środa, 28 grudnia 2016

Krakowski Festiwal Górski, czyli szczęście jest za rogiem!

W czwartkowy wieczór z niejaką zgrozą obserwuję, co dzieje się za oknem. Gęsto padające płaty śniegu nie napawają optymizmem w kontekście czekającej mnie jutro podróży. Jasne, Kraków to nie Beskid Niski, ale biorąc pod uwagę coroczny paraliż komunikacyjny przy pierwszym "ataku zimy", można się nieco obawiać ;) Szczęśliwie docieram bez żadnych przygód, ale nie wszystkim się udaje - na krakowskim dworcu często gęsto słychać komunikaty o opóźnieniach sięgających nawet 300 minut. Łączę siły z Karolą i Markiem i razem jedziemy na kwaterę. Jest wczesne piątkowe popołudnie.

Pierwsze zaskoczenie? W Krakowie nie ma ani grama śniegu! Biały puch leży w Olsztynie, Białymstoku, Warszawie, Lublinie - ale im dalej na południe, tym jest go mniej. (No, pomijając oczywiście Tatry i inne pagórki - tam sięga ponoć po czubek głowy.) Cóż, przynajmniej nie pada deszcz. W tym roku testujemy nowe rozwiązanie noclegowe - zamiast gnieździć się w kilku ho(s)telowych pokojach wynajmujemy mieszkanie... Jutro zaroi się w nim od ludzi, ale dzisiejszego wieczoru i nocy każde z nas dysponuje własnym pokojem i jeszcze zostaje nam wolny salon ;) Mimo kilku drobnych niedogodności (jak na przykład nieco kapryśnie działające prysznice czy zwiększone prawdopodobieństwo obudzenia współlokatorów podczas nocnych powrotów) opcja ta wydaje się być strzałem w dziesiątkę i zapewne chętnie ją jeszcze kiedyś wykorzystamy.

Póki co ruszamy na Uniwersytet Ekonomiczny. Szybko odnajdujemy właściwe miejsce i wyjmujemy "stoisko" z plecaka. Fundacja Kukuczki gotowa do działania! Piątek tradycyjnie jest na KFG dniem nieco leniwym, rozruchowym. Kiermasz powoli się rozbudowuje (niektóre stanowiska rozpoczną działalność dopiero jutro), a odwiedzający raczej rozglądają się niż kupują. Ale taki dzień też jest potrzebny - mamy czas, żeby na spokojnie rozejrzeć się, przywitać i zamienić kilka słów ze znajomymi... Jutro przedzieranie się główną alejką będzie przypominać momentami spacer po Krupówkach w szczycie sezonu. Nie zmienia to oczywiście faktu, że już piątkowy program pęka w szwach od ciekawych spotkań, prelekcji i warsztatów. Gwiazdą wieczoru jest Marc-André Leclerc - na prelekcję młodego Kanadyjczyka dotrzeć mi się nie udaje, za to z pewnym zaskoczeniem rozpoznam go jutro w sympatycznym chłopaku w czapce z daszkiem, który do późnych godzin nocnych nie zejdzie z parkietu ;) Mam natomiast szczery zamiar posłuchać Jacka Czecha i Piotra Sztaby opowiadających o tym, że "góry to nie fabryka wafli", ale uniemożliwia mi to nagły napad totalnej senności...

fot. Karolina Sobolewska
Kilka minut po dwudziestej jednogłośnie stwierdzamy, że nic tu po nas, szybko zwijamy stoisko i ruszamy na podbój wieczornego Krakowa. W rolę przewodnika wciela się Albin Marciniak, toteż nikogo nie dziwi miejsce, do którego trafiamy po krótkim spacerze - kultowa Piwnica pod Baranami, gdzie Albin od siedmiu lat organizuje spotkania z podróżnikami i nie tylko. Wstyd się przyznać, ale - nigdy tam nie byłam! Z tym większym zainteresowaniem zwiedzam poszczególne sale, by w końcu zadowolona zasiąść przy maleńkim stoliku z wielką szklanicą zimowej herbaty. Kolejne godziny to wieczór niepostrzeżenie przechodzący w noc, to rozmowy i śmiechy, to ciekawe historie... A potem powrót wciąż tętniącymi życiem ulicami (w końcu to piątek!) na kwaterę i spać... bo jutro od rana będzie się działo!

Sialalala, zabawa trwa... w Piwnicy pod Baranami! fot. Karolina Sobolewska
Otwieram oczy chwilę przed budzikiem. Jeszcze nieco rozespana staję boso na podłodze... i już po chwili wiem, że to był błąd. Zimno! I to takie przeszywające zimno starej kamienicy, brrr. Nie ma jednak tego złego - teraz niestraszne nam wyjście na poranny mróz. (Śniegu nadal brak.) Rozkładamy stoisko, w ramach rozgrzania fundujemy sobie z Karolą po gorącej czekoladzie i nieco tylko niecierpliwie czekamy na resztę. Niebawem docierają Monika, Ola i Piotrek, odrobinę później Patrycja, Gosia, Ula, Jurek i Marek - i jesteśmy już w komplecie :) Od organizatorów dostaliśmy "przydział" na jeden stolik wielkości dwuosobowej szkolnej ławki - i tyle też osób mieści się maksymalnie przy stoisku. Po ustaleniu wstępnych dyżurów rozchodzimy się więc, aby uniknąć tworzenia sztucznego tłumu.

Ciężka praca na stoisku ;) fot. Karolina Sobolewska
Zawsze dziwiłam się nieco znajomym narzekającym, ile to pieniędzy wydali na tym czy innym festiwalu. Nie, nie na bilety - tylko na stoiskach takich jak nasze, fundacyjne. Sama zwykle bez większego problemu ograniczałam się do książki czy innego drobiazgu - cóż, nie tym razem... Na KFG i mnie dopada wreszcie zakupowe szaleństwo :D Tuż obok stoiska Fundacji Kukuczki wystawia się Ola Dzik. Jest biżuteria, są ubrania i inne akcesoria z mniej lub bardziej dalekich krajów. Kolorowo, egzotycznie. Czysto teoretycznie przyglądam się wiszącym tam bluzkom... szczególnie takiej jednej granatowej z żółtym haftem. Lekko zacinam się po spytaniu o cenę, ale dziewczyny namawiają mnie na przymiarkę... no i już wiem, że będzie moja! W połączeniu z eksperymentami fryzjerskimi (warkocze!) efekt zakupu jest taki, że zostaję ochrzczona imieniem Pocahontas ;) Do tego górska biżuteria z niedawno powstałego sklepu Berserk, prowadzonego przez przesympatyczną Gosię, która cały czas przepraszała, że nie ogarnia (jak nie ogarniasz? wszystko ogarniasz!). Na malutkim stoliczku rozłożone mnóstwo cudów - jedno podoba mi się bardziej od drugiego. Po długich targach z sumieniem staję się właścicielką bransoletki i naszyjnika. Trzymam za Berserk mocno kciuki - powiew świeżości na rynku jest zawsze potrzebny. No i it's official - poszłam z torbami!

Prawie jak Pocahontas ;)
Z Moniką idziemy do głównej sali festiwalowej. Dopiero zaczynają się tam spotkania - na pierwszy ogień idzie Karolina Ośka i Łukasz Dębowski. Zupełnie nie miałam tego w planach, ale nie żałuję. Prelekcja nie jest może porywająca, ale na pewno interesująca. Nie jest to spotkanie z gatunku tych, na których ryczy się ze śmiechu, płacze ze wzruszenia albo przynajmniej obgryza w napięciu paznokcie. Tym niemniej udaje nam się spędzić całkiem miłe czterdzieści minut w towarzystwie Filaru Kantabryjskiego. Ładne zdjęcia, kilka fajnych anegdot - rozczarowana z sali nie wychodzę.

Reszta popołudnia mija na - włóczeniu się. Nie, żebym narzekała - taki sposób spędzania czasu na festiwalach odpowiada mi chyba najbardziej. (Choć wciąż obiecuję sobie, że zacznę chodzić na więcej prelekcji i filmów, no!) Są niezliczone przechadzki po festiwalowym kiermaszu - zawsze w miłym towarzystwie. Jest okazja, by poznać kilka nowych osób - tego nigdy za wiele. Szansa, by zamienić wreszcie kilka słów z dawno niewidzianymi znajomymi. Poza tym - poszukiwania jedzenia i "dotlenianie się" na zewnątrz. Po prostu - czuję się jak w domu :)

Karol Hennig mówi, wolo (i nie tylko) słuchają :) fot. Karolina Sobolewska
Jedną z ważniejszych zdobyczy z KFG są dla mnie archiwalne "Taterniki" ze stoiska KW Kraków. Dwa numery z 1976 roku, w formacie raczej zeszytu niż czasopisma, są nie lada gratką dla czytelników. Szczegółowa lektura wciąż jeszcze przede mną, ale już pobieżne przejrzenie relacji "na gorąco" z wyprawy Gasherbrumy 75' jest niesamowitym przeżyciem... (Prawie dwadzieścia lat przed moimi narodzinami, a czyta się, jakby to było wczoraj!)

Stare, ale jare - Taterniki
Popołudnie niepostrzeżenie przechodzi w wieczór, gdy powoli zapadam w letarg na stoisku. Niemoc ogarnia mnie do tego stopnia, że z pewnym opóźnieniem przypominam sobie o sklepie, który koniecznie miałam dzisiaj odwiedzić... Czym prędzej pozostawiam stoisko pod dobrą opieką i biegnę w okolice Rynku - niestety, sklep już zamknięty. No cóż, nie ma tego złego - co prawda omija mnie prelekcja największej gwiazdy tegorocznego KFG, Lynn Hill (której dokonania, przybliżone chociażby przez film "Valley Uprising", mogłyby wypełnić niejedną książkę), ale za to trafia się szansa na świetny wieczór i "before" w mieszkaniu przed właściwą festiwalową imprezą. I nawet warunki pogodowe mamy iście himalajskie... po wejściu do środka zastaję - trzy osoby w zimowych kurtkach. Takie to uroki krakowskich kamienic :)

Po kilku szybkich partyjkach w tysiąca dociera reszta i atmosfera szybko robi się gorąca - kurtki idą w zapomnienie ;) Fajny, trochę szalony czas - czas na spokojne rozmowy bez napierającego ze wszystkich stron tłumu, czas na śmiech z najbardziej nieprawdopodobnych koncepcji, żartów i sytuacji (bo nikt niepowołany nie usłyszy), czas na dzikie gonitwy po korytarzach. Bez spięcia i zadęcia. Po prostu bycie ze sobą - tylko tyle i aż tyle. Jakoś przed północą decydujemy się przenieść zabawę do "Drukarni" - tam, gdzie trwa oficjalna impreza. Ach, gdybym wiedziała wtedy, że swoje łóżko zobaczę ponownie dopiero za sześć godzin...

