilę spędziliśmy na fotografowaniu panoramy, bo warte uwiecznienia krajobrazy roztaczają się niemal w każdym kierunku. Po drodze nawiązaliśmy też przelotną znajomość z Polakami :) Niestety na Reinebringen w pogodny letni dzień z pewnością napotkacie tłumy - żeby tego uniknąć, wystarczy wybrać się na jeden z nieco wyższych i bardziej oddalonych od Reine szczytów. My niestety nie mieliśmy na to czasu.

...i przenosimy się już do Reine - najpierw widok z dołu...
...a jakąś godzinę później już z góry.

Następnie za pomocą kilku stopów przemieściliśmy się na Rørvikstranda - piękną plażę charakteryzującą się turkusowym odcieniem wody i bielutkim piaskiem. Takich plaż jest na Lofotach całkiem sporo, ale ta miała tę zaletę, że znajdowała się kilkadziesiąt metrów od głównej drogi. A przy okazji także przy drodze do Henningsvær, które było naszym ostatnim punktem programu na dziś. Gdy dochodziliśmy już na plażę, do głosu doszedł mój wrodzony pech albo sieroctwo ;) Niefortunnie stanęłam na krawędzi asfaltowej drogi, boleśnie wykręciłam kostkę, a upadając - jeszcze bardziej boleśnie zdarłam skórę z kolana. Na szczęście kostka wydawała się cała, ale rana na nodze paprała się jeszcze dobry tydzień - bliznę mam zresztą do dzisiaj. A do tego przedarłam sobie ulubione legginsy :(

No nic, po prowizorycznym opatrzeniu ran wojennych ruszyłam... do wody! Artur po zamoczeniu jednego paluszka stwierdził, że lodowata i że odmawia zanurzenia jakichkolwiek kolejnych części ciała. Ja wlazłam po kolana - niestety ograniczała mnie zdarta skóra, której nie chciałam moczyć w dość słonej wodzie. Morze było faktycznie lodowate - nie przeczę, ale kilka pluskających się obok dzieciaków potwierdzało, że jak najbardziej dało się w niej kąpać :D Chętnie powylegiwalibyśmy się tam jeszcze na nagrzanych słońcem skałach, ale robiło się coraz później, a my mieliśmy nadzieję jeszcze dzisiaj opuścić Lofoty.

Nie ma to jak pomoczyć nogi za kołem podbiegunowym :D

Posykując z lekka z bólu, stanęłam przy drodze do Henningsvær. Na stopa nie musieliśmy na szczęście czekać długo - wkrótce zatrzymało się dwoje młodych ludzi, którzy nie dość, że podrzucili nas prosto do miasteczka, to jeszcze obdarowali nas na pożegnanie kilkoma kawałkami pizzy, która pozostała im z obiadu. Och, co to była za uczta! Henningsvær to malutka i nieco senna miejscowość. Popularność wśród turystów zawdzięcza urokliwemu położeniu na kilku niewielkich wysepkach, połączonych między sobą mostami. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu można było dostać się tu jedynie drogą morską, obecnie można już po prostu przejechać przez most. Ze względu na piękną, tradycyjną architekturę i wąskie przesmyki wodne między wyspami Henningsvær nazywane bywa Wenecją Północy.

Ruszyliśmy na niespieszny spacer wąskimi uliczkami. Podziwialiśmy widoki - zarówno te związane z architekturą, jak i z rozciągającymi się od strony lądu skalistymi górami. Na kilku mijanych domach zauważyliśmy fantastyczne malowidła. Przechadzka doprowadziła nas w końcu do kolejnej osobliwości miasteczka - otoczonego skałami i morzem stadionu piłkarskiego (polecam wygooglować, zdjęcia z ziemi w najmniejszym stopniu nie oddają jego uroku). Zastanawialiśmy się tylko, jak często podczas meczu piłka ląduje w wodzie :P

Z tej perspektywy stadion nie robi specjalnego wrażenia...
...ale z tej to już co innego!

Wkrótce przyszło nam już żegnać się powoli z pięknymi Lofotami. Ustawiliśmy się przy wyjeździe z miasteczka i niedługo potem jechaliśmy już w stronę stałego lądu. Ostatecznie zakończyliśmy dzień na malutkim parkingu w środku niczego. Niestety teren dookoła był albo podmokły, albo nierówny, więc musieliśmy rozbić namiot przy samym asfalcie. Zmęczeni intensywnym dniem zasnęliśmy błyskawicznie.

