...jest Lądek. Lądek-Zdrój!
Przysięgam, nadejdzie kiedyś taki dzień, że obejrzę na festiwalu prelekcji czy filmów kilka, a nawet kilkanaście. Dziennie, a nie rocznie. Ale to jeszcze nie teraz. Tym razem na przeszkodzie stanęło kiepskie samopoczucie, które niespecjalnie komponowało się z duchotą panującą w Wielkim Namiocie. Przez trzy dni byłam więc na jednym spotkaniu, dla odmiany o K2 ;)
Ale ale, chwila moment, póki co to jeszcze nas tam nie ma! Na zegarze godzina piętnasta, w szybkim tempie przemieszczamy się w jedynym słusznym kierunku, myślami pozostając wciąż we wrocławskim Hospicjum (relacja
klik!). Droga długa jest, ale ma się ku końcowi - Lądek-Zdrój na horyzoncie! Nie ukrywam (bo ukryć by się nie dało), że mam do tego miejsca ogromny sentyment. Chociaż - w przeciwieństwie do niektórych - nie poznałam tu swojego męża ani żony (może jeszcze wszystko przede mną ;)), to Lądek skradł kawałek mojej duszy i dlatego wracam tu co roku, choćby się waliło i paliło.
Powodów jest wiele: kilka uświadomionych i zapewne drugie tyle takich, co to ich nijak nie potrafię wyartykułować. Po pierwsze: nie ma na turystycznej mapie Polski drugiego miejsca tak oddalonego od... wszystkiego, a w którym spotykałabym jednocześnie tylu znajomych. Niewidzianych tygodnie, miesiące albo i lata. Warszawa, Kraków czy Zakopane nie sięgają pod tym względem Lądkowi do pięt!
|
I jak można nie kochać Lądka, skoro dają tu TAKIE medale? fot. Mała Gośka |
Po drugie: atmosfera, która na wszystkich górskich imprezach jest z założenia dość nieoficjalna, tutaj osiąga apogeum luzu. Ale tylko w pozytywnym sensie - z chamstwem czy innym buractwem mi się tu nigdy zetknąć nie zdarzyło. Mam wrażenie, że ludzie - także ci zupełnie nieznajomi - stają się sobie w Lądku bliżsi. Uśmiech, optymizm i miłe, drobne gesty - to kwintesencja Festiwalu!
Po trzecie: organizacja, która nie jest może perfekcyjna, ale za to idealna :) (Skojarzenia z pewną reklamą Ikei jak najbardziej trafne.) Wiadomo - przy uczestnikach liczonych w setkach albo i tysiącach, dziesiątkach gości i setkach spotkań, filmów, wystaw w kilkunastu miejscach... najzwyczajniej na świecie nie da się przewidzieć i zaplanować wszystkiego. Organizatorzy nie są w stanie zapobiec temu, że któryś z gości strzeli focha, sprzęt trafi nagły i niespodziewany szlag, a tak w ogóle to pada, choć miało przecież świecić słońce. Naprawdę. Rzecz nie w tym, żeby problemów nie było, tylko aby je rozwiązać. Słowo klucz to inicjatywa - a tej organizatorom i wolontariuszom stanowczo nie brakuje.
Zaś powód czwarty jest już zupełnie osobisty: to był mój pierwszy zupełnie i w stu procentach samodzielny wyjazd. Bez rodziców, bez kadry, bez instruktora, bez koleżanki. W nieznane! A potem to już poooszło :) Lublin, Kraków, w wakacje pierwszy raz sama w górach. Niby nic niezwykłego, ale dla mnie każdy z tych wyjazdów oznaczał przełamanie kolejnej bariery. Tak czy owak: wspomnienia spacerów w deszczu, ale za to w doborowym towarzystwie, jak również kosztowanie pewnej cieczy, której składu moje niewinne jestestwo nawet wówczas nie podejrzewało, do dziś wywołują u mnie natychmiastowy banan na twarzy.
No dobrze, jesteśmy więc na miejscu. Przed nami - jak się okazało - największe wyzwanie dzisiejszego dnia. Meldowanie! Proces odbierania pakietów, meldowania, pobierania kluczy i magicznych kart oraz odnajdywania lokum zajął czterem osobom jakieś, bagatela, dwie godziny... Z tym większą przyjemnością zasiedliśmy wreszcie do jedzenia w wiktoriańskim wnętrzu pewnej restauracji ;) Po dwudziestej dobijamy do Kinoteatru, a tam... ludzie, wszędzie ludzie!