Kraków by night fot. Karolina Sobolewska
Na miejscu zastajemy - może nie pustki, ale z pewnością też nie tłum. Większość dopiero zmierza z Uniwersytetu Ekonomicznego po ostatniej prelekcji. Póki co, nieco zniesmaczone niezagospodarowanym parkietem i mało urodziwą muzyką w głównej sali, dziewczyny rozkręcają imprezę w sąsiednim pomieszczeniu. Część towarzystwa wykazująca niezrozumiałą niechęć do tańca okupuje miejsca na kanapach. (Tak, też tam siedziałam.) Potem jednak wciąga mnie wir rozmów, opowieści, muzyki, tańczenia (choć nie umiem) i śpiewu (tym bardziej!). Nowe twarze, starzy znajomi. Jest głośno, radośnie, cudownie. I drugi rok z rzędu do samiutkiego końca - choć nie wiem, czy jest się czym chwalić, wychodzimy z Karolem jako ostatni, gdy niebo powoli jaśnieje. Oj, dłuuugo czekałam na te tańce :)

Potem tylko powrót, próba jak najcichszego wejścia do mieszkania i łapanie krótkich godzin snu. Nie dziw więc, że niedzielny poranek nie należy do najprzyjemniejszych. Nieprzytomne rozplątywanie warkoczy, prysznic, śniadanie... i na uniwerek. Nie powiem, żebym za wiele z tej niedzieli pamiętała - dużo kawy, leniwe pogawędki na stoisku, pożegnania. Byłam tylko na kilku minutach prelekcji Bogumiła Słamy - nie porwała mnie, więc wyszłam. I może był to błąd, bo od wielu osób słyszałam, że było świetnie! Cóż... next time :) W końcu i ja wsiadam do sunącego po torach stalowego rumaka, który zawiezie mnie prosto do Warszawy...

Opowieści Bogumiła "Bobasa" Słamy o K2
To banał, ale - bardzo potrzebowałam tych trzech dni oderwania od rzeczywistości. Przypomnienia, że szczęście kryje się w najzwyklejszych chwilach i drobnych gestach. Poczucia bycia na właściwym miejscu we właściwym czasie (i z właściwymi ludźmi). Powera na nadchodzące dni w warszawskim smogu. KFG, see you next year!

Ekipo Fundacji Kukuczki - Ola, Patrycja, Monika, Gosia, Ula, Karolina, Piotrek, Marek, Jurek - dzięki za wszystko! Była przed EURO 2012 taka reklama: "bez Ciebie nie idę". Pasuje do Was jak ulał <3

wtorek, 22 listopada 2016

Kochaliśmy się 47 lat, czyli życie z Zawadą

Od Piotra Morawskiego i jego "Zostają góry" wszystko się zaczęło. Kilka lat później trafiłam na kolejną inspirującą książkę, do której chętnie i często wracam. Najpierw wypożyczyłam z biblioteki, potem dostałam własny egzemplarz, by w końcu zdobyć dedykację autorki. Dwie pozycje - zupełnie różne, ale równie dla mnie ważne. Tym razem słów kilka o "Życiu z Zawadą" Anny Milewskiej.

źródło: matras.pl
Owo "Kochaliśmy się 47 lat" było pierwszym pomysłem na tytuł. "Bo tak było!", pisze pani Anna. "Książkę napisałam jakby w zastępstwie Andrzeja. On miał mieć - czas na wszystko!". A jako że ścieżki, którymi podążały losy Anny Milewskiej i Andrzeja Zawady były niezwykle kręte, co rusz splatały się i rozdzielały, to i książka może nieco przytłaczać swoją objętością. Ale zapewniam, że warta jest każdej minuty nad nią spędzonej!

Wartością dodaną jest też niewątpliwie mnóstwo - kilkaset sztuk! - zdjęć, każde z adekwatnym, a nieraz i żartobliwym podpisem. W większości niewielkiego formatu, czarno-białych, ale pod koniec znajduje się wkładka z kilkudziesięcioma fotografiami kolorowymi i nieco większego rozmiaru. Dokumentujących codzienne życie, krąg bliskich znajomych, ale też spotkania, wyprawy, spektakle, odczyty. Nieco tajemniczy uśmiech Andrzeja i dyskretny urok Anny. A okazji do fotografowania z pewnością nie brakowało!

Nie miałam najmniejszej szansy poznać Andrzeja Zawady – zmarł, gdy dopiero co zaczynałam chodzić do przedszkola. Ale pamięć o człowieku tak niezwykłym, pełnym pomysłów i energii do ich realizacji była, jest i będzie żywa jeszcze dłuuugo. W filmach, książkach, na zdjęciach. W opowieściach pani Anny, która rozpromienia się na najmniejszą wzmiankę o mężu i mogłaby – jak sądzę – mówić o nim i ich wspólnym życiu bez końca. To się nazywa miłość przez wielkie M.

Opowieść rozpoczyna się w momencie pierwszego spotkania Anny i Andrzeja. Gdzie? A jakże, w Klubie Wysokogórskim! Wiedziała od początku – to on, ten jeden jedyny! „Zawada: tak się będę nazywała – przeleciało mi przez głowę – to brzmi trochę jak pseudonim teatralny.” Słowa w pewnym sensie prorocze, bo trzeba wam wiedzieć, że Anna Milewska przez długi czas bynajmniej nie wiązała swojej przyszłości z aktorstwem. To przyjaciółka namówiła ją, by w kilka lat po studiach na Uniwersytecie Warszawskim przystąpiła do egzaminów wstępnych w krakowskiej Szkole Teatralnej. Również Andrzeja Zawady nie omijały życiowe zawirowania. Rozdarty między pragnieniem dokonywania rzeczy wielkich a prozą szarej rzeczywistości, długo nie chciał zdecydować się na stały związek.

Tak orbitowali, to zbliżając się do siebie, to oddalając. Ślub wzięli równo w dziesięć lat od dnia pierwszego spotkania. Opłacało się czekać! Andrzej odwiedził w tym czasie Wietnam, Spitsbergen i dokonał pierwszego zimowego przejścia Głównej Grani Tatr, Anna została wziętą aktorką. Największe sukcesy – zawodowe czy sportowe – wciąż były jeszcze przed nimi.

Kolejnym, po ogromnej ilości zdjęć, „oknem” na życie codzienne – teraz już państwa Zawada – są listy, które Anna Milewska licznie przywołuje na kartach książki. Różne czułości, zdrobnienia, przemyślenia, które między sobą wymieniają – pięknie się to czyta! Korespondencja, która rozpoczęła się w czasach wyjazdu Anny do Krakowa, trwała potem nieprzerwanie. Listy często mijały się albo wręcz ginęły gdzieś po drodze – do dalekich himalajskich krain.

Lata 70. i 80. były zarówno dla Anny, jak i Andrzeja czasem największej aktywności. Obydwoje dużo podróżowali, choć rzadko wspólnie. Jednak kiedy tylko mogli, towarzyszyli sobie wzajemnie. To był czas Zawady Lidera. Kolejne sukcesy – Noszak, podwójne zwycięstwo na Evereście, w końcu Cho Oyu – przyniosły mu międzynarodową sławę w górskim środowisku. Anna Milewska dwukrotnie towarzyszyła karawanie w drodze do wyprawowej bazie. Ze spraw bardziej przyziemnych – był to też przykry czas odchodzenia bliskich Anny i Andrzeja, przeprowadzek, ożywionych kontaktów towarzyskich… Sytuacji może mniej medialnych, ale nie mniej ważnych.

Kolejna dekada mija w mgnieniu oka i podświadomie zaczynam odwlekać przekładanie kolejnych kartek. Wiem, że gdzieś tam, na następnej stronie, może czekać na mnie rozdział, którego wolałabym uniknąć. CIOS. I nie ma tu znaczenia, że przecież doskonale znam życiorys Andrzeja Zawady, że przecież nieraz paliłam świeczki na jego grobie na Powązkach… To i tak jest, zgodnie z tytułem, cios. Bo przecież zostało tyle marzeń niespełnionych, tyle planów niezrealizowanych…
 
Anna Milewska ma specyficzny styl pisania – i  zresztą równie specyficzny styl opowiadania. Charakterystyczny tylko dla niej. I dobrze! Przeczytajcie koniecznie, bo tego niesamowitego, jedynego w swoim rodzaju małżeństwa nie da się nie polubić :)

piątek, 18 listopada 2016

A po Dniu Górskim weszliśmy na Szczyt (Wszystkiego)

Czekałam długo na ten Dzień. Na Dzień, kiedy nie ruszając się z murów rodzimej uczelni będę mogła przenieść się w wysokie góry i spotkać znajomych z różnych krańców Polski. Wreszcie jest! Do ostatniej chwili trwają różnorakie ustalenia, dogrywanie kilku spraw - po to, żeby w środowe popołudnie wszystko zagrało idealnie :) W efekcie już kilka minut po czternastej ląduję w Starym BUWie. Szybko odnajduję Asię i już we dwie czekamy na pozostałych. Po budynku krąży już wiecznie uśmiechnięta i niezmordowana w organizacji przedsięwzięć wszelakich Mirella, powolutku zaczynają zbierać się pierwsi goście.

Działamy! fot. Magdalena Liszewska
Podobnie jak w zeszłym roku, sporą atrakcję stanowi możliwość zbadania swojego wieku serca. Poza tym dookoła auli pojawia się mnóstwo stoisk: oczywiście współorganizującej Dzień Górski Fundacji Kukuczki i książkowe, ale też oferujące kolorowe czapy, etniczną biżuterię i tatrzańskie zdjęcia. No i cóż: świetnie, że impreza się rozwija! Przybywają kolejni prelegenci: Jerzy Natkański, Paweł Michalski, Piotr Tomala, Darek Załuski... Uściski, powitania, uśmiechy :) Docierają też dziewczyny-wolontariuszki (bo dziś fundacyjny skład stuprocentowo żeński - z pewnym, grającym podwójną rolę, wyjątkiem ;)). Na sali trwa już prelekcja Moniki Rogozińskiej, opowiadającej o swojej książce "Lot koło Nagiej Damy".

Chłopaki i dziewczyny na auli, ja na stoisku :)
Robi się gorąco! Podczas spotkania z ekipą z letniego K2 aula jest już niemal pełna, a tlen szybko staje się towarem deficytowym. Tym razem nie mam okazji posłuchać himalajskich opowieści chłopaków, bo zostaję na posterunku. Ale nie ma tego złego... przy stoisku też można posłuchać fascynujących historii, a gdy duchota wygania z sali koleżankę - i tak wślizguję się (oczywiście bez potknięcia na nieoświetlonych schodach by się nie liczyło ;)) na końcówkę prelekcji. Oglądam po raz enty film z tegorocznej wyprawy unifikacyjnej (i nadal polecam, do obejrzenia o tu: klik!), słucham ostatnich pytań dotyczących, cóż za niespodzianka... zimowego K2 :)

Zdjęcia z fanami ;) Paweł Michalski, Piotrek Tomala, Jurek Natkański i Darek Załuski fot. Magdalena Liszewska
Martyna Wojciechowska inspiruje... fot. Magdalena Liszewska
Potem mikrofon pozostaje już do wyłącznej dyspozycji gwiazdy wieczoru - Martyny Wojciechowskiej. Aula pęka w szwach, a przedterminowe wydostanie się ze spotkania graniczy z cudem. Po prelekcji jeszcze długo w noc będzie Martyna podpisywać książki i robić sobie zdjęcia z fanami. Na tyle długo, że zaistniały poważne wątpliwości, czy gościom i organizatorom uda wydostać się z terenu kampusu ;) Na szczęście wszystkim bezproblemowo udaje się dotrzeć w okolice Placu Zawiszy, by w nieco bardziej kameralnej atmosferze kontynuować wieczorną integrację.

Ugościła nas Klubokawiarnia Szczyt Wszystkiego, za co oczywiście pięknie dziękujemy. Osobiście jestem tą nową miejscówką na mapie Warszawy zachwycona (za czym przemawia fakt, że właśnie tu tworzę rzeczony wpis)! :) Klimat (wysoko)górski, fajne jedzenie i napoje, a do tego przemiła, zarażająca pasją i energią właścicielka - czego chcieć więcej?