Ostatnie już spojrzenia na przepiękne Lofoty - tęsknię!


piątek, 10 kwietnia 2020

Skandynawski dziennik cz.3 (przez góry do Trondheim i dalej do Narviku)

Z Bergen na północ można dostać się w zasadzie dwiema drogami. Pierwsza opcja to jazda wzdłuż wybrzeża do Ålesund i dalej niezwykle widowiskową i widokową tzw. Drogą Atlantycką. Drugą opcją jest powrót do głównej drogi E6, która biegnie właściwie przez cały kraj. I na tą właśnie wersję zdecydowaliśmy się, licząc, że napotkamy tam większy ruch. Ruszyliśmy więc przez góry. Tego dnia trafiały nam się głównie krótsze stopy, a i my nie mieliśmy w zasadzie konkretnego celu, do którego chcielibyśmy dotrzeć. Zupełnym przypadkiem przejechaliśmy na przykład przez tunel Lærdal - podobno najdłuższy drogowy tunel na świecie (24,5 km). Pod ziemią znajdujemy się przez co najmniej kilkanaście minut, mijając w kilku miejscach podświetlone różnymi kolorami ściany i... objeżdżając rondo. Tak, rondo w tunelu. Chyba właśnie wtedy zaczęłam poważnie zastanawiać się, jak radzą sobie w Norwegii osoby z klaustrofobią. Jeszcze w Szwecji usłyszeliśmy od jednego z kierowców pół żartem, pół serio, że jedyne, co Norwegowie potrafią to fucking tunnels ;)

Kolejna przeprawa promowa...
Potem trafiła się jeszcze przeprawa promowa (też totalny standard). Płatność za przeprawy wygląda różnie - czasem jest inkasowana od samochodu, czasem od osoby. Jednak zdecydowanie najmilej wspominamy ostatniego tego dnia stopa - zabrało nas starsze włoskie małżeństwo, które podróżowało po Norwegii kamperem. (Prawdę mówiąc, przebywanie w części mieszkalnej kampera w czasie jazdy też nie jest chyba jadalne.) Tym razem przez okna widzieliśmy już nie tylko ciemne wody fiordów, ale też naprawdę wysokie góry. Po obu stronach drogi roztaczały się parki narodowe Jotunheimen i Jostedalsbreen, w których możemy odnaleźć szczyty sięgające ponad dwóch tysięcy metrów, lodowce i imponującej wielkości wodospady. Było naprawdę pięknie, właściwie cały czas miałam nos przyklejony do szyby
.
Wodospad zza szyby kampera - prawdopodobnie Feigefossen, drugi najwyższy w Norwegii
Włosi wysadzili nas w dolinie, tuż nad fiordem, oferując nam na pożegnanie pojemniczek z truskawkami (biorąc pod uwagę tutejsze ceny, nie byle jaki rarytas!). My tradycyjnie odwdzięczyliśmy się pocztówką z Wrocławia. Z racji dość późnej godziny i uroku okolicy poważnie zastanawialiśmy się, czy nie poszukać tu miejsca na nocleg. Nasze rozważania przerwał odgłos zatrzymującego się na żwirowym poboczu samochodu. Okazało się, że to "nasz kamper". Włochom z jakiegoś powodu nie spodobał się tutejszy camping i oferowali nam dalszą podwózkę. Droga pięła się coraz wyraźniej pod górę, a ciągłe zakręty mogły przyprawić o zawroty głowy, podobnie zresztą jak widoki ;) W pewnym momencie nie zdążyłam odpowiednio szybko złapać się stolika i przewróciłam się na podłogę kampera, dość boleśnie tłukąc sobie łokieć. Pani Włoszka bardzo się przejęła, kilka razy dopytywała, czy na pewno wszystko dobrze - aż mi było głupio. Do tego przez przypadek wgniotłam im truskawkę w dywanik :P