|
Fundacja Kukuczki z panią Anią Milewską-Zawadą fot. Mała Gośka |
Wolontariat Fundacji Kukuczki już w pełnym składzie, czyli: Aga, Karola, Monia, Ola, Marek i ja. Dużo nas, dużo nas do piecz... tfu, sprzedawania gadżetów - fajno! Poza tym wszędzie widzę znajome twarze, tak właśnie działa magia Lądka... Kolejne godziny mijają szybko na przywitaniach, plotkach i szeroko pojętej integracji. Wędrujemy po nieco przeorganizowanej okolicy Kinoteatru, zbierając się powoli w większą grupę, którą zajmujemy w końcu kilka stolików w strategicznym miejscu. Chłopaki przedstawiają gości z zagramanicy - pozytywnie zakręconego Simone la Terra, który tego lata wspinał się z nimi na K2 i Akbara Syeda, którego chwilowo nie ma, bo się gdzieś zagubił ;) Bardzo byłam Simone ciekawa, bo sporo o nim słyszałam - i muszę przyznać, że idealnie wpisał się w moje wyobrażenia. Włoch z krwi i kości... To był dobry początek festiwalu!
Sobotni poranek nadszedł podejrzanie szybko. O dziwo, szybko skonstatowałam, że wcale nie mam ochoty spać dalej, zaś wszyscy współlokatorzy nadal smacznie chrapali. Wybrałam się więc na poranny spacer - w poszukiwaniu towarzystwa i śniadania. Lądek o ósmej rano emanuje spokojem i w takiej odsłonie też bardzo mi się podoba. Zaglądam do Biura, gdzie pracują już dzielne wolontariuszki. Dowiaduję się, że owszem, tego poranka pojawili się już kupujący :) Pewien pan wyruszył o piątej rano z Wrocławia, by na pewno załapać się na sobotni karnet - nic, tylko podziwiać! Do naszej "Urszuli" wracam okrężną drogą, uśmiechając się do spacerujących i wypoczywających kuracjuszy. Ot, w końcu Zdrój.
Po powrocie okazuje się, że znalazło się i śniadanie tyle, że w Geovicie, czyli trzeba się przejść. Z Moniką i Olą ruszamy więc na poszukiwanie jedzenia, bo jak wiadomo człowiek głodny to człowiek zły! Taaak, tego nam było trzeba. Z nową energią ruszamy na stoisko, po drodze przebierając się w nowe koszulki. Bo wiecie, koszulki mamy nowe! Fajne takie, z #K2dlaPolaków i w nowej szacie kolorystycznej, limityd ediszyn :)
|
I... ruszyli! Od lewej: schowany za Jurkiem Maciek Stańczak, Jurek Natkański, Darek Załuski, Adam Bielecki, schowany za Adamem Piotr Pustelnik i Akbar Syed w koszulce Fundacji Kukuczki :) fot. Mała Gośka |
Równo w południe ruszają uczestnicy biegu Brubeck K2 Run o (nieprzypadkowej) długości 8611 metrów. Himalaistów reprezentują Jurek Natkański, Piotr Pustelnik, Darek Załuski, Maciek Stańczak, Adam Bielecki i Akbar Syed. I... pozostaje po nich tylko unoszący się nad strefą startu kurz. Karola poluje na przybiegających z aparatem, ja snuję się trochę tu i tam albo bawię się z najmłodszym członkiem rodziny Michalskich :) Zupełnie niepostrzeżenie zbliża się pora obiadu, na który również udajemy się stadnie, zajmując sporą część ogródka Willi Marianny. Tam dłuuugie rozmowy o wszystkich i o niczym, ponowne poszukiwania Akbara... a potem już tylko oczekiwanie na stoisku na wydarzenie wieczoru ;)
Koło 18 kto żyw, kieruje się do Wielkiego Namiotu! Po drodze rozdzielamy się: chłopaki od tyłu dostają się w okolice sceny, my - po okazaniu opasek - wchodzimy na widownię. Z początku nieśmiało przemykamy się do trzech pierwszych, zarezerwowanych rzędów, dopiero po dłuższej chwili orientując się, że z białymi karnetami jak najbardziej mamy prawo tam przebywać. Pierwsze wrażenie - ratunku, duszno! W wypełnionym po brzegi i niemal szczelnie zamkniętym namiocie siedzi grubo ponad 1000 osób... Efekty nieziemskie, odlot gwarantowany ;) Poza tym bardzo fajnym rozwiązaniem jest umieszczony z boku sceny ekran, pokazujący prelegentowi/prelegentom czas pozostały do końca spotkania.
