sobota, 19 sierpnia 2017

W góry na Mazury, czyli ultra w krainie jezior

Zacznijmy może od tego, że bieganie uważałam zasadniczo za wyrafinowaną formę tortury. Pewnie można, tak samo jak można chlastać się pokrzywami i spać z nogami w mrowisku - ale po co? Potem przyszedł Bieg dla Słonia - wyjątkowa impreza poświęcona pamięci wyjątkowego człowieka, Artura Hajzera. Pojechałam do Chorzowa, żeby na własne oczy zobaczyć pnący się do góry wąż światełek - jakby żywcem wyjęty z Himalajów. Mogłabym ten dystans (całych siedmiu kilometrów) przejechać na rolkach lub na rowerze. Uznałam jednak, że skoro mam dwie nogi i jestem zdrowa, to nie ma żadnego powodu, żeby nie podjąć wyzwania. Udało się nawet faktycznie przebiec, a nie przejść - jak na moje możliwości to duma razy milion ;) I gdy patrzyłam na te setki uśmiechniętych, wręcz emanujących szczęściem ludzi - pomyślałam, że hej, coś musi jednak być w tym bieganiu! Spontaniczna, nieco szalona dycha po lądkowych górach tylko utwierdziła mnie w tym mniemaniu.

To znaczy - nadal uważam, że bieganie nie jest dla mnie. A już na pewno nie ultra bieganie (nie będę mówić nigdy, bo takie kategoryczne stwierdzenia lubią się mścić ;))... Ale dojrzałam do tego, że niekoniecznie trzeba się czymś jarać, żeby zrozumieć zajawkę kogoś innego. (Przepraszam za ten joł-joł język, ale jakoś mi tu pasował.) I tu tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego jeżdżę na wolontariaty na ultra, chociaż bieganie jako takie niespecjalnie mnie kręci. Wychodzę z założenia, że każdy człowiek z pasją jest fascynującym człowiekiem. Każdy kolejny wyjazd to dla mnie przede wszystkim ludzie i ich historie. Możliwość ich poznania jest najlepszą zapłatą za zmęczenie i nieprzespane noce.


Celowo nie dowiaduję się na temat Ultra Mazur zbyt wiele. Tym razem (w przeciwieństwie do DFBG, który znam już na wylot) chcę dać się zaskoczyć. Sprawdzam tylko wolontariacki przydział (biuro zawodów) i dojazd (Stare Jabłonki, 4 godziny z tylko jedną przesiadką - nieźle!). Pogoda nie nastraja zbyt optymistycznie - od pewnego momentu z okien PolskiegoBusa widzę tylko ścianę deszczu. Wysiadka, niespecjalnie udana próba ochrony przed wodą chociaż laptopa i nowych butów, kolejny pociąg. Wczesnym popołudniem ląduję w Starych Jabłonkach. Zza chmur nieśmiało wyłania się słońce...

Wielki kompleks hotelowy onieśmiela. Ba!, w końcu cztery gwiazdki to nie przelewki ;) Ogarniając wzrokiem idealnie utrzymane kąpielisko, uświadamiam sobie poważny brak w wyposażeniu - kostium kąpielowy. Nic to, będziemy kombinować. Po wstępnych powitaniach czas brać się do roboty! Plan na dziś - przygotowanie medali i pakietów startowych. Kilka kolejnych godzin mija na przewlekaniu sznurka przez niewielki otwór w drewnianej plakietce. Idzie mi ciężko... khm, zawsze wiedziałam, że nie nadaję się do prac manualnych. Zapewne dlatego podczas cięcia sznurka koncertowo przecinam sobie nożem całą opuszkę. A że to wyjątkowo ukrwiona bestia jest - krew sika całkiem konkretnie ;) Doraźnie ratuję sytuację chusteczkami - prawdopodobnie będę żyć. Potem pakiety... tu już taśmowo. Każdy wkłada, co trzeba i udaje się nam całkiem sprawnie wszystko przygotować. Największy opór stawiają mapy - ogromne, nieskładalne płachty papieru. Każdą trzeba zwinąć i przewiązać sznurkiem.