Widoki z namiotu
Hotel Turtagrø i owieczki
Nasi kierowcy wiedzieli, że szukamy miejsca na nocleg i postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Zatrzymali się na niewielkim wypłaszczeniu i spytali, czy tu nam odpowiada. Widoki były obłędne. Z jednej strony ośnieżone góry, z drugiej pionowe zbocza opadające do niewidocznego stąd fiordu, który mijaliśmy. Nieopodal stał hotel Turtagrø, a po drugiej stronie drogi widzieliśmy kilkanaście rozbitych namiotów. Pewnie, że nam odpowiadało! Po raz kolejny pożegnaliśmy się z przesympatycznym małżeństwem i zajęliśmy się wyszukaniem odpowiedniego miejsca pod namiot. Niestety teren był nieco kamienisty, a jednocześnie trochę podmokły, co odrobinę utrudniało zadanie. Gotując kolację, poczuliśmy różnicę wysokości wyrażającą się przede wszystkim w temperaturze. Cóż, byliśmy niemal 900 metrów nad poziomem morza. Myślę jednak, że odrobina chłodu jest niewielką ceną za nocleg pod milionem gwiazdek :)

Rankiem obudziło nas delikatne dzwonienie. Okazało się, że środkiem szosy dostojnie przechadzało się stado owiec, podzwaniając przy okazji zawieszonymi na szyi dzwoneczkami. Uznaliśmy, że póki co nie ma sensu stawać przy drodze - ruch był zerowy. Trzeba było poczekać, aż turyści z położonych niżej miejscowości zbiorą się i ruszą podziwiać górskie widoki. Z przyjemnością grzaliśmy się więc w słoneczku. Za nami pysznił się Storen - trzeci co do wysokości szczyt Norwegii i najwyższy spośród tych, które wymagają umiejętności wspinaczkowych. Jednak okolice hotelu są świetną bazą wypadową także do wielu łatwiejszych wycieczek, niewymagających specjalistycznych umiejętności. Mimo wszystko należy być przygotowanym na zalegający nawet latem śnieg, a już na pewno błoto. Dlatego (jak również z powodu braku czasu) my i nasze siateczkowe buty odpuściliśmy sobie wędrówki. Sam hotel Turtagrø już od końca dziewiętnastego wieku był miejscem spotkań przewodników, turystów i wspinaczy. Obecnie jest jednak głównie dość luksusowym miejscem aktywnego wypoczynku (cena za dwuosobowy pokój w wysokim sezonie to ponad tysiąc złotych).

Góry z punktu widokowego...
...i góry już tylko zza okna
Tak się jakoś złożyło, że znowu zabrał nas kamper. Okazało się, że wczorajsze podjazdy to był dopiero początek - jadąc krętą i wąską szosą, nadal zdobywaliśmy wysokość. Najwyższym punktem na trasie jest położona 1400 metrów n.p.m. stacja turystyczna Krossbu, z której organizowane są między innymi wycieczki na lodowiec. My jednak zatrzymaliśmy się nieco wcześniej przy punkcie widokowym, żeby i kierowca mógł nacieszyć oczy górami. Po krótkiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy dalej. Mogliśmy jeszcze pomachać przez okno w kierunku Galdhøpiggen, najwyższego szczytu Norwegii i zjechaliśmy już w dolinę.

Kościół klepkowy w Lom - ma super zdobienia w kształcie głów smoków :)
Później tego dnia, gdy Artur łapał stopa, chwyciłam komórkę i zaczęłam sprawdzać, co warto zobaczyć w Trondheim. Liczyłam, że uda nam się dotrzeć tam jeszcze dziś, choć do pokonania mieliśmy wciąż prawie 250 kilometrów. Po wpisaniu odpowiedniego hasła w Google jako pierwsza wyskoczyła informacja, że dziś w mieście odbywa się... koncert Metallici. Uznawszy to za ciekawy zbieg okoliczności, wróciłam do poszukiwań zabytków. Chwilę później zatrzymał się samochód. Tak, dobrze myślicie, kierowca jechał prosto do Trondheim - na koncert :) Po drodze sporo rozmawialiśmy - w znacznej części o górach. Norweg najpierw wypytał nas, skąd jedziemy, a potem zaczął opowiadać nam o okolicy i własnych wędrówkach. Podróż minęła błyskawicznie, a w mojej głowie zaczął kiełkować pomysł, żeby kiedyś w te okolice wrócić i porządnie zapoznać się z norweskimi pagórkami ;) Pierwsze skojarzenie z Trondheim? Katedra Nidaros. Tam też skierowaliśmy pierwsze kroki, zaraz po zapełnieniu żołądków kanapkami z dżemem i brunost.