Niemal tuż za drzwiami przed strudzonymi wędrowcami staje (dęba!) pierwsza przeszkoda - strome kręcone schody. Na pięterku można się więc poczuć prawie jak zdobywca ośmiotysięcznika, co samo w sobie wprawia nas w radosny nastrój, który dopełnia jeszcze urocza tabliczka <3 Wspólnymi siłami testujemy chyba większość pozycji z menu. Werdykt jest jednogłośny - wszystko pyszne! Po zaspokojeniu głodu możemy już ze spokojem czekać na znajomych dojeżdżających kolejnymi autami. Impreza powoli się rozkręca... i tylko strach pomyśleć, że to już niemal 23.

Poznajecie tego pana? No i ta tabliczka... jak nie kochać?
Kolejnych kilka godzin upływa nam baaaardzo wesoło :) Rozmowy, śmiechy, picie i jedzenie... jest cudownie, jest pięknie. Łatwo zapomnieć, że gdzieś tam, za drzwiami, jest świat pełen obowiązków, monotonii i strachów. Póki co są świetni ludzie, świetne miejsce, kolejne tematy rozmów, które nigdy się nie kończą i kolejne wybuchy niepowstrzymanego śmiechu. I moglibyśmy tak spędzić czas do rana... gdyby to nie był środek tygodnia, gdyby na wszystkich nie czekała już za parę godzin szara rzeczywistość. Więc taksówka, powrót do domu, później już tylko bezsenna noc (może z nadmiaru emocji) i odebrana nad ranem wiadomość, że do domu dotarli już nawet ci, co mieli najdalej.

W komplecie :D
Pięknie dziękuję za ten wieczór (noc?)! Było - jak zawsze zresztą z Wami - cudownie. A teraz... byle do KFG!

niedziela, 6 listopada 2016

Zostają góry... i wspomnienia (Piotr Morawski)

Nie mam chyba w domu książki bardziej wyślizganej, porysowanej, odrobinkę już porozklejanej. Takiej, której spore fragmenty mogłabym cytować niemal z pamięci - czarne strony felietonów pewnie kiedyś staną się białe od częstego przewracania... bo w każdym z nich znajduję coś dla siebie. Ukochanej, do której cały czas wracam - w dobrych i złych momentach. To szczególna książka i szczególna postać. Piotr Morawski, "Zostają góry". Piotra i o Piotrze.

Można powiedzieć, że od niego wszystko się zaczęło. Był grudzień 2008 roku, a ja zmierzałam wraz z tatą na festiwal TERRA. Gwoli ścisłości - festiwal slajdów podróżniczych. Zupełnie przypadkiem trafiłam wtedy na jedyną górską prelekcję - "Tam gdzie człowiek rzadko dociera. Zachodnia ściana Annapurny i Gasherbrumy". Miałam 12 lat i nie do końca wiedziałam, o czym mowa. Co z tego... i tak zasłuchałam i zapatrzyłam się bez reszty. Po niemal dwóch godzinach wyszłam całkowicie oniemiała. I doskonale zapamiętałam Piotra Morawskiego, młodego faceta z synkiem na barana, który miał dar do wspinania, do fotografowania i do snucia fascynujących opowieści.

Piotr Morawski, źródło: wspinanie.pl

No właśnie - miał. Kilka miesięcy później dowiedziałam się o śmierci Piotra... i chyba dopiero wtedy zrozumiałam, że tam, w tych wysokich górach, o których tak niewiele wiem, naprawdę można zginąć. Tak po prostu. Przez błąd swój albo nie swój, głupi przypadek albo nieszczęśliwy traf. I wtedy jest game over, nie ma drugiej szansy. (Potem miałam jeszcze sen - a trzeba Wam wiedzieć, że bardzo rzadko swoje sny pamiętam choćby rano, a co dopiero przez tyle lat - w którym byłam z Piotrem w górach. Niby nic szczególnego, tylko że góry te były zdecydowanie z gatunku tych wyższych i znajdowały się... nieopodal Łomianek. Ot, takie wspomnienie, do którego lubię się uśmiechać.)

Tak na zdrowy rozum ta sytuacja - która naprawdę mocno mną "trzepnęła" - powinna spowodować, że od tematu Gór Wysokich i samych himalaistów będę się trzymać jak najdalej. Wyszło tak jakby trochę inaczej, może wręcz na odwrót... i nie żałuję. Ale Piotr Morawski stał się dla mnie w jakiś sposób ważny. Stał się osobą, którą cenię i szanuję za rozmaite talenty - a z pewnością i polubiłabym, tak zwyczajnie, gdybym tylko miała szansę go poznać.

Książkę "Zostają góry" kupiłam przy pierwszej okazji - i dobrze, bo obiło mi się o uszy, że później trudno było ją dostać. Twarda oprawa dobrze znosi intensywne użytkowanie. W środku wyraźny podział na trzy części: opowiadania (z kolejnych wypraw), felietony (dla miesięcznika GÓRY) i wspomnienia (bliskich o Piotrze). Wszędzie - mnóstwo fotografii. Chciałam teraz napisać, która z tych części podoba mi się najbardziej, ale zdałam sobie sprawę, że nie potrafię. Każda jest inna, każda wyjątkowa.


Pierwsza część, zdecydowanie najdłuższa, to relacje Piotra z wysokogórskich wypraw. Zaczynając od Chana, przez Pik Pobiedy, a potem już z najwyższych szczytów Himalajów i Karakorum. Jednakże tytuł opowiadania z pewnością nie został jej nadany przypadkiem. Nie jest to w żadnym razie jedynie suche sprawozdanie - w każdej kolejnej opowieści wyraźnie wybija się talent literacki i charakter autora. Piotr pieczołowicie opisuje przebieg akcji górskiej, nie stroniąc jednocześnie od własnych spostrzeżeń, refleksji czy epizodów mniej lub bardziej humorystycznych. Z kolejnych opowieści wyłania się przebiegająca - można powiedzieć - w lawinowym tempie kariera wspinaczkowa Piotra. W opowiadaniach Morawskiego bez problemu odnajdzie się zarówno aktywny wspinacz, jak i absolutny laik. Te kilkustronicowe opowiadania, ilustrowane wieloma zdjęciami (z dokładnymi podpisami!, to też istotne bardzo), wciągają mocniej niż niejedna książka! A plastyczne opisy pozwalają poczuć się niemal jak uczestnik wyprawy...

Cytaty na zachętę:
Szykowałem się już do wyjścia, kiedy ze zdziwieniem dostrzegłem nowego e-maila. Był krótki: "Czy macie ochotę spędzić zimowe ferie przy -30?". Nadawca: Artur Paszczak, prezes KW Warszawa, wiadomość wysłana do Marcina i do mnie, tytuł: "K2". (...)
Potem nastąpiły dni niepewności, zapadały decyzje, czas płynął, do wyprawy zostało niespełna półtora miesiąca. Stwierdziłem, że odrzucono moją kandydaturę. Nagle telefon, krótka rozmowa z Krzysztofem, zakończona zdaniem, które do dziś mi brzmi w głowie: "No, dobra, zaryzykujemy, jedziesz"...

Jeszcze zostało kilka kroków, pot zalewa mi oczy, plecak ciąży potwornie. Naładowałem do niego ponad 25 kilogramów. Jeszcze krok i na kilka tygodni mam spokój. Ktoś do mnie mówi. Podnoszę głowę i załzawionym wzrokiem patrzę na starszego pana ćmiącego papierosa.
- W góry pan się wybiera? - dochodzi do mnie sens chrapliwych słów.
- A w góry - odpowiadam z wysiłkiem i zrzucam plecak pod windą. Patrzę na zegarek. Mam całkiem dobry czas, mimo że na to cholerne 23 piętro zasuwałem już piętnasty raz w ciągu półtorej godziny.
 

 Część druga, dużo krótsza, ale niesamowicie treściwa, to felietony, które ukazywały się co miesiąc w czasopiśmie GÓRY. Jest ich dokładnie osiem - niestety tylko... Wydrukowane nietypowo, bo na czarnym tle. Każdy z nich na dokładnie dwóch stronach - mało słów, dużo treści, jak to w felietonie. Każdy zupełnie inny: raz o Himalajach, raz o naszych Tatrach, innym razem w ogóle na marginesie gór jakichkolwiek. O wspinaczkowych początkach, o uczciwości, o życiu w dwóch światach, halucynacjach, wioskach na końcu świata, o świętach i śmierci w górach... Do wszystkich i każdego z osobna mam przeogromny sentyment. Bo są niby o górach, a jednak o życiu.

I kolejna garść cytatów, tym razem nieco więcej, bo jeden lepszy od drugiego:
Zatem róbmy to, co lubimy. Jeśli naprawdę chcemy, marzenia się spełniają. Nasza determinacja jest w stanie pokonać wiele barier, które na pierwszy rzut oka są nie do pokonania. Nie znamy przecież do końca naszych możliwości. Trzeba próbować, a nie od początku myśleć, że nie da się, bo jest za trudne. Nagle świat się otwiera. A my patrzymy wstecz i przebyta droga wydaje się taka krótka.

Tak często zdarza się, że gonimy za tym, co nieosiągalne albo prawie niedostępne. Poszukujemy na świecie okruchów swojej wyobraźni. Nie rozglądamy się dookoła, a wystarczy tylko schylić trochę głowę i nie patrzeć tak daleko. I zaraz okaże się, że wiele spraw, za którymi gonimy na krańce świata, jest koło nas.


I przychodzi ten najlepszy moment, kiedy godzisz się, że życie idzie własną ścieżką, a ty własną. Że wielu rzeczy na siłę nie da się zrobić. Przygoda jest zarówno w górach, jak i w domu. To wszystko jest jednym światem. Po prostu na moment zachwialiśmy równowagę, a teraz czas do niej wrócić.

Nieważne, gdzie jesteśmy, co robimy. Święta są w nas i to my je tworzymy. Nie tylko święta, wszystko drzemie w nas, trzeba mieć tylko siłę i ochotę to obudzić. Radość, motywacja, wola, siła... Gdzieś w oddali słyszymy zew i tylko wystarczy go posłuchać. A potem spojrzeć na psa czy kota, który nagle do nas zacznie się uśmiechać i powie przyjacielsko: "I o to chodzi, stary!".
Zatem do dzieła! Bierzmy świat taki, jaki jest, a nie taki, jaki chcemy, by był. A świat odwróci się do nas i uśmiechnie.
 

Wiecie, co jest w tym wszystkim najlepsze? Że to nie są puste frazesy - bo Piotr tak właśnie żył. I tak oto dotarliśmy do części ostatniej, wspomnieniowej. Oczywiście smutnej, ale nie tylko. Oczywiście czasem oczy zaczynają podejrzanie łzawić, ale czasem nie sposób się nie uśmiechnąć. Piotra Morawskiego wspominają Piotrowie Hamor i Pustelnik (2/3 "Tres Pedros del Himalaya"), Darek Załuski, Simone Moro, Krzysztof Wielicki i żona Olga. Niesamowicie czytać, jak wielki, niezmywalny ślad zostawił Piotr w sercu każdego z nich. Z każdej opowieści przebija to samo uczucie - niedowierzanie. Niemożliwe, jego naprawdę już nie ma? 

Nie będę cytować, bo musiałabym przepisać kilkanaście stron. No, jedno zdanie tylko. We wspomnieniu Simone Moro odnalazłam cytat, który natychmiast pokochałam: "Życie nie jest mierzone liczbą oddechów, ale liczbą momentów, które zapierają nam dech w piersiach." Tak właśnie żył Piotr Morawski. Był wcieleniem tej filozofii, tego sposobu bycia: wolnego i odpowiedzialnego wyboru swojej drogi życiowej, pisze Simone.

wtorek, 1 listopada 2016

Jak przeżyć dzień jak tygrys i nie zwariować

"Ściana stała się ambicją, a styl obsesją."