I Ty możesz dostać swój medal! Fot.Gordon
A po robocie... czas na wyczekaną kolację. Tu pierwsze zaskoczenie. Co by nie mówić, hotelowa obiadokolacja na wolontariacie za często się nie zdarza. Na powierzchni tak na oko sporo większej niż moje mieszkanie - ogrom dań zimnych i ciepłych, w tym słynny gulasz z dzika. W efekcie trudno potem dotoczyć się na salę noclegową. Wieczór zgodnie przeznaczamy na integrację przy napojach ułatwiających trawienie ;) Jest pięknie. Pomost jeden i drugi, najpierw zachodzące słońce, potem spadające gwiazdy. Najlepsze na świecie towarzystwo oraz znane i lubiane (przynajmniej przez nas) muzyczne hity. (Z dedykacją dla Załogi Górskiej: Eeeeeee!) Nocne Polaków rozmowy. Chwilo, trwaj...

Spanie na karimatce w wieeeloosobowej sali konferencyjnej ma swój niepowtarzalny klimat. Uwielbiam to, serio. Niestety - o ile ktoś nie dysponuje kamiennym snem - często oznacza to również konieczność wcześniejszej pobudki. Tyleż uparcie co nieskutecznie usiłuję dosypiać, ale po pięćdziesiątym odwróceniu się na drugi bok kapituluję. Po śniadaniu (mmm...) pora na pierwszą odprawę w namiocie. Dotychczas nigdy nie działałam w Biurze Zawodów, więc z ciekawością czekam, co tam wymyśliła dla nas Olga :) Przede wszystkim: regulamin to Twój najlepszy przyjaciel. W nim znajdziesz ukojenie i odpowiedzi na wszystkie pytania.

Biuro i weryfikacja sprzętu Fot.Gordon
To chyba dobry moment, by pokrótce wyjaśnić, o co z tymi Ultra Mazurami chodzi. Imprezę już po raz drugi organizują Piotr Kaczmarek i Kamil Leśniak. Baza zawodów znajduje się w Starych Jabłonkach, a konkretnie w otwartym na szalone pomysły szalonych ludzi Hotelu Anders. Do wyboru trzy dystanse: U10, U70 i U100. Przy limicie czasu wynoszącym (dla najdłuższego biegu) 15 godzin całość udaje się rozegrać w jeden dzień. Trasa: ja tam się nie znam, ale podobno urozmaicona i dobrze oznakowana. A, i słyszałam, że udało się wynaleźć nawet całkiem niezłe górki na tym pojezierzu ;) Do tego Pasta Party przed biegiem, a po biegu piwo, Garden Party oraz basen i sauna. Wszystko w naprawdę pięknych okolicznościach przyrody. Kusi, żeby ruszyć na UltraMazury? Zapraszamy za rok!

Po podziale obowiązków i ogarnięciu "przestrzeni biurowej" pozostaje tylko czekać na pierwszych biegaczy! W głowie jak mantra odtwarza się schemat: dokument tożsamości, sprawdzenie sprzętu obowiązkowego, oświadczenie, pakiet, mapa. Szybko stajemy przed dwoma problemami, które będą towarzyszyć nam aż do 21. Po pierwsze: w namiocie panuje taki gorąc i duchota, że na samą myśl o pozostaniu tam do wieczora robi nam się słabo. Po drugie: wielu zawodników jest mocno zaskoczonych weryfikacją wyposażenia obowiązkowego przy odbiorze pakietu. Praktycznie co drugą osobę musimy odsyłać do auta czy na kwaterę po potrzebny ekwipunek. Zdarzają się ostrzejsze wymiany zdań, ale - serio, nam też nie sprawia to najmniejszej przyjemności. Takie są zasady i z pewnością nie nam - wolontariuszom - je zmieniać. Pracujemy po dwie osoby - każda dwójka ma przydzielony określony dystans. Z Żanetą wypracowujemy system - ja sprawdzam sprzęt obowiązkowy, ona wydaje oświadczenie i sprzęt. Po jakimś czasie staję się mistrzynią w rozpoznawaniu różnych rodzajów kubków, bukłaków, czołówek i lampek sygnalizacyjnych. Do tego plecak, folia NRC i telefon, ale tego raczej trudno nie poznać ;)