W drodze do Trondheim nadal towarzyszą nam góry
Tutaj muszę chyba zrobić drobną dygresję i napisać o naszych zakupach spożywczych. Mimo wszystko trudno byłoby przeżyć trzy tygodnie na zupach i budyniach w proszku oraz batonikach. Dlatego też mniej więcej co dwa dni udawaliśmy się do jednego z norweskich supermarketów. Punktem wyjścia była oczywiście cena, co znacząco ograniczało możliwości. Co kupowaliśmy? Na pewno chleb - zwykle ten najtańszy, w granicach 8-10 koron. Dmuchany był okrutnie, ale gdy kilkakrotnie były tylko droższe i się na nie szarpnęliśmy - nie zauważyłam znaczącej różnicy. Widać norweskie pieczywo tak ma. Poza tym różne smarowidła - zaczynając od norweskiej wersji Nutelli (po powrocie przez kilka miesięcy nie mogłam patrzeć na kremy czekoladowe, ale Artur był wniebowzięty możliwością spożywania czekolady w ilościach hurtowych), przeplatanej od czasu do czasu jakimś dżemem, a kończąc na serku kanapkowym. Czasami zaopatrywaliśmy się też w brunost - typowo norweski ser o charakterystycznym brązowo-miodowym kolorze i smaku krówki połączonej z serem żółtym. Osobiście upodobałam sobie mleko czekoladowe (litrowy karton bywał w promocji za 19 koron) - choć traktowałam je raczej w kategoriach luksusu niż codziennej potrzeby. Kiedy skończyły nam się przywiezione z Polski słodycze, wyczaiłam w sklepie czekoladę do wypieków, która pod względem składu i smaku nie różniła się niczym, natomiast była 2-3 razy tańsza - czyli kosztowała mniej więcej tyle co u nas. Jeśli chodzi o rzeczy bardziej obiadowe, to do przywiezionej z Polski kaszy dorzucaliśmy zwykle jakiś sos albo przecier pomidorowy + groszek/kukurydza z puszki. Zabraliśmy ze sobą też podstawowe przyprawy. Na inne produkty pozwalaliśmy sobie bardzo okazjonalnie - dwa razy kupiliśmy sobie mrożoną pizzę, chyba raz czy dwa jakieś banany. Gwoli ścisłości - w czasie naszego pobytu złotówka odpowiadała mniej więcej dwóm koronom.

Nasza codzienna dieta ;)
Taka dieta towarzyszyła nam przez jakieś dwa tygodnie - w Finlandii, a już tym bardziej Estonii czy na Łotwie ceny były zdecydowanie znośniejsze. Na pewno zupki w proszku przegryzane kanapkami z nutellą trudno uznać za zdrowe odżywianie. Uważam jednak, że dwa tygodnie takiego jedzenia wielkiej krzywdy nam nie zrobiły, a żeby jeść zdrowo w Norwegii, musielibyśmy chyba potroić nasz budżet ;)

Kolejka na Metallikę + parasole zupełnie jak na Saskiej Kępie
Ale wróćmy jednak do Trondheim. Po drodze do katedry widzieliśmy ciągnącą się pewnie przez kilka przecznic kolejkę na koncert. Nidarosdomen przytłacza swoim ogromem - w końcu to największa świątynia w całej Skandynawii. Zachwyca także ilość detali, których nie będę nawet próbowała nazywać, co by się nie ośmieszyć... W internecie wyczytałam jednak, że na frontowej ścianie znajduje się dokładnie 57 rzeźb apostołów i świętych - nie liczyłam ;) Budowla powstała w XII wieku i do dziś koronuje się w niej kolejnych norweskich monarchów. Można swobodnie obejść ją dookoła, natomiast wstęp do środka jest oczywiście płatny (nie skorzystaliśmy). Nie wiem, na ile wpływ na to miała dość późna godzina (acz bez przesady, była jakaś 18), ale ludzi dookoła kręciło się bardzo niewielu. Można było poczuć spokój, ciszę i chłód bijący od monumentalnej gotyckiej katedry.


