środa, 6 września 2017

"Ja, pustelnik" - miej serce i patrzaj w serce

Pierwsze skojarzenie z Piotrem Pustelnikiem? Trzeci (po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim) polski zdobywca Korony Himalajów i Karakorum. Człowiek wytrwały, bez wahania podejmujący trudne decyzje. Stawiający pomoc drugiemu człowiekowi zawsze na pierwszym miejscu. Takie były moje pierwsze myśli. Powierzchowne, oparte głównie na książkach, artykułach i filmach, gdzie pojawiały się o himalaiście jakieś wzmianki. Nie znałam Piotra ani jego dokonań zbyt dobrze. Kilka gór ośmiotysięcznych zdobył jeszcze przed moim urodzeniem, pozostałe - gdy byłam dzieckiem. Wiedziałam właściwie tylko tyle, że na uzbieranie czternastu wejść potrzebował dwudziestu lat - sporo.


Dlatego gdy dowiedziałam się, że jego książkę można kupić przedpremierowo na zakopiańskich Spotkaniach z Filmem Górskim, wahałam się tylko kilka sekund. Zaczęłam czytać jeszcze w drodze powrotnej (a że droga była nieco okrężna, to i czasu na czytanie sporo). Wciągnęłam się i dwa dni później było już po wszystkim.

Z prawie pięciuset stron lektury wyłania się obraz człowieka, który całe życie się boi. I tak sobie myślę, że to wymaga dużej odwagi, żeby przyznać, że w wieku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat wciąż siedzi w Tobie mały Piotruś z chorym sercem, pytający: "a co, jeśli nie dasz sobie rady?". Przyznaję, momentami trochę mnie irytowało ciągłe o tymże strachu wspominanie. Acz z drugiej strony było to doświadczenie odświeżające. Bo pytanie: czy się tam nie boicie? należy do tych "ulubionych", zapewne zaraz po dlaczego się wspinacie?. Właściwie wcale się nie dziwię - publiczne grzebanie w emocjonalnych bebechach zapewne do najprzyjemniejszych nie należy.


Piotr Pustelnik odpowiedział poniekąd niepytany. Pisze o trwającym pół roku "epizodzie szpitalnym", którego konsekwencją był późniejszy strach Pustelnika i jego rodziców. Pisze o swoich obawach przed słabością i "przeciętniactwem". W ten czy inny sposób wspomina o strachu niemal przy każdej kolejnej wyprawie. I tylko nie sposób nie zastanawiać się, na ile problem tkwił w ograniczeniach fizycznych, a na ile w podpowiadającej katastroficzne scenariusze głowie? Przecież Piotr ma na swoim koncie również nieprzeciętne, a wręcz bardzo ambitne wspinaczkowe przejścia - jak choćby próby na Annapurnie z Peterem Hamorem i Piotrem Morawskim.

Ale, ale - to wbrew pozorom nie jest książka o baniu się, tylko o tegoż strachu przełamywaniu. Pierwsze skrzypce grają góry, te Najwyższe. Podróżujemy w czasie i przestrzeni: od zdobytego na wyprawie z Wandą Rutkiewicz Gaszerbruma II po ostatnią próbę na Annapurnie. Krótkie rozdziały, każdy opatrzony odpowiednią datą, zdecydowanie ułatwiają odnalezienie się w gąszczu górskich przygód Piotra. Przygód, które przez dwie dekady stanowiły oś jego życia, odsuwając na boczny tor sprawy zawodowe i rodzinne. O tych ostatnich autor - zgodnie zresztą z zapowiedzią - konsekwentnie opowiada niewiele. Skupiamy się więc na kolejnych górach, partnerach wspinaczkowych i zabawnych bądź też mrożących krew w żyłach sytuacjach.


Na okładce Piotr zastanawia się nad tym, co pchnęło go w Góry Wysokie: "...zrozumiałem, że za odpowiedź wystarczą trzy słowa: Przypadek, (Paniczny) Strach i Partnerstwo." Ta ostatnia jest dla niego absolutnie nadrzędna. W trakcie wspinaczkowej kariery wiązał się liną m.in. z Józiem Goździkiem, Ryśkiem Pawłowskim, Darkiem Załuskim, Peterem Hamorem i Piotrkiem Morawskim. Z dwoma ostatnimi stworzył niesamowity zespół, ochrzczony przez nich samych mianem "Tres Pedros". Łączyły ich bardzo silne, braterskie więzi. (O których Piotr sporo opowiada.) I tylko przykro, że już nigdy nie spotkają się w tym składzie - w górach czy na nizinach. (Piotrek Morawski zginął w 2009 roku na Dhaulagiri.)