Emocje sięgają zenitu... Dlaczego? Ano dlatego, że o tej prelekcji zdążyłyśmy nasłuchać się już od wczoraj wieeele. I jesteśmy wszystkie bardzo ciekawe debiutu Pawła w roli prowadzącego :D W końcu są! Miejsca zajmują po kolei: Zbigniew Trzmiel, Piotr Tomala, Adam Bielecki, Bogumił Słama, Jerzy Natkański, Krzysztof Wielicki, Janusz Majer, Krystyna Palmowska i oczywiście dwójka prowadzących: Renata Wcisło i Paweł Michalski. Czas start!
|
Panel o K2 czas start! |
Było... ciekawie. Naprawdę - i nie piszę tego dlatego, że nie mam pomysłu na inne określenie. Po raz drugi miałam okazję słuchać prelekcji, gdy na scenie było w jednym momencie kilkanaście osób. Pierwsza taka sytuacja miała miejsce też w Lądku, dwa lata temu - wtedy było to spotkanie z chłopakami z wypraw na Broad Peak i K2. Ale wtedy też była to inna formuła, nie było jasno określonej roli prowadzącego. Tym razem Paweł i Renia robili wszystko, żeby urozmaicić i interesująco poprowadzić panel - i muszę przyznać, że wyszło im to naprawdę dobrze! Paweł włożył na pewno sporo wysiłku w ułożenie niesztampowych i dopasowanych do poszczególnych uczestników pytań - to było widać :)
Pojawiło się też kilka mocnych i stanowczych wypowiedzi Bogumiła Słamy, które niewątpliwie dodały wydarzeniu kolorytu. Jako, że już kilka dni wcześniej pojawiły się informacje o przełożeniu na następną zimę planowanej polskiej wyprawy na K2 - napięcie związane z tym tematem nieco opadło. Tym niemniej Janusz Majer usystematyzował wszystkie związane z zimową wyprawą informacje i zapewnił, że fundusze na następny rok znajdą się na pewno, zaś Krzysiek Wielicki dodał kilka słów na temat składu i spodziewanych warunków. Zbigniew Trzmiel i Krystyna Palmowska wspominali historyczne wyprawy na drugi szczyt Ziemi, jak również wypowiadali się na tematy bezpieczeństwa i partnerstwa. Kwestie te podejmował także Adam Bielecki. Jurek Natkański i Piotr Tomala podsumowali letnią wyprawę unifikacyjną.
Jedyne, co odrobinkę mi w trakcie spotkania zgrzytało, to "skakanie po tematach". Mam wrażenie, że w sposób dosyć niespodziewany przemieszczaliśmy się od lat osiemdziesiątych do czasów współczesnych i z powrotem. Również poszczególne pytania zdawały się być nie do końca zgrupowane tematycznie. Na pewno zabieg ten (celowy lub nie) powodował, że panel był bardziej dynamiczny, ale jednocześnie utrudniał zapamiętanie wszystkich kwestii. (A być może spowodowane to było raczej tym, że nie za dobrze się czułam, a wszechobecna duchota tylko to pogłębiała, sama nie wiem.)
Po prelekcji biegniemy szybko zwinąć stoisko, a potem następuje podział: część ekipy udaje się na prelekcję Chrisa Sharmy, a część wybiera jednak relaks i coś na ząb (w wiktoriańskich wnętrzach ;)). Przed 22 obieramy jedyny słuszny kierunek: do Geovity! W wesołym towarzystwie droga mija wyjątkowo szybko, między innymi na rozmowach o Harrym Potterze i innych lekturach. Na miejscu zastajemy już niemal w pełni rozkręconą imprezę. Nowi ludzie, starzy znajomi, ploteczki, śmiechy, na zewnątrz, w środku. Kolejne piwa "na spółkę" z niebieskimi słomkami. Ciągłe poszukiwania, bo cały czas ktoś gdzieś znikał, ktoś gdzieś się gubił.
Było dramatycznie (gdy w damskiej toalecie dziewczyna omal nie została zdekapitowana przez spadającą lampę), było wesoło (cały czas), było głośno (w końcu koncerty Lao Che i Akurat to nie byle co). I tylko tańców nie było - nadrobimy następnym razem...
Był Alex Txikon w roli najlepszego wodzireja na świecie - dawał radę nawet z polskimi piosenkami, szacun! (Co prawda nie widziałam tego na żywo, ale zdjęcia i filmiki bezsprzecznie potwierdzają, że takie zdarzenie miało miejsce.) Były długie nocne Polaków rozmowy. Było dobrze. Było najlepiej!
|
Ścianka again :) Dream Team: Jurek, Ola, Karola, Mario, Marek, Monia, Piotrek, a na dole Aga i ja. |
I tylko niedziela przychodzi zdecydowanie zbyt szybko. I trzeba wstać - już, teraz, zaraz, choć od pójścia do łóżka minęło zdecydowanie zbyt mało godzin. Więc ta niedziela to już taka trochę senna, trochę doczekujemy, kiedy wreszcie pojedziemy. Choć na stoisku ruch całkiem spory, a po obiedzie i kawie to nawet wracam do życia. Potem jeszcze obowiązkowe wspólne zdjęcie na ściance (w nowych koszulkach ;)) i zaczynają się rozjazdy. Ruszają Aga z rodziną, Karola i Marek, ruszają Piotrek z Moniką. My zostajemy i sprzedajemy koszulki ;) A potem długa droga do domu, pilnowanie kierowcy, co by nie zasnął i odsypianie minionych trzech dni. Dobry czas!