Kupiłam ją - jak rzadko kiedy - niemal bez zastanowienia. Spontanicznie. Zwykle długo rozmyślam, porównuję, czytam fragmenty. Teraz podchodzę w Lądku na stoisko książkowe, kilka tytułów kartkuje, nic mnie szczególnie nie przekonuje. Wiem, że mogę tak krążyć bez końca, przeglądając coraz to nowe pozycje. Nagle patrzę - to! "Przeżyć dzień jak tygrys. Alex MacInt(y)re i narodziny stylu alpejskiego w Himalajach" Johna Portera. Przypominam sobie pozytywną recenzję znajomego i już jest moja!


Autor pisze o niej tak: "To bardzo osobista opowieść o Alexie, moim najlepszym przyjacielu, i jego rodzinie, wspinaczkowych kompanach i kobietach, które zostawił." Rzeczywiście, to nie tylko portret Alexa, ale właściwie całej epoki i całego pokolenia brytyjskiego wspinania (mowa o Boningtonie, Taskerze, Rousie i wielu innych...). Portret czasów, których już nie ma.

Niespecjalnie fascynujący początek nieco usypia. Niespiesznie przewracam kolejne strony. Nagle łup! - w przenośni i dosłownie. Spadający kamień właśnie zakończył życie Alexa MacIntyre, koziołkującego bezwładnie jednym z kuluarów na południowej ścianie Annapurny. Jest jesień 1982 roku. Potem wchłania mnie wir czasu i wypluwa niemal trzydzieści lat wcześniej.

Przenoszę się do Hertfordshire, gdzie wychował się MacIntyre. Po raz pierwszy poznaję kobiety jego życia: matkę Jean i młodszą siostrę Libby (obydwie bezgranicznie kochały Alexa, choć nie akceptowały jego wspinaczkowej pasji), a także dziewczynę Sarah. Czytam o studenckim życiu na uniwersytecie w Leeds. O pierwszych sezonach alpejskich i o drodze na wschodniej ścianie Pointe Lepiney, która przypieczętowała przyjaźń Johna i Alexa.

W odnalezieniu się w gąszczu nieznanych nazwisk na pewno pomagają liczne polskie akcenty. Porter pisze o polsko-brytyjskich wymianach wspinaczkowych, całkiem celnie portretując przy okazji szarą rzeczywistość PRLu. Przez karty książki przewijają się postacie Kukuczki, Zawady i innych polskich wspinaczy - a nade wszystko Wojtka Kurtyki, który wielokrotnie wiązał się z Alexem liną podczas himalajskich wypraw.

Dopiero w okolicach rozdziału dwunastego o wymownym tytule "Should I Stay Or Should I Go" (tak, każdy rozdział wziął swoją nazwę od jednego z ponadczasowych przebojów!) zaczęłam wciągać się na dobre. To czas coraz dalszych wyjazdów. Na pierwszy ogień - Afganistan. Wyjazd obftitował w różnego rodzaju atrakcje...

"Gdy wreszcie opuściliśmy niekończące się przedmieścia Moskwy, z głośników w każdym przedziale, jak również na korytarzu, popłynęła podniosła muzyka - to śpiewał chór Armii Czerwonej. Bez końca. (...)
- Alex, masz gdzieś ten twój nowy młotek lodowy, który mi pokazywałeś? Tego terrordactyla? - zagadnął Zawada. (...)
- O, dzięki, to się dobrze do tego nada.
To powiedziawszy, Zawada wziął zamach i wbił ostrze terrordactyla w głośnik nad naszymi głowami, po czym wyszedł i po kolei porozbijał na kawałki głośniki we wszystkich przedziałach w naszym wagonie. Siedzieliśmy oniemiali, a z każdym zadanym przez Andrzeja ciosem Robert Plant zdobywał coraz większą przewagę nad reprezentacyjnym chórem Armii Czerwonej."

Wojtek Kurtyka naświetlił zaś Alexowi pewną ważną kwestię:
"- Alex, chciałbyś może spróbować Bandakę? - spytał, oblizując z uśmiechem wargi.
- No pewnie - odparł Alex. - A to się je na zimno czy na gorąco?
- Nie, nie Alex, to nie jest do jedzenia. To jest góra."

Alex MacIntyre

Potem już (prawie...) nic nie mogło oderwać mnie od czytania. John Porter balansuje między opisami życia prywatnego Alexa a kolejnymi, coraz ambitniejszymi wyprawami w Góry Wysokie. Pisze o nietypowej relacji z Marią Coffey (obecnie autorką kilku książek o psychologiczno-prawnych aspektach wspinaczki), którą traktował trochę jak matkę lub starszą siostrę. O kolejnych wyprawach, aż do tej ostatniej...

To naprawdę fascynująca opowieść, tyle że... tak naprawdę powinnam odłożyć ją na półkę po przeczytaniu trzydziestu pierwszych stron. Dlaczego? Bo korektor płakał, jak czytał. A nie, przepraszam, korektora chyba po prostu nie było. Mam nadzieję... bo nie wierzę, że mógłby przepuścić aż tyle błędów. Literówki, sklejone wyrazy, urwane zdania.

Zgadzam się, każdemu może się zdarzyć. Kilka błędów w kilkusetstronicowej książce to nie tragedia. Nieco gorzej, gdy jest ich kilkanaście, a kilkadziesiąt... Ał. Sugerując się przy kupnie książki pozytywną recenzją, popełniłam tylko jeden błąd - dotyczyła ona oryginału. W tym konkretnym wypadku okazało się, że to zmienia wszystko. I tylko świetnie nakreślona przez Johna Portera historia ratuje nieco sytuację, jednak w żaden sposób nie zmazuje odczuwanego przeze mnie niesmaku.

Szkoda. Po prostu przykro mi, że czytelnik musi co chwilę odrywać się od arcyciekawej lektury, by skrzywić się, widząc kolejną literówkę. Osobiście bardzo żałuję, że zamiast kupować polskie wydanie, nie zdecydowałam się zainwestować nieco więcej pieniędzy i wysiłku - i przeczytać oryginał. "One day as a tiger".

(Zwykle unikam tak mocnych słów, ale czarę goryczy przelała - a jakże, literówka! W tytule, w nazwisku głównego bohatera książki. Ktoś zawinił, ktoś zepsuł swoją robotę. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek czytała cokolwiek tak... niedorobionego. Niestety.)

poniedziałek, 24 października 2016

Kukuczka Wielki

Jeszcze wczoraj (a właściwie już dzisiaj) późno w nocy, walcząc z bezsennością, przeglądam aktualności na Facebooku. Tuż po północy niezawodny Bob A. Schelfhout Aubertijn przypomina o przypadającej tego dnia rocznicy. 27. rocznicy śmierci Jerzego Kukuczki na południowej ścianie Lhotse. Dlatego dziś - otwierając okienko edycji na blogu - myślę, że to wyjątkowo dobry dzień na ten wpis.

Do "Kukuczki. Opowieści o najsłynniejszym polskim himalaiście" podchodzę trochę jak do jeża. Bez szczególnego powodu, tak po prostu. Niewiele mówią mi nazwiska autorów: Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego. Do tego sama postać Jerzego Kukuczki wydaje się być już wyeksploatowana do granic możliwości. Dwie książki, kilka filmów i kilkadziesiąt artykułów prasowych. O samym Jurku - nie wspominając nawet o tym, że nie ma chyba publikacji dotyczącej himalaizmu w latach 80., w której nazwisko Kukuczka nie byłoby odmieniane na wszystkie sposoby.

Dodatkowo zniechęciło mnie kilka słów powtarzających się w wielu zapowiedziach. O "ujawnianiu tajemnic" i "demaskowaniu". No przepraszam, ale budzi to skojarzenia głównie z Pudelkiem czy SuperExpressem, które z rzetelności dziennikarskiej raczej nie słyną. Ale... mijały tygodnie, a ze wszystkich stron spływały jednak głównie pozytywne opinie. Nie ma wyjścia, trzeba przeczytać! Nadal nie mam jednak specjalnego zapału do kupowania... z pomocą przychodzi pewna kameralna kawiarnia na warszawskich Bielanach - o dźwięcznej nazwie Czytelnia.

źródło: wspinanie.pl
Któregoś wieczoru odnajduję tam na półce "Kukuczkę". Notuję ten fakt w pamięci i decyduję, że kiedyś muszę wrócić tu na dłuższą posiadówkę. Zamiar udaje się zrealizować dopiero w ubiegły piątek. I... to koniec. Przez weekend nie ma mnie dla świata. Na długie godziny zakopuję się w Czytelni i (nomen omen) czytam, czytam, czytam. A gdy tylko kończę, zaraz składam zamówienie w jednej z internetowych księgarni. To jedna z tych książek, które koniecznie chcę mieć na własność. Bo będę do niej wracać.

Dlaczego? Dlatego, że jest przemyślana i wyważona. Ciekawa i wciągająca. Pięknie ilustrowana. A jednocześnie nie odsłaniająca zbyt wiele... chyba - bo to jednak sprawa bardzo indywidualna. Daleka od szukania sensacji i demaskowania tajemnic. Napisana z szacunkiem dla rodziny, przyjaciół, partnerów wspinaczkowych, choć nie unikająca czasem ostrych słów. Taka właśnie jest ta książka - "Kukuczka".

Kortko i Pietraszewski stosują bardzo lubiany przeze mnie ostatnio zabieg - pisząc o dawno minionych wydarzeniach, używają czasu teraźniejszego. Czasami muszę oderwać się od czytania i rozejrzeć się dookoła, żeby uświadomić sobie, że (niestety) nie idę właśnie z karawaną pod Annapurnę... Przestają mieć znaczenie nazwiska i inne formalne szczegóły, przecież to wszystko dzieje się tu i teraz! Doceniam też wydzielenie krótkich podrozdziałów - zwykle o bardzo trafnych tytułach. Czasami śmiesznych, czasami strasznych - zawsze ciekawych. Jest więc podrozdział: "Bilcz stawia na czołgi" (i mowa tu o Kukuczce i Czoku), ale też "Kilka razy próbował mnie zabić" (Kurtyka o Kukuczce).

Sprawa druga - to niewątpliwie książka o Jerzym Kukuczce. Ale nie tylko. Jak bumerang powraca temat radzenia sobie w panującym systemie politycznym. Jest więc mowa o przewożonej kontrabandzie, o kartkach na mięso, o wsparciu oficjeli i zakładów pracy. Pojawia się temat górskich przesądów: "-seks w bazie przyciąga opady i niedobrą pogodę/-kobiety w bazie, jak wyżej/-palenie śmieci w czasie wyprawy zabronione/-wynoszenie gotowanego ryżu powyżej bazy jest źle rozumiane przez górskie bóstwa/-robienie zdjęć grupowych przed wyprawą przynosi nieszczęście" - żeby wymienić tylko kilka z nich... Poza tym przez karty książki przewija się oczywiście plejada mniej lub bardziej znanych wspinaczy polskich i zagranicznych. Każdy z nich sportretowany choć w kilku słowach. Ale nawet kilka słów potrafi czasem nadać nowy sens znanym wydarzeniom. "Tadeusz Chołda informację o śmierci syna przyjmuje z kamienną twarzą. Przez całą drogę powrotną milczy. Kilka lat później spotykają się z Nendzą w szpitalu. Leżą na tym samym oddziale. - Walek, ty nie wiesz, coś ty wtedy ryzykował - zwierza się ojciec Chołdy. - Jak jechaliśmy do Katowic, chciałem to skończyć, chwycić za kierownicę i wjechać pod ciężarówkę z betonem."