Następnym punktem programu był drewniany most Gamle Bybro i znajdujące się nieopodal Bryggen, nieco podobne do tego bergeńskiego. Osobiście chyba nawet bardziej upodobałam sobie nieco mniej znane kolorowe domy z Trondheim, które stoją na palach i przeglądają się w wodach rzeki Nidelvy. W przeszłości służyły jako magazyny, a współcześnie mieszczą się w nich zwyczajne mieszkania i biura. Chyba mam już pomysł, jak zagospodarować potencjalny spadek po dziadku z Ameryki ;)

Bryggene w Trondheim
Powoli zaczynaliśmy myśleć, jak przebić się do "naszej" drogi, która omija oczywiście Trondheim, ale na szczęście niezbyt szerokim łukiem. Wybraliśmy drogę nieco okrężną, ale za to prowadzącą przez dzielnicę Bakklandet, jedną z najstarszych w mieście. Pełno tam niewielkich, kolorowych domków, które przyozdabiają pełne pachnących kwiatów doniczki. Spacerując wąskimi uliczkami, mijaliśmy także urokliwe kawiarnie i sklepy. Następnie czekała nas wspinaczka na wzgórze, na którym znajduje się górująca nad miastem twierdza Kristiansen festning. Samą twierdzę widzieliśmy tylko z oddali, pomiędzy drzewami. Ciekawostka: w Trondheim znajduje się jedyna na świecie winda (a właściwie wyciąg) dla rowerzystów, która pomaga pokonać drogę na wzgórze - Sykkelheisen Trampe (na youtube można zobaczyć, jak to ustrojstwo działa, polecam ;)). Następnie, coraz bardziej oddalając się od centrum, zobaczyliśmy jeszcze z oddali Tyholttårnet, czyli wieżę telewizyjną. Na górze znajduje się restauracja, której górna kondygnacja obraca się, dzięki czemu w trakcie posiłku można podziwiać panoramę całego miasta.

Chyba mogłabym tu zamieszkać...
Z racji późnej godziny zastanawialiśmy się, czy nie przenocować w samym Trondheim - ja jednak nie byłam przekonana do spania w mieście, zresztą pod względem prawnym też jest to mocno wątpliwe. Ustawiliśmy się więc na przystanku i próbowaliśmy coś jeszcze złapać. No i prawie nam się udało... zatrzymał się samochód, więc wsiedliśmy nawet bez pytania, dokąd jedzie, bo chcieliśmy po prostu wyjechać poza miasto. Nacięliśmy się - chłopak miał na pewno dobre intencje, ale podwiózł nas jakieś pięć kilometrów, a potem wysadził za zjazdem z autostrady, w miejscu takim, gdzie absolutnie nie dało się łapać stopa... A najbliższe miejsce do wygodnego stopowania znajdowało się ni mniej ni więcej tylko... pięć kilometrów wcześniej. Tak, na piechotę wróciliśmy dokładnie tam, skąd przyjechaliśmy :D (Wspominałam już, że autostop - przynajmniej w Norwegii, gdzie nie ma szans, żeby auto zatrzymało się niezgodnie z przepisami - łączy się z dużą ilością chodzenia?)

Trawiasta plaża w Hell
Wkrótce jednak dopisało nam szczęście - zatrzymał się dla nas mężczyzna, który jechał na lotnisko. Lotnisko położone jest około 30 kilometrów od Trondheim, a tuż przed nim znajduje się miejscowość o dźwięcznej nazwie Hell, gdzie zdecydowaliśmy się wysiąść. (Podobno ludzie specjalnie przyjeżdżają tu pociągiem w Trondheim, żeby zrobić sobie zdjęcie przy tabliczce z nazwą stacji.) Jutro z samego rana zamierzaliśmy ruszać w dalszą drogę, więc nie chcieliśmy oddalać się za bardzo od szosy. Ostatecznie wylądowaliśmy na położonej nieopodal plaży. "Plaża" w miejscowym wydaniu składała się głównie z trawy, do tego była osłonięta krzewami od drogi i zabudowań - dla nas idealnie. Jedyny drobny mankament był taki, że dość mocno wiało.