Jest ciężko (tzn. gorąco), ale lubię to. Lubię pogadać, pożartować, życzyć powodzenia. Rekordziści wracają do nas po kilka razy, stopniowo kompletując wymagane do odbioru pakietu wyposażenie. Wszystkich mamy nadzieję powitać jutro na mecie. Z nieskrywaną przyjemnością witamy możliwość wymknięcia się z dusznego namiotu i udania się na Pasta Party, które jest dzisiaj naszym obiadem i kolacją. Wybór past i sałatek robi wrażenie. Penne, gnocchi, fusilli - makaronowy zawrót głowy! Nie mam porównania do innych biegowych imprez, ale muszę przyznać, że w Karczmie Pod Modrzewiem wygląda to naprawdę imponująco.

A czerwona lampka jest?! :D Fot.Gordon

Potem odprawa, podział zadań i... spać? Pewną nowością jest dla mnie fakt, że nie jadę na punkt, nie czekam w nocy na mecie. Znaczy, że mogę się wyspać :D Ale nic z tego, póki co zdecydowanie za bardzo mnie nosi, żeby choćby myśleć o spaniu... Skutkiem tego uznaję, że 22 to idealna pora na kąpiel w jeziorze. Szybko zbieram prowizoryczny kostium kąpielowy (długi T-shirt robi robotę ;)) i lecę nad wodę! Był to pomysł idealny. Nocne pluskanie (po początkowych piskach temperatura okazała się być całkiem przyjemna) z baldachimem gwiazd nad głową to jedna z tych chwil, które na długo pozostaną w pamięci. Z jeziora wyganiają mnie niepokojące błyski nad lasem. Czyżby burza? Faktycznie, gdy po kilkudziesięciu minutach z ciepłą herbatą wracam nad jezioro, panuje tam mały armageddon. Pieczołowicie rozstawiona meta leży, podobnie jak banery i płotki obok. Trzeba poczekać, aż wiatr nieco ucichnie. Idę na pomost. Wysokie (jak na jezioro) fale, rzucane z miejsca na miejsce kaczki. I okrutna pizgawica. Chwilami podmuchy zmuszają mnie do przytrzymywania się barierek, jeśli nie chciałabym się skąpać. Można poczuć siłę natury. W końcu wracam do namiotu. Tam przygotowania do wyjazdu na poszczególne punkty, przybywa też ekipa medyków. Chwilę bawię się z przesympatycznym psem. Około północy Olga krótkim "spać!" wygania mnie do hotelu. Racja, trzeba zbierać siły przed jutrem...

W nocy kilkukrotnie budzę się sama (a raz zostaję omyłkowo obudzona), dlatego sobotę rozpoczynam z nieco mniejszym niż zwykle entuzjazmem. Ale kto jest w stanie poprawić humor lepiej niż kochani Ultrasi? Wszyscy zawodnicy ultra dystansów są już od kilku godzin na trasie, przed nami jednak jeszcze starty biegów dziecięcych i U10. Około dziesiątej przyodziewam więc gustowną kamizelkę i robię za żywy drogowskaz. Biegi dziecięce zawsze są niepowtarzalnym widowiskiem. Tyle uporu i determinacji nie znajdziecie nigdzie, o czym przekonuję się po raz kolejny, gdy pochłonięta walką walką dziewczynka potyka się, szorując dłońmi po szutrowej drodze przyjeżdża mi wprost do stóp, po czym - zanim zdążę jakkolwiek zareagować - podnosi się i leci dalej. Twardzielka!