Rzecz trzecia - perfekcyjne balansowanie między faktami powszechnie znanymi, mniej znanymi i zupełnie nieznanymi. Nie wiem, jak odnalazłaby się, czytając "Kukuczkę", osoba, która o Jerzym nie wiedziała wcześniej absolutnie nic. Trudno mi wejść w czyjąś skórę. Ja z przyjemnością przeczytałam o wydarzeniach świetnie mi już znanych (bo podanych w bardzo strawnej formie, czasem z innej perspektywy), ale znalazłam też wiele "smaczków", wypowiedzi wcześniej mi nieznanych. Wypowiedzi samego Jurka Kukuczki, ale też - a może przede wszystkich - jego przyjaciół i partnerów. Na przykład taką (po śmierci Andrzeja Czoka): "Zawsze mówię z przekonaniem, że w górach nie ma miejsca na wyższe uczucia, wszystko jedno, euforię czy rozpacz, że człowiek tam nie jest do tego zdolny. Teraz wiem, że nie mówiłem prawdy."

Widać (choćby po zamieszczonej na końcu bibliografii), że autorzy książki włożyli mnóstwo wysiłku w dotarcie do tych wypowiedzi. Czasami dość ostrych - jak moja ulubiona Kukuczki o Kurtyce (dla którego mam oczywiście ogromny szacunek, ale nie sposób się przy tym podsumowaniu nie uśmiechnąć) "Wojtek zachowuje się jak panienka: Nie jestem zdobywcą wspinam się dla wspinania, dla przeżywania. (...) Takie kłamliwe pierdolenie dla grzecznych dzieci. Idealista przeżuwacz." - ale w mojej ocenie ani razu nie przekraczających granicy dobrego smaku.

Zupełnie nie sprawdziły się obawy, że "Kukuczka" będzie mnie nużył. Niby nazwiska te same, wyprawy się powtarzają, spora część anegdotek też jakby znajoma. A jednak jest to wszystko podane w takiej formie, że nie dość, że nie nudzi - wciąga! W roli deseru i wisienki na torcie występują zdjęcia - zgrabnie wpasowane w tekst, dobrej jakości, a przede wszystkim wcześniej niepublikowane. Nic tylko czytać :)

Na koniec jedna z tych weselszych anegdotek:
"Carsolio: Kukuczka zamykał się przy obcych. Był naburmuszony.
Kolumbijczycy trzymają dwa psy. Jeden czarny, z grzywą, która przypomina wielką brodę.
- Wiesz, jak nazywa się ten pies? - pyta Kukuczkę jeden z kolumbijskich wspinaczy.
- Nie - odburknął.
- To jest Messner.
Drugi pies ma groźny wyraz pyska, warczy. Kolumbijczycy: - Czy wiesz, jak wołamy na tego?
- Nie - znów mruczy Jurek.
- Jak zdobędziesz wszystkie ośmiotysięczniki, nazwiemy go Kukuczka.
Carsolio: Wtedy Jurek się uśmiechnął."

Messner: Nie jesteś drugi. Jesteś wielki.

wtorek, 18 października 2016

Wieczorem w Łutowcu po sezonie

We wtorek w schronisku po sezonie
W doliny wczoraj zszedł ostatni gość
Za oknem plucha i kubek parzy w dłonie
I tej herbaty, i tych gór mam dość
(Wołosatki)

Nie wiem czemu, ale przyszedł mi do głowy ten kawałek... chyba coś mnie na sentymenty bierze, niedobrze ;) Tytuł oczywiście w nawiązaniu - choć bardzo luźnym, bo zgadzała się właściwie tylko plucha. Mowa o weekendzie, gości nie brakowało, a zarówno herbaty, jak i gór nigdy dość! Wręcz przeciwnie, w chwili obecnej marzę o jednym i o drugim - w kolejności dowolnej. Póki co była Jura i dwa niesamowicie intensywne dni.

Wypatrując jurkowego samochodu, muszę nieustannie ścierać z okularów krople deszczu. Potem, już w drodze, pogoda będzie zmieniać się jeszcze kilka razy - to dając, to odbierając nadzieję na w miarę bezbolesne cieszenie się plenerową imprezą. Gdy dodatkowo napotykamy roboty drogowe, przez głowę przelatuje mi myśl "żeby tylko Jurek się na własną prelekcję nie spóźnił". Obawy zdecydowanie przedwczesne - timing mamy idealny, na parking Małych Dolomitów zajeżdżamy na kilka minut przed rozpoczęciem pierwszej prelekcji.

Kompleks Małe Dolomity gości dziś imprezę pod hasłem "Piękno gór - K2". Wśród prelegentów Ryszard Pawłowski, Danuta Piotrowska, Krzysztof Wielicki i Jerzy Natkański wraz z Piotrem Tomalą. W niedzielę zaś okoliczne skały opanują wspinacze rywalizujący w ramach Memoriału im. Tadeusza Piotrowskiego.

Koszulki promujemy z dumą! (Piotr Tomala, Olga Nabrdalik, Jerzy Natkański, ja, Monika Kurowska)

W siąpiącej mżawce wypakowujemy z auta, co potrzeba i ruszamy w stronę charakterystycznego zielonego namiotu. Zastanawialiśmy się nad frekwencją... i nie jest źle. A później będzie tylko lepiej ;) Chwilę później witamy się już z Moniką i Piotrkiem. Okazuje się, że nastąpiły pewne zawirowania w programie i prelekcja chłopaków nieco się opóźni. Jest więc czas na rozdawanie karabinków, picie kolejnych herbat (aura niestety nadal nie rozpieszcza), uleganie zgubnym nałogom. I rozmowy, plotki, ploteczki... Jest wesoło - w końcu pogoda jest w nas :)

Gdy zaczyna się prelekcja Jurka i Piotrka, namiot pęka już w szwach. Chcąc mieć szansę na sensowne zdjęcia, musimy dostać się na sam przód i przykucnąć na podłodze. W tym roku żaden festiwal nie może obyć się bez tematu zimowej wyprawy na K2 i programu PHZ. W Hucisku Jurek skupia się na zrelacjonowaniu tegorocznej wyprawy unifikacyjnej. Tłem opowieści są jak zwykle piękne zdjęcia Piotra. Potem przychodzi czas na część filmową - najpierw z letniego K2 (Ta muzyka! Za każdym razem uwielbiam coraz bardziej.), a potem... z wakacji w Łebie pod Broad Peakiem (Bawi nawet przy entym oglądaniu, jestem żywym dowodem.). I pytania, duuużo pytań. A jak są pytania, to znaczy, że jest dobrze!



Prelekcja Jurka Natkańskiego i Piotrka Tomali 


Małe Dolomity mają swój klimat, nawet w odsłonie mglistej i deszczowej. Patrzenie na otulone mgłą skały z perspektywy zadaszonego tarasu z kubkiem herbaty/piwem/winem/papierosem (co kto woli) potrafi być całkiem przyjemne - oczywiście nie za długo, bo ziiimno ;) Zaglądamy też do środka. Tam uwagę zwracają przede wszystkim bogato wyposażona górska biblioteczka (dwa wielkie regały pełne książek!) i archiwalne zdjęcia ze zbiorów Danuty Piotrowskiej. No i temperatura - wreszcie nam ciepło...

Ale ale - czas ruszać! Dokąd? A nie, nie do Warszawy... dzięki uprzejmości Moniki i Piotrka mogę zostać na Jurze do niedzieli (jeszcze raz dziękuję!). Przenosimy się kilka kilometrów dalej, do Szkoły Podstawowej w Łutowcu - weekendowej bazy wypadowej KW Lublin. Kolejne magiczne miejsce - ale o tym może za chwilę :) Na razie nieco onieśmielona i oszołomiona wchodzę do środka. Nie znam oczywiście nikogo.

Nieocenieni Monika i Piotrek pokazują mi, co i jak, przedstawiają wszystkich i wszystkim - i pierwsze lody szybko pękają. Potem już z górki - gitara, śpiewy, rozmowy. Wesoło trzaskające drewno w kominku, sala rozgrzana do czerwoności. Czas jakby się zatrzymuje. A nie wiem jeszcze, że najbardziej niesamowite doświadczenie tego wieczoru przede mną!

Gitara przy ognisku... tfu, kominku!
"Agata, idziesz na mszę?" - pyta Piotrek. Patrzę na niego, jakby co najmniej wyrosła mu trzecia głowa. Jest sobota, grubo po 21, w miejscowości, która do największych metropolii raczej nie należy. W sali trwa już nieźle rozkręcona impreza. Jaka msza?! "Na górze" - dodaje, jakby to cokolwiek zmieniało. Zaczynam tłumaczyć, że ja to tak nie bardzo, że nie teraz, że jakoś głupio. "No chodź, będzie fajnie, zobaczysz." - kwituje Piotr. Idę. (I bardzo za to namawianie dziękuję.)

Wchodzimy po schodach do ciasnego pokoiku. Jest nas bodajże siódemka. Mszę - jak to mszę - odprawia ksiądz, wiadomo. Szybka metamorfoza jednego z poznanych dzisiaj członków Klubu i możemy zaczynać. Na stoliku prowizoryczny ołtarz, palą się świeczki. Jest... niesamowicie. Piętro niżej zabawa trwa, ale ja mogłabym być równie dobrze tysiąc kilometrów stąd. Istnieje tylko cichy głos, gęste, gorące powietrze i szelest przewracanych kartek. Skupienie i koncentracja - żeby wstawać i klękać w odpowiednim momencie, wracają na wpół zapomniane modlitwy. Do tego Biblia założona naklejką Fundacji Kukuczki - i tak się jakoś ciepło na sercu robi.

Doświadczenie czegoś ulotnego, nieuchwytnego, nie do opisania. Moment, kiedy myślę, że naprawdę jest w tej religii miejsce dla każdego. A potem odpalam internet, włączam telewizor i szybko mi przechodzi.

KW Lublin w komplecie... A ja po drugiej stronie aparatu :)
Zejście na dół jest jak portal do alternatywnej rzeczywistości. Wieczór tak naprawdę dopiero się zaczyna... W telewizorze miejsce pingwinów z Madagaskaru zajął mecz Polska-Dania (uff, udało się). Następuje zdjęcie grupowe. Zebranie prawie trzydziestu osób choć przez chwilę w jednym miejscu i objęcie ich jednym aparatem wydaje się zadaniem ponad siły, ale udaje się :) Potem mniej lub bardziej poważne rozmowy (o dziwo z przewagą tych drugich). O górach i o życiu, o ludziach i o zwierzętach. Padają propozycje i obietnice. Czas rozciąga się, jakby był z gumy.

Przy którymś kolejnym wyjściu celem dotlenienia się zauważam pięknie wygwieżdżone niebo, co daje nadzieję na lepsze (pogodowo) jutro. Monia z Piotrkiem prowadzą mnie... khm, w stronę światła. "Oglądałaś Hobbita? Albo czytałaś?" - pytają. Ano zdarzyło się. Gdy podchodzimy bliżej, widzę praktycznie wyrastającą z ziemi... chatkę Hobbita! Z gustownym umeblowaniem, strojami z minionej epoki i wypchanym dzikiem imieniem Zuzia :) Kolejny przejaw magii tego miejsca.