Kolejnego dnia udało się w miarę sprawnie złapać dwa pierwsze stopy, każdy po kilkadziesiąt kilometrów. Jednak gdy młoda Niemka podróżująca po Skandynawii vanem wysadziła nas przy rodzinnym parku rozrywki w miejscowości Trones, zaczęły się schody. Czekaliśmy naprawdę długo. W międzyczasie zatrzymał się koło nas chłopak, jak się okazało miejscowy, który co prawda jechał tylko na drugi koniec miasteczka, ale zaoferował nocleg, w razie gdyby nie udało nam się ruszyć dalej. Stwierdził, że sam sporo jeździł na stopa i zawsze stara się odwdzięczyć. Było nam super miło i serdecznie mu podziękowaliśmy, ale mieliśmy jednak nadzieję, że do noclegu nie dojdzie, bo nasz dzisiejszy kilometraż nnie był zbyt imponujący. W końcu nasza cierpliwość została wynagrodzona i zatrzymał się... Polak, podróżujący z nastoletnim synem. Osobiście czerpałam sporą przyjemność z możliwości pogadania po polsku, bo choć rozmowy po angielsku wychodziły mi całkiem nieźle (lepiej niż myślałam!), to jednak wymagały o wiele więcej skupienia i koncentracji. Ze słuchu rozumiałam praktycznie wszystko, ale czasami musiałam włożyć więcej wysiłku, żeby w miarę sensownie wyrazić kłębiące się w głowie myśli ;)

Mężczyzna wytłumaczył nam, że ze względu na syna stara się nie pokonywać naraz zbyt wielu kilometrów. Z tego też powodu po około dwóch godzinach zatrzymali się na campingu, a my ruszyliśmy dalej wzdłuż drogi. Wyjątkowo kiepsko szło nam znajdowanie miejsca na nocleg - albo droga wiodła obok stromego zbocza opadającego wprost do jeziora, albo tuż obok znajdowały się zabudowania. Ostatecznie rozbiliśmy się na wyschniętym spłachetku ziemi. Teren był daleki od ideału - od szosy oddzielały nas jedynie rachityczne krzaczki i na styk zachowywaliśmy przepisową odległość stu metrów od najbliższych zabudowań. (W całej Skandynawii obowiązuje prawo nieskrępowanego dostępu do natury - oznacza to między innymi, że możemy rozłożyć namiot właściwie w dowolnym miejscu, o ile nie jest to własność prywatna, musimy ponadto znajdować się co najmniej 100 metrów od najbliższych zabudowań i nie możemy przebywać w jednym miejscu dłużej niż 2 noce.) Dłuższy czas nie mogłam zasnąć ze względu na szum przejeżdżających ciężarówek, do tego co jakiś czas wydawało mi się, że ktoś chodzi koło namiotu - taka schiza :(

Rankiem podeszliśmy kawałek, żeby znaleźć dogodną zatoczkę i znowu wystawiliśmy kciuki. Dość szybko zabrały nas dwie panie jadące do Mo i Rany. Jedna z nich stwierdziła, że dobrze, że staliśmy we dwójkę, bo tak trochę strach zabierać kogoś stojącego samotnie w środku lasu. Nie do końca przekonał mnie ten argument, ale grunt, że się zatrzymały ;) W Mo zrobiliśmy krótką przerwę na nineśmiertelne kanapki z nutellą, a potem pojechaliśmy dalej - tym razem z dziewczyną, która podróżowała kamperem z dwoma psami. Bardzo się uśmiała, kiedy powiedziałam jej, że przed wejściem zdążyliśmy pokłócić się o to, kto usiądzie z tyłu z psami, a kto koło niej (oczywiście lepiej przy psach!). Chyba obawiała się raczej, że psy będą nam przeszkadzać :P Trafiła nam się jeszcze przejażdżka z Amerykaninem, a potem, gdy łapaliśmy stopa w strugach deszczu, spotkało nas wyjątkowe szczęście - zatrzymał się przy nas wielki tir, z którym pojechaliśmy aż do Narviku (czyli jakieś 400 kilometrów)!

Po drodze do Narviku
Po drodze mieliśmy znów piękne widoki na norweskie góry (tym razem już trochę niższe), zaliczyliśmy kolejną przeprawę promową, a na końcu, dosłownie kilkanaście kilometrów przed miastem nasz przesympatyczny (częstował cukierkami <3), acz wybitnie małomówny kierowca oznajmił, że niestety wypada mu przerwa i tutaj zatrzymuje się na noc. Cóż zrobić, wysiedliśmy - i tak był to nasz najdłuższy dotychczasowy stop. Po drodze przekroczyliśmy także granicę koła podbiegunowego, oznaczoną charakterystyczną bramą nad szosą. Ostatecznie do Narviku dojechaliśmy z mocno starszym panem, który nie mówił słowa po angielsku i delikatnie rzecz ujmując - nie był najbardziej pewnym kierowcą. Tym niemniej droga na Lofoty - moje dziecięce marzenie - stała przed nami otworem! Na nomadwiki sprawdziłam, że niedaleko znajduje się podobno urokliwa plaża, gdzie moglibyśmy spróbować rozbić namiot, ale zdecydowaliśmy, że spróbujemy jeszcze coś złapać. Zależało, żeby dzisiejszą noc spędzić jednak na normalnym campingu - wypadałoby się wreszcie porządnie wykąpać i naładować telefony. Kolejne dwa dni planowaliśmy spędzić na Lofotach, gdzie aż żal byłoby nie skorzystać z miliona "dzikich" miejscówek z widokami za milion dolarów.