Czekamy na Was :) Fot.Gordon
Zaś po południu trafia mi się fucha, z którą na wolontariacie jeszcze nie miałam do czynienia - otwieranie piwa na mecie! Jednym ze sponsorów Ultra Mazur jest Browar Grodzisk, który zapewnia każdemu finiszerowi złocisty trunek. Procedura wygląda następująco: Sławek przybija piątkę i wręcza medal, ja zaś podchodzę z browarem i otwieraczem i rzucam: "piwko otwieramy?", co też w zależności od odpowiedzi czynię lub nie. Zdradzę, że zdecydowana większość odpowiedzi była pozytywna. Zresztą pod nieobecność Sławka udało mi się porozdawać także trochę medali, także multitasking rządzi ;)

Do południa przybiegają wszyscy startujący na dystansie U10, chwilę później witamy zaś już na mecie zwycięzców biegów U70 i U100. Donoszenie kolejnych medali i piw, swoisty interwał składający się z rozdawania powyższych i krótkich przerw na chowanie się w namiocie przed deszczem. Szczęśliwie im dalej w las, tym częściej zza chmur wygląda słońce ;) Kolejne godziny mijają nadspodziewanie szybko. Czas umila muzyka oraz pogawędki z wolontariuszami i zawodnikami i... jak to już tylko godzina do limitu?! Podczas tej godziny z całych sił kibicujemy wbiegającym na metę zawodnikom. Pół godziny przed 18 dociera jak zawsze uśmiechnięta, doskonale znana w środowisku biegów ultra Hania Sypniewska, która trzy tygodnie przebiegła 240 kilometrów po górach i dolinach Kotliny Kłodzkiej. Uwielbiam tą moc, energię i emocje! Na koniec słyszę jeszcze od jednego z medyków: "No bo jak tak na ciebie patrzyłem, to przez cały czas tylko otwierałaś piwo albo tańczyłaś." <3 Prawda jest taka, że tańczyłam trochę dlatego, że było mi strasznie zimno, ale o tym cicho sza.

Piona, you did it! Fot. Gordon
Wieczór to już relaks i odpoczynek dla wszystkich - zarówno biegaczy, jak i organizatorów oraz wolontariuszy. Najpierw Garden Party, gdzie ponownie spotykam poznanego na mecie Kubę. Dzięki niemu poznaję także świetną ekipę z Poznania i wraz z nimi kontynuuję wieczór. Najpierw fotele w hotelowym korytarzu, potem klub, w którym baaardzo powoli rozkręca się oficjalne afterparty. W każdym razie jest fajne towarzystwo i piwo = jest dobrze :) Rozmowy o różnych biegowych i okołobiegowych aspektach, z których nie zawsze coś rozumiem.... nie, żeby w jakikolwiek sposób mi to przeszkadzało. Dużo żartów, dużo śmiechu. Idealnie. Strasznie się cieszę, że mogłam Was poznać. Gdy zmęczona pokonaną dziś trasą ekipa udaje się na zasłużony odpoczynek, ja wybieram się jeszcze do namiotu nad jeziorem, by spędzić kolejne godziny w niezastąpionym towarzystwie wolontariuszy. W końcu noc jest długa...

W niedzielę czas na powrót do szarej rzeczywistości. Osobiście staram się go odwlekać jak najdłużej... Ostatnie, niespieszne hotelowe śniadanko, potem generalne sprzątanie. W międzyczasie rezygnuję z pomysłu wczesnego powrotu do Warszawy na rzecz relaksu na pomoście i spaceru z poznańską ekipą. Bo po co wracać do domu, skoro w pięknych okolicznościach przyrody można rozmawiać o górach i o psach? :)
Tym bardziej, że dzięki uprzejmości Kasi i Artura mam do stolicy bezpośrednią podwózkę autem;)

ULTRA MAZURY, WIDZIMY SIĘ ZA ROK!

Wolontariusze w (prawie) komplecie :)