Poranek jak zwykle nadchodzi zbyt szybko. Koło siódmej jestem już zupełnie rozbudzona, więc niechętnie zwlekam się z łóżka, choć niemal wszyscy dookoła jeszcze smacznie śpią. Z niejakim zdziwieniem zauważam na zewnątrz dwa śpiwory (zapewne zawierające ich właścicieli). Pogoda zdecydowanie nie zachęca do noclegów pod gwiazdami... gwoli ścisłości, nad Łutowcem wisi obecnie dość ponura mgła. Następne godziny mijają na kolejnych herbatach i rozmowach z powoli budzącymi się ludźmi ;)

Potem przychodzi czas na doskonalenie umiejętności kulinarnych (jajecznica podobno nie była trująca, a kuchnia nie wybuchła!). We trójkę jesteśmy właściwie sami, bo reszta... poszła się wspinać, jak to w Klubie Wysokogórskim ;) Ja w trakcie dwóch weekendowych pobytów na Jurze widziałam dotychczas skały tylko z daleka, ale cóż - do trzech razy sztuka! Wcale nie narzekam: przy kominku i kartach też jest bardzo miło. No, pomijając może fakt, że muszę uciekać przed wściekłym mopem :D

Próby na slacku... A obok jurta.
Drugim niesamowitym doświadczeniem tego weekendu był slackline. Jest to taśma zawieszona między drzewami w niewielkiej odległości nad ziemią. I cała zabawa - jak łatwo się domyślić - polega na tym, żeby po slacku przejść. Nie, żeby to było proste - mój rekord wynosi mniej więcej kilka kroków (przy czym kilka równa się bardziej trzy niż dziewięć). Dlatego z niejakim szacunkiem i leciutką zazdrością patrzyłam na akrobacje Piotrka, któremu udało się pokonać całą długość slacka...

Główna trudność polega na tym, że to draństwo się strasznie trzęsie! Gibie, ucieka na boki i zachowuje się jak wyjątkowo narowisty wierzchowiec. No dobra, tak naprawdę to dopiero ruch naszych nóg wprawia taśmę w drgania - ale zawsze łatwiej zrzucić winę na czynniki niezależne, nie? Sprawę ułatwia nieco zdjęcie butów i skarpetek... na bosaka jakoś łatwiej wczepić się w slacka. Niestety już chodzenie boso po zimnej trawie do największych przyjemności nie należy - coś za coś ;) Dlatego z niejaką ulgą zakładam w końcu z powrotem buty, by zapakować się do auta - choć bardzo żal, że czas już wyjeżdżać...

Piotrek potrafi! :D
Szkoła Podstawowa w Łutowcu sama w sobie jest miejscem magicznym. Uczy się w niej zaledwie kilkoro dzieci, które mają jednak do dyspozycji regały pełne książek, specjalne mebelki w dziecięcym rozmiarze i niemal nieograniczoną przestrzeń do zabawy na zewnątrz. Do tego chatka Hobbita i pieczołowicie odwzorowana jurta... Czego chcieć więcej? Zawsze powtarzam jednak, że to nie miejsce tworzy klimat, a ludzie. A gdy cudowne miejsce połączyć z fantastycznymi ludźmi, to wychodzi przepis na weekend idealny! Dziękuję, że mogłam spędzić go z Wami :)

Podróż do Lublina mija szybko i wesoło, choć troszkę upodobniamy się do sardynek w puszce ze względu na sporą ilość poupychanych gdzie się dało plecaków. Zaliczamy kolejne „wiktoriańskie wnętrze” celem zjedzenia obiadu (wspomnienia z Lądka wracają!), po czym omawiając zależność charakteru kierowcy od koloru jego samochodu pokonujemy kolejne kilometry ;) Gdy zbliżamy się już do celu, zostaję w przyspieszonym tempie wyedukowana w kwestii infrastruktury i zabudowy tego pięknego miasta… Drodzy Współpasażerowie, pozostaje mi tylko pogratulować Wam dystansu do położenia Lublina na mapie Polski. (I wpadnę kiedyś po deszczu popatrzeć na te pływające ulicami balie!) Potem już tylko szybka podróż czerwonym rumakiem (vide Polski Bus) i witaj deszczowa stolico...

(Większość zdjęć pochodzi z fanpage'a Klubu Wysokogórskiego Lublin.)

niedziela, 16 października 2016

Nanga - dream a little dream of me

Z pewną obawą przyłożyłam kartę do terminala. Chwilę później klamka zapadła - nieodwołalnie i nieodwracalnie stałam się właścicielką książki "Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia". Skąd wątpliwości, skąd obawy? W Lądku dokonałam zakupu, kierując się jedną pozytywną recenzją (niestety poniewczasie zdałam sobie sprawę, że była to recenzja oryginału) - teraz pokładałam nadzieje w znanym mi nazwisku jednego z autorów. Bez przekartkowania, bez zasięgnięcia kilku opinii, krótko mówiąc - prawie w ciemno. Tym razem się opłaciło :)



Mimo przepaskudnej pogody w środowy wieczór w Faktycznym Domu Kultury nie pozostało ani jedno wolne krzesło. Być może dlatego, że każdy zmókł po drodze tak samo, panowała dość rodzinna atmosfera. W końcu jednak swoje miejsca zajęli Dominik Szczepański i Piotr Tomza (autorzy książki), prowadzący spotkanie Paweł Drozd oraz może nie niespodziewany, ale na pewno niezapowiedziany (publiczności) gość - Paweł Witkowski alias Kudłaty. Można zaczynać!

Na początek drobna wpadka prowadzącego, który z wielkim trudem wydukuje (niezbyt przecież długie) nazwy dwóch "stron" szczytu, po czym z dumą oświadcza, że nie musiał przynajmniej zaglądać do notatek. Tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że Paweł Drozd zajmuje się zapewne na co dzień inną tematyką... ale pewne podstawowe informacje - jak na przykład miejsce akcji i bohaterowie - znać by wypadało. Później na szczęście było już o wiele lepiej! I tę sytuację zdecydowanie należy traktować jak drobną wpadkę, a nie jakąś ogromną wtopę ;) Gdyby zdarzyła się nieco później, kiedy na dobre weszłam już w rytm kolejnych opowieści, pewnie nie zwróciłabym na nią nawet uwagi...

Zaś co do samego spotkania: z perspektywy osoby, która książki jeszcze nie czytała - arcyciekawe. Dominik i Piotr jak z rękawa sypali anegdotkami, ale też i poważniejszymi historiami, powodując płynne zmiany nastroju wśród widowni. A najbardziej ujął mnie fakt, że ledwo wspomniane zostało samo zdobycie góry, moment ataku szczytowego - dużo więcej czasu pochłonęło portretowanie poszczególnych aktorów tego zimowego spektaklu. Wszystkich - nie tylko trójki zdobywców czy czwórki uczestników ostatniego wyjścia. Przyznam, że zdarzało mi się na kilka chwil odpłynąć - ale nie ze znudzenia - po prostu porównywałam daną wypowiedź ze słowami z innej prelekcji czy też rozmową z jednym z himalaistów "z naszego podwórka". A jeśli udaje się zmusić słuchacza do naprawdę daleko sięgających refleksji, to tylko świadczy dobrze o opowiadających, czyż nie?

Nie sposób nie wspomnieć też o Kudłatym (prowadzący na początku spotkania upewnił się, czy na pewno może się tak do niego publicznie zwracać - więc ja chyba mogę też tak pisać ;)), który doskonale uzupełniał się z Dominikiem i Piotrem. Szeroko uśmiechnięty, z burzą dredów i nieco rozbieganym wzrokiem - nie da się nie lubić! Nanga była dla niego Wielką Przygodą - i to niezaprzeczalnie słychać w jego opowieściach. Słychać też fajną energię, którą dzielił z chłopakami z Justice For All. Energię także muzyczną - i to będzie chyba dobry moment, by przypomnieć pewien filmik... Za podkład służy oczywiście Na szczycie GrubSona. Wychodząc z koleżanką ze spotkania, zatrzymamy się na chwilę w drzwiach, by dosłuchać do końca... bo ten kawałek nigdy się nie nudzi. (A ja będę przypominać sobie usilnie, że gdzieś na szczycie góry/wszyscy razem spotkamy się czytając następnego dnia doniesienia z Himalajów Gharwalu...)

A co, jeśli nie było Was na spotkaniu? Przeczytajcie książkę! Jasne, to nie do końca to samo, co usłyszeć te historie na żywo, ale naprawdę warto. Warto dla niezwykle trafnych portretów kilkunastu indywidualności, które przybyły tej zimy pod Nagą Górę. Warto dla spostrzeżeń osób, które znalazły się "pomiędzy" - będąc nie tak zupełnie obcymi, ale też nie należąc do żadnego z zespołów.

Nanga Dream - to nazwa teamu Tomka Mackiewicza i Elisabeth Revol. Ale Nanga to dream każdego ze znajdującego się tej zimy po stronie Diamir czy Rupal wspinacza. Bo jak inaczej to wytłumaczyć? Ach, można jeszcze wzorem Marka Klonowskiego uznać, że właściwa odpowiedź na pytanie "dlaczego się wspinasz?" brzmi "żeby mieć ładną cerę" :)


sobota, 1 października 2016

Nie ma takiego miasta jak Londyn...

...jest Lądek. Lądek-Zdrój!

Przysięgam, nadejdzie kiedyś taki dzień, że obejrzę na festiwalu prelekcji czy filmów kilka, a nawet kilkanaście. Dziennie, a nie rocznie. Ale to jeszcze nie teraz. Tym razem na przeszkodzie stanęło kiepskie samopoczucie, które niespecjalnie komponowało się z duchotą panującą w Wielkim Namiocie. Przez trzy dni byłam więc na jednym spotkaniu, dla odmiany o K2 ;)

Ale ale, chwila moment, póki co to jeszcze nas tam nie ma! Na zegarze godzina piętnasta, w szybkim tempie przemieszczamy się w jedynym słusznym kierunku, myślami pozostając wciąż we wrocławskim Hospicjum (relacja klik!). Droga długa jest, ale ma się ku końcowi - Lądek-Zdrój na horyzoncie! Nie ukrywam (bo ukryć by się nie dało), że mam do tego miejsca ogromny sentyment. Chociaż - w przeciwieństwie do niektórych - nie poznałam tu swojego męża ani żony (może jeszcze wszystko przede mną ;)), to Lądek skradł kawałek mojej duszy i dlatego wracam tu co roku, choćby się waliło i paliło.

Powodów jest wiele: kilka uświadomionych i zapewne drugie tyle takich, co to ich nijak nie potrafię wyartykułować. Po pierwsze: nie ma na turystycznej mapie Polski drugiego miejsca tak oddalonego od... wszystkiego, a w którym spotykałabym jednocześnie tylu znajomych. Niewidzianych tygodnie, miesiące albo i lata. Warszawa, Kraków czy Zakopane nie sięgają pod tym względem Lądkowi do pięt!

I jak można nie kochać Lądka, skoro dają tu TAKIE medale? fot. Mała Gośka

Po drugie: atmosfera, która na wszystkich górskich imprezach jest z założenia dość nieoficjalna, tutaj osiąga apogeum luzu. Ale tylko w pozytywnym sensie - z chamstwem czy innym buractwem mi się tu nigdy zetknąć nie zdarzyło. Mam wrażenie, że ludzie - także ci zupełnie nieznajomi - stają się sobie w Lądku bliżsi. Uśmiech, optymizm i miłe, drobne gesty - to kwintesencja Festiwalu!