Na Nordkapp coraz bliżej...
I wtedy spotkała nas jedna z piękniejszych przygód tego wyjazdu. Zatrzymał się samochód. Van. No van jak van. W środku - uśmiechnięty szeroko facet w średnim wieku z burzą kręconych włosów. Wnętrze auta wyglądało jak skrzyżowanie scenografii z "Baśni tysiąca i jednej nocy" z meksykańskim folklorem i domieszką stylu hippie. Facet wyskoczył jak z procy, przerzucił jakieś graty, robiąc Arturowi miejsce z tyłu, ja usiadłam z przodu. Od razu zadeklarował, że zawiezie nas na camping, chociaż musiał w tym celu zjechać kilka kilometrów z drogi. Na campingu nieprzyjemna niespodzianka - nie było wolnych miejsc. Powiedzieliśmy - trudno, poradzimy sobie, pójdziemy spać jak zwykle, na dziko. On odparł, że to nie wchodzi w grę, że on nas tu tak nie zostawi, że musimy coś wymyślić. No to myśleliśmy. Następny camping kilkadziesiąt kilometrów dalej, a on zaraz chciał skręcać do granicy ze Szwecją. W końcu stanęło na tym, że pojedziemy kawałek w jego stronę - tam też był camping, a jutro będziemy mieć po prostu kilkanaście dodatkowych kilometrów do pokonania. Ruszyliśmy. Po drodze standardowa rozmowa: skąd jesteście, czym się zajmujecie? Powiedziałam, że studiuję. Po chwili dodałam: filologię serbską. Zwykle powodowało to śmiech i zadziwienie - bardzo dziwne, prawda? ;) Przyzwyczaiłam się - podobnie jak przyzwyczaiłam się do opowiadania historii o romantycznym przypadku, który powiódł mnie ku studiowaniu serbistyki we Wrocławiu.

Nasz kierowca... zatrzymał się na środku drogi. Zaczął walić rękami w kierownicę. Spojrzał na mnie roziskrzonymi oczami i... odezwał się po serbsku :D Okazało się, że urodził się w Belgradzie i tam spędził kilka pierwszych lat życia. Część jego rodziny pochodziła z kolei z Niemiec, gdzie obecnie mieszkał, natomiast aktualnie udawał się w interesach do szwedzkiej Kiruny. Całą historię rodzinną opowiedział mi po serbsku, wyraźnie rozkoszując się możliwością mówienia w ojczystym języku. Droga na camping minęła szybciej, niżbyśmy chcieli. Nasz kierowca upewnił się, że stąd nas nie wyrzucą, pożegnał się serdecznie i ruszył swoim kolorowym autem ku Szwecji.

Z campingu Hærsletta nikt nas wyrzucać nawet nie próbował, jako że biuro było zamknięte na głucho. Nic dziwnego - dochodziła 23. Znaleźliśmy więc sobie po prostu wolny spłachetek trawy, ugotowaliśmy późną kolację i skorzystaliśmy z kempingowych dobrodziejstw w postaci pryszniców ;) Niemiłą niespodzianką było konieczność płatności za ciepłą wodę - bodajże 10 koron za kilka minut. Marzyło mi się umycie głowy, ale musiałam z tym jeszcze poczekać - malutki domek mieszczący sanitariaty był jedynym ogrzewanym miejscem na campingu (nie zauważyłam żadnej "świetlicy"), a ja za bardzo bałam się przeziębienia, żeby z mokrymi włosami iść spać do zimnego namiotu. Zasypiałam za to z przyjemną myślą, że już jutro zobaczę wymarzone Lofoty!