Po trzecie: organizacja, która nie jest może perfekcyjna, ale za to idealna :) (Skojarzenia z pewną reklamą Ikei jak najbardziej trafne.) Wiadomo - przy uczestnikach liczonych w setkach albo i tysiącach, dziesiątkach gości i setkach spotkań, filmów, wystaw w kilkunastu miejscach... najzwyczajniej na świecie nie da się przewidzieć i zaplanować wszystkiego. Organizatorzy nie są w stanie zapobiec temu, że któryś z gości strzeli focha, sprzęt trafi nagły i niespodziewany szlag, a tak w ogóle to pada, choć miało przecież świecić słońce. Naprawdę. Rzecz nie w tym, żeby problemów nie było, tylko aby je rozwiązać. Słowo klucz to inicjatywa - a tej organizatorom i wolontariuszom stanowczo nie brakuje.

Zaś powód czwarty jest już zupełnie osobisty: to był mój pierwszy zupełnie i w stu procentach samodzielny wyjazd. Bez rodziców, bez kadry, bez instruktora, bez koleżanki. W nieznane! A potem to już poooszło :) Lublin, Kraków, w wakacje pierwszy raz sama w górach. Niby nic niezwykłego, ale dla mnie każdy z tych wyjazdów oznaczał przełamanie kolejnej bariery. Tak czy owak: wspomnienia spacerów w deszczu, ale za to w doborowym towarzystwie, jak również kosztowanie pewnej cieczy, której składu moje niewinne jestestwo nawet wówczas nie podejrzewało, do dziś wywołują u mnie natychmiastowy banan na twarzy.

No dobrze, jesteśmy więc na miejscu. Przed nami - jak się okazało - największe wyzwanie dzisiejszego dnia. Meldowanie! Proces odbierania pakietów, meldowania, pobierania kluczy i magicznych kart oraz odnajdywania lokum zajął czterem osobom jakieś, bagatela, dwie godziny... Z tym większą przyjemnością zasiedliśmy wreszcie do jedzenia w wiktoriańskim wnętrzu pewnej restauracji ;) Po dwudziestej dobijamy do Kinoteatru, a tam... ludzie, wszędzie ludzie!

Fundacja Kukuczki z panią Anią Milewską-Zawadą fot. Mała Gośka

Wolontariat Fundacji Kukuczki już w pełnym składzie, czyli: Aga, Karola, Monia, Ola, Marek i ja. Dużo nas, dużo nas do piecz... tfu, sprzedawania gadżetów - fajno! Poza tym wszędzie widzę znajome twarze, tak właśnie działa magia Lądka... Kolejne godziny mijają szybko na przywitaniach, plotkach i szeroko pojętej integracji. Wędrujemy po nieco przeorganizowanej okolicy Kinoteatru, zbierając się powoli w większą grupę, którą zajmujemy w końcu kilka stolików w strategicznym miejscu. Chłopaki przedstawiają gości z zagramanicy - pozytywnie zakręconego Simone la Terra, który tego lata wspinał się z nimi na K2 i Akbara Syeda, którego chwilowo nie ma, bo się gdzieś zagubił ;) Bardzo byłam Simone ciekawa, bo sporo o nim słyszałam - i muszę przyznać, że idealnie wpisał się w moje wyobrażenia. Włoch z krwi i kości... To był dobry początek festiwalu!

Sobotni poranek nadszedł podejrzanie szybko. O dziwo, szybko skonstatowałam, że wcale nie mam ochoty spać dalej, zaś wszyscy współlokatorzy nadal smacznie chrapali. Wybrałam się więc na poranny spacer - w poszukiwaniu towarzystwa i śniadania. Lądek o ósmej rano emanuje spokojem i w takiej odsłonie też bardzo mi się podoba. Zaglądam do Biura, gdzie pracują już dzielne wolontariuszki. Dowiaduję się, że owszem, tego poranka pojawili się już kupujący :) Pewien pan wyruszył o piątej rano z Wrocławia, by na pewno załapać się na sobotni karnet - nic, tylko podziwiać! Do naszej "Urszuli" wracam okrężną drogą, uśmiechając się do spacerujących i wypoczywających kuracjuszy. Ot, w końcu Zdrój.

Po powrocie okazuje się, że znalazło się i śniadanie tyle, że w Geovicie, czyli trzeba się przejść. Z Moniką i Olą ruszamy więc na poszukiwanie jedzenia, bo jak wiadomo człowiek głodny to człowiek zły! Taaak, tego nam było trzeba. Z nową energią ruszamy na stoisko, po drodze przebierając się w nowe koszulki. Bo wiecie, koszulki mamy nowe! Fajne takie, z #K2dlaPolaków i w nowej szacie kolorystycznej, limityd ediszyn :)

I... ruszyli! Od lewej: schowany za Jurkiem Maciek Stańczak, Jurek Natkański, Darek Załuski, Adam Bielecki, schowany za Adamem Piotr Pustelnik i Akbar Syed w koszulce Fundacji Kukuczki :) fot. Mała Gośka

Równo w południe ruszają uczestnicy biegu Brubeck K2 Run o (nieprzypadkowej) długości 8611 metrów. Himalaistów reprezentują Jurek Natkański, Piotr Pustelnik, Darek Załuski, Maciek Stańczak, Adam Bielecki i Akbar Syed. I... pozostaje po nich tylko unoszący się nad strefą startu kurz. Karola poluje na przybiegających z aparatem, ja snuję się trochę tu i tam albo bawię się z najmłodszym członkiem rodziny Michalskich :) Zupełnie niepostrzeżenie zbliża się pora obiadu, na który również udajemy się stadnie, zajmując sporą część ogródka Willi Marianny. Tam dłuuugie rozmowy o wszystkich i o niczym, ponowne poszukiwania Akbara... a potem już tylko oczekiwanie na stoisku na wydarzenie wieczoru ;)

Koło 18 kto żyw, kieruje się do Wielkiego Namiotu! Po drodze rozdzielamy się: chłopaki od tyłu dostają się w okolice sceny, my - po okazaniu opasek - wchodzimy na widownię. Z początku nieśmiało przemykamy się do trzech pierwszych, zarezerwowanych rzędów, dopiero po dłuższej chwili orientując się, że z białymi karnetami jak najbardziej mamy prawo tam przebywać. Pierwsze wrażenie - ratunku, duszno! W wypełnionym po brzegi i niemal szczelnie zamkniętym namiocie siedzi grubo ponad 1000 osób... Efekty nieziemskie, odlot gwarantowany ;) Poza tym bardzo fajnym rozwiązaniem jest umieszczony z boku sceny ekran, pokazujący prelegentowi/prelegentom czas pozostały do końca spotkania.

Emocje sięgają zenitu... Dlaczego? Ano dlatego, że o tej prelekcji zdążyłyśmy nasłuchać się już od wczoraj wieeele. I jesteśmy wszystkie bardzo ciekawe debiutu Pawła w roli prowadzącego :D W końcu są! Miejsca zajmują po kolei: Zbigniew Trzmiel, Piotr Tomala, Adam Bielecki, Bogumił Słama, Jerzy Natkański, Krzysztof Wielicki, Janusz Majer, Krystyna Palmowska i oczywiście dwójka prowadzących: Renata Wcisło i Paweł Michalski. Czas start!

Panel o K2 czas start!

Było... ciekawie. Naprawdę - i nie piszę tego dlatego, że nie mam pomysłu na inne określenie. Po raz drugi miałam okazję słuchać prelekcji, gdy na scenie było w jednym momencie kilkanaście osób. Pierwsza taka sytuacja miała miejsce też w Lądku, dwa lata temu - wtedy było to spotkanie z chłopakami z wypraw na Broad Peak i K2. Ale wtedy też była to inna formuła, nie było jasno określonej roli prowadzącego. Tym razem Paweł i Renia robili wszystko, żeby urozmaicić i interesująco poprowadzić panel - i muszę przyznać, że wyszło im to naprawdę dobrze! Paweł włożył na pewno sporo wysiłku w ułożenie niesztampowych i dopasowanych do poszczególnych uczestników pytań - to było widać :)

Pojawiło się też kilka mocnych i stanowczych wypowiedzi Bogumiła Słamy, które niewątpliwie dodały wydarzeniu kolorytu. Jako, że już kilka dni wcześniej pojawiły się informacje o przełożeniu na następną zimę planowanej polskiej wyprawy na K2 - napięcie związane z tym tematem nieco opadło. Tym niemniej Janusz Majer usystematyzował wszystkie związane z zimową wyprawą informacje i zapewnił, że fundusze na następny rok znajdą się na pewno, zaś Krzysiek Wielicki dodał kilka słów na temat składu i spodziewanych warunków. Zbigniew Trzmiel i Krystyna Palmowska wspominali historyczne wyprawy na drugi szczyt Ziemi, jak również wypowiadali się na tematy bezpieczeństwa i partnerstwa. Kwestie te podejmował także Adam Bielecki. Jurek Natkański i Piotr Tomala podsumowali letnią wyprawę unifikacyjną.

Jedyne, co odrobinkę mi w trakcie spotkania zgrzytało, to "skakanie po tematach". Mam wrażenie, że w sposób dosyć niespodziewany przemieszczaliśmy się od lat osiemdziesiątych do czasów współczesnych i z powrotem. Również poszczególne pytania zdawały się być nie do końca zgrupowane tematycznie. Na pewno zabieg ten (celowy lub nie) powodował, że panel był bardziej dynamiczny, ale jednocześnie utrudniał zapamiętanie wszystkich kwestii. (A być może spowodowane to było raczej tym, że nie za dobrze się czułam, a wszechobecna duchota tylko to pogłębiała, sama nie wiem.)

Po prelekcji biegniemy szybko zwinąć stoisko, a potem następuje podział: część ekipy udaje się na prelekcję Chrisa Sharmy, a część wybiera jednak relaks i coś na ząb (w wiktoriańskich wnętrzach ;)). Przed 22 obieramy jedyny słuszny kierunek: do Geovity! W wesołym towarzystwie droga mija wyjątkowo szybko, między innymi na rozmowach o Harrym Potterze i innych lekturach. Na miejscu zastajemy już niemal w pełni rozkręconą imprezę. Nowi ludzie, starzy znajomi, ploteczki, śmiechy, na zewnątrz, w środku. Kolejne piwa "na spółkę" z niebieskimi słomkami. Ciągłe poszukiwania, bo cały czas ktoś gdzieś znikał, ktoś gdzieś się gubił.

Było dramatycznie (gdy w damskiej toalecie dziewczyna omal nie została zdekapitowana przez spadającą lampę), było wesoło (cały czas), było głośno (w końcu koncerty Lao Che i Akurat to nie byle co). I tylko tańców nie było - nadrobimy następnym razem...

Był Alex Txikon w roli najlepszego wodzireja na świecie - dawał radę nawet z polskimi piosenkami, szacun! (Co prawda nie widziałam tego na żywo, ale zdjęcia i filmiki bezsprzecznie potwierdzają, że takie zdarzenie miało miejsce.) Były długie nocne Polaków rozmowy. Było dobrze. Było najlepiej!

Ścianka again :) Dream Team: Jurek, Ola, Karola, Mario, Marek, Monia, Piotrek, a na dole Aga i ja.

I tylko niedziela przychodzi zdecydowanie zbyt szybko. I trzeba wstać - już, teraz, zaraz, choć od pójścia do łóżka minęło zdecydowanie zbyt mało godzin. Więc ta niedziela to już taka trochę senna, trochę doczekujemy, kiedy wreszcie pojedziemy. Choć na stoisku ruch całkiem spory, a po obiedzie i kawie to nawet wracam do życia. Potem jeszcze obowiązkowe wspólne zdjęcie na ściance (w nowych koszulkach ;)) i zaczynają się rozjazdy. Ruszają Aga z rodziną, Karola i Marek, ruszają Piotrek z Moniką. My zostajemy i sprzedajemy koszulki ;) A potem długa droga do domu, pilnowanie kierowcy, co by nie zasnął i odsypianie minionych trzech dni. Dobry czas!

wtorek, 27 września 2016

Spotkanie na szczycie

Budzik dzwoni kilka minut po piątej. Gdzie ja jestem, co ja robię? W półśnie zgarniam do plecaka ostatnie rzeczy i wychodzę na wczesnoporanny mróz. Pies wyraźnie daje mi do zrozumienia, że spacery o tej porze uważa za wyrafinowaną formę barbarzyństwa. Potem tylko tobołek na plecy i w drogę... Spotykamy się, gdy niebo nad Warszawą powoli zaczyna różowieć - ale absolutnie nie narzekamy, bo Monika i Piotrek musieli wstać w środku nocy, żeby dojechać do nas z Lublina. Ruszamy.

Niby do Lądka, a jednak nie do końca - bo z przystankiem. Ważnym przystankiem. Póki co kierunek Wrocław, a konkretnie Hospicjum Bonifratrów. Dziś odbędzie się tam wyjątkowa prelekcja polskich himalaistów. Kilka tygodni ustaleń, wymiany dziesiątek maili uwieńczone sukcesem. I niesamowicie cieszę się, że mogłam tam być, patrzeć i słuchać - mimo, że w żaden sposób nie byłam zaangażowana w przygotowania. Piotrek Tomala, Paweł Michalski i Rafał Fronia - ode mnie również z całego serca i przeogromne DZIĘKUJĘ! Nie trzeba chyba tłumaczyć, dlaczego prelekcja w hospicjum wymaga większego zaangażowania emocjonalnego niż spotkanie na górskim festiwalu. A zapewne - chociaż tu mogę mówić tylko za siebie - pozostawia również dużo trwalszy ślad w pamięci. Tym większe wyrazy wdzięczności dla chłopaków, że zdecydowali się podjąć wyzwanie.

Piotr Tomala, Paweł Michalski, Rafał Fronia; źródło: fanpage Hospicjum

Nigdy nie byłam w hospicjum. Bałam się, że poczuję się... przytłoczona. Nic z tych rzeczy! Wchodzimy, pierwsze wrażenie - wszyscy bez wyjątku pracownicy, zakonnicy i wolontariusze przemili i chętni do pomocy. Na ścianach wiszą zdjęcia z organizowanych wcześniej wydarzeń i własnoręcznie wykonane rysunki - widać, że to miejsce żyje! Wkrótce do sali przygotowanej na spotkanie przybywają pacjenci: wchodzący, wjeżdżający, wwożeni. Ożywieni, zaciekawieni. Jeszcze tylko szybka kawa na pobudzenie dla prelegentów i można zaczynać.

A zaczynamy... od filmu. Pacjentom trafiła się nie lada gratka: przedpremierowy pokaz filmu z tegorocznej letniej wyprawy unifikacyjnej na K2 - zorganizowanej w ramach programu Polski Himalaizm Zimowy. Oglądamy... i z niejakim zdziwieniem zauważamy się na kilku ujęciach. Rzecz jasna, nie znalazłyśmy się nawet w okolicach K2, ale żegnałyśmy chłopaków na warszawskim Okęciu :) Sam film w mojej, zdecydowanie subiektywnej ocenie - bo jednak mam do tej wyprawy i jej uczestników spory sentyment - świetny. Widać przede wszystkim jakość, która mogła zostać uzyskana dzięki wypożyczonemu przez firmę Canon i GoPro wysokiej klasy sprzętowi. No i warstwa muzyczna - jesteśmy zachwycone!

zasłuchani... źródło: fanpage Hospicjum

Potem na ekranie królowały już tylko zdjęcia i można było rozpocząć opowieści. Nie chciałabym przytaczać tu jakichś konkretnych wypowiedzi, w stylu: ten powiedział to, tamten to, a siamten jeszcze co innego. Bez sensu. Było... inaczej. Inaczej niż na rozmaitych górskich festiwalach czy nawet na prelekcjach bardziej kameralnych. I co gorsza nie do końca potrafię określić, na czym owa różnica polegała. Większość pytań była przecież niespecjalnie odkrywcza (i nie jest to absolutnie zarzut, a tylko proste stwierdzenie faktu!). Może więc to odpowiedzi okazały się inne niż zwykle?

Chyba tak. Bardziej... szczere, emocjonalne, rozbudowane. Panowie byli pytani między innymi o pierwsze doświadczenia z górami, o uczucie strachu podczas wspinaczki, o szczegóły dotyczące ostatniej wyprawy. Niby nic takiego, a jednak ja stałam i myślałam: wow, wow, wow. I nie chciałabym zostać źle zrozumiana, że wobec tego prelekcje "festiwalowe" są nieszczere i w ogóle to im się nie chce. Nie, to zupełnie nie tak! Myślę, że chłopaki za każdym razem dają z siebie maksimum, tylko ta prelekcja, ze względu na swój cel i charakter pozwoliła tę granicę 100 % jeszcze nieco przesunąć.

Wszyscy byliśmy absolutnie zasłuchani, ale nie na tyle, żeby zabrakło pytań od publiczności... Pytania były, dużo pytań! Szczególną aktywność przejawiał ciekawy wszystkiego przemiły przeor :)
Spotkanie zakończyła wymiana upominków. Wzrok mieszkańców hospicjum będzie przyciągało od piątku przepiękne zdjęcie K2 z podpisami trojga gości, zaś Paweł, Rafał i Piotrek otrzymali własnoręcznie wykonane i misternie zapakowane różańce.

prezenty! :)

I wiecie co? To naprawdę było spotkanie, które dawało nadzieję! Przypomina mi się teraz pewien cytat... dający się odnieść równie dobrze do codzienności pacjentów, jak i wysokogórskiej wspinaczki. "Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą!".

czwartek, 8 września 2016

Bez spiny w Zakopanem

Zakopiańskie Spotkania z Filmem Górskim mają w sobie coś niezwykłego. Nie wiem, może dlatego, że to jedyny duży festiwal, gdzie zmierzając do kina, podziwia się doskonale widoczny Giewont, a na rano, jeszcze przed prelekcjami, można bez problemu zaplanować szybki wypad w Tatry? A może - jak zawsze - chodzi o ludzi? Pod tym względem Lądek czy nawet Zakopane znacząco wygrywają z metropoliami Warszawy czy Krakowa - tu dużo łatwiej jest wpaść na siebie przypadkiem. Słysząc, że znajomi jedzą właśnie śniadanie w barze mlecznym, można dołączyć do nich po dziesięciu minutach, a nie po godzinie.

Jakie słowo najbardziej kojarzy mi się z zakopiańskim festiwalem? Niespiesznie. Bez spiny, za to w dobrym towarzystwie. Co ja mówię, dobrym? Najlepszym! Tradycyjnie już nie spędziliśmy zbyt wiele czasu na prelekcjach. Dlatego było go więcej na poranną jajecznicę, spacer po Krupówkach, partyjkę albo dwie w karty, pyszne lody... Na działania fundacyjno-promocyjne. Na poznawanie nowych ludzi (Monika, Dorota, Kasia - hello!) i zamienienie kilka słów ze znajomymi (Gosia, Karolina, Magda!), na leniwe obserwowanie zawodów boulderowych. Na dobrą zabawę wieczorem ;)

Prelekcje? Byłam na dwóch. Najpierw na tej osnutej wokół programu Polski Himalaizm Zimowy i zimowego K2, później słuchaliśmy Simone Moro i Alexa Txikona opowiadających o zimowym zdobyciu Nanga Parbat. Na obydwu była pełna sala.

Z tematem pierwszej prelekcji jestem chyba zbyt związana emocjonalnie, żeby coś więcej obiektywnie napisać. Były historie z przeszłości, opowieści o teraźniejszości i plany na przyszłość. Powiem tylko, że kolejna okazja do posłuchania chłopaków już w Lądku!

Zaś Simone i Alex dali show! Mówili długo i niektórym na widowni pod koniec już lekko kiwały się głowy (ale winiłabym za to głównie późną porę). Pokazali piękne zdjęcia i filmy, ale też mnóstwo emocji w samej opowieści. Zdobycie Nangi można z pewnością uznać za największe wydarzenie minionej zimy, więc tym bardziej warto posłuchać o tym historycznym wejściu. Mimo, że na spotkaniu było jedynie dwóch spośród czworga uczestników ataku szczytowego, Tamara Lunger i Ali Sadpara z pewnością nie zostali pominięci w ich historii. Faktycznie, pod koniec prezentacji pojawiło się kilka wstawek rodem raczej z przemowy motywacyjnej niż prelekcji na górskim festiwalu - ale uważam, że zachowane zostały odpowiednie proporcje, a to najważniejsze! (Wciąż prześladuje mnie wspomnienie zeszłorocznej prezentacji Ueli Stecka, która niemal w całości wypełniona była wyświechtanymi frazesami w rodzaju możesz wszystko i spełniaj swoje marzenia... Koszmar!)

Chłopaki, czyli Dream Team! Foto by Monika Kurowska


prelekcja PHZ - od lewej Janusz Majer, Krzysztof Wielicki, Janusz Gołąb i Jerzy Natkański. Foto by Monika Kurowska

Miejsce zdecydowanie sprzyjało więc luźnej atmosferze - ale to nie wszystko! Coś też i mi się wreszcie w głowie przestawiło. Wierzcie lub nie (bo wiem, że jak się rozgadam, to trudno mnie powstrzymać), ale z zasady jestem raczej nieśmiała w kontaktach z obcymi. A jeśli do tego jeszcze starszymi i cóż, często znanymi wcześniej z gazet czy innych internetów - to nietrudno się domyślić, że mój pierwszy Lądek, prawie równo dwa lata temu, był dla mnie z początku dość traumatyczny. Już wtedy koniecznie chciałam przelać swoje odczucia na papier, bo miałam przeświadczenie, że coś takiego, taka niesamowita przygoda, już więcej się nie powtórzy. Po części miałam rację. Opisałam więc każdą scenę, minutę po minucie.

Ostatnio te zapiski odnalazłam. Ciekawie jest móc spojrzeć na siebie samą sprzed kilku lat. Pisałam na przykład, że podchodzi, przedstawia się, "cześć". Odpowiadam "cześć", choć wolałabym pisnąć "dzień dobry". Brzmi śmiesznie, nie? Ale tak to wtedy było. A miałam wyjątkowego pecha, bo na tamten festiwal niemal w komplecie zjechały ekipy z obydwu wypraw PHZ w roku 2014. Kilkanaście osób. Jurek zaczął przedstawiać nam chłopaków: to jest Marcin, a to jest Piotrek... zaraz, przecież my jechaliśmy razem samochodem! Tę scenkę pamiętam do dziś :)

Potem było już tylko lepiej. Nigdy nie czułam się traktowana jak dziecko (i przeogromnie Wam za to dziękuję!), ale chyba sama czasem wtłaczałam się w taką rolę. Gdzieś podświadomie oczekiwałam, że zaraz usłyszę "Idź spać, a my tu sobie porozmawiamy o dorosłych sprawach". Chyba mi właśnie przeszło.
(I mam nadzieję, że nie czyta tego nikt, kto postanowi zażartować sobie moim kosztem i że w Lądku nie usłyszę: Agata, do łóżka!!!)

Fundacja Kukuczki zawsze na posterunku!