Książkę czyta się świetnie: płynnie i bardzo szybko. Kilkustronicowe rozdziały oraz gawędziarskie zacięcie Piotra nie pozwalają na znudzenie tematem. Docenić należy też staranność redakcyjno-korektorską: wszystkie przecinki i literki są na swoich miejscach, nie wyłapałam również żadnych niezręczności językowych. Właściwie powinien to być standard, ale bywa różnie... Do tego bogata warstwa zdjęciowa, bezpośrednio korespondująca z tekstem.


Podoba mi się również wyraźne oddzielenie roli obu Piotrów: Pustelnika (autora) i Trybalskiego (który jego opowieści wysłuchał). Tego zabrakło mi na przykład w (skądinąd też bardzo ciekawej) biografii Adama Bieleckiego. W "Ja, pustelnik" głównym narratorem jest oczywiście himalaista (inne rozwiązanie byłoby cokolwiek dziwne w przypadku autobiografii), zaś co jakiś czas pojawiają się fragmenty zapisane kursywą. Wtedy głos zabiera Piotr Trybalski, znacząco poszerzając perspektywę czytelnika. Dopowiada - czasem są to niejako didaskalia prowadzonych przez dwóch Piotrów rozmów, innym razem notka encyklopedyczna na temat poszczególnych ośmiotysięczników, jakieś dopowiedzenie do biografii Pustelnika czy też opis sceny z filmu, w którym ten się pojawia. Moim skromnym zdaniem bardzo udany zabieg.

Gdy w deszczową sobotę złapałam Piotra Pustelnika przed festiwalowym namiotem, z uśmiechem podpisał książkę. Jako, że przyniosłam dwa egzemplarze - swój i kolegi - przypomniała mu się pewna anegdotka:
Ktoś przyszedł do Machnika z pięcioma egzemplarzami jego książki. Machnik podpisywał, ale przy piątej sztuce coś go tknęło: "a po co ci tyle książek?". Ów odparł z rozbrajającym uśmiechem: "a, bo za pięć Machników dostanę jednego Kukuczkę".

Na koniec cytat, który szczególnie zapadł mi w pamięć:
[Krzysiek Wielicki] spotkał legendarnego brytyjskiego wspinacza Christiana Boningtona, przywitali się i Bonington, patrząc na ludną i gwarną bazę, powiedział do Krzyśka: "Chyba urodziliśmy się w niewłaściwym czasie". W tych słowach zabrzmiała tęsknota za tym, żeby w górach było pusto i cicho. Żeby góry były teatrem naszych przeżyć, by w tym teatrze można było poczuć emocjonalne uniesienie, głębokie, wewnętrzne, by nic go nie zakłócało."

W bazie pod Everestem może nie, ale z pewnością są nadal góry, drogi, miejsca, gdzie taka pustka i cisza panuje. Być może Krzysztof Wielicki będzie miał okazję zaznać jej już tej zimy pod K2. Oby.

Wypowiedź Piotra Pustelnika przywiodła mi zaś od razu na myśl piękne słowa Anatolija Bukriejewa:
Mountains are not stadiums where I satisfy my ambition to achieve. They are cathedrals where I practice my religion.


sobota, 19 sierpnia 2017

W góry na Mazury, czyli ultra w krainie jezior

Zacznijmy może od tego, że bieganie uważałam zasadniczo za wyrafinowaną formę tortury. Pewnie można, tak samo jak można chlastać się pokrzywami i spać z nogami w mrowisku - ale po co? Potem przyszedł Bieg dla Słonia - wyjątkowa impreza poświęcona pamięci wyjątkowego człowieka, Artura Hajzera. Pojechałam do Chorzowa, żeby na własne oczy zobaczyć pnący się do góry wąż światełek - jakby żywcem wyjęty z Himalajów. Mogłabym ten dystans (całych siedmiu kilometrów) przejechać na rolkach lub na rowerze. Uznałam jednak, że skoro mam dwie nogi i jestem zdrowa, to nie ma żadnego powodu, żeby nie podjąć wyzwania. Udało się nawet faktycznie przebiec, a nie przejść - jak na moje możliwości to duma razy milion ;) I gdy patrzyłam na te setki uśmiechniętych, wręcz emanujących szczęściem ludzi - pomyślałam, że hej, coś musi jednak być w tym bieganiu! Spontaniczna, nieco szalona dycha po lądkowych górach tylko utwierdziła mnie w tym mniemaniu.

To znaczy - nadal uważam, że bieganie nie jest dla mnie. A już na pewno nie ultra bieganie (nie będę mówić nigdy, bo takie kategoryczne stwierdzenia lubią się mścić ;))... Ale dojrzałam do tego, że niekoniecznie trzeba się czymś jarać, żeby zrozumieć zajawkę kogoś innego. (Przepraszam za ten joł-joł język, ale jakoś mi tu pasował.) I tu tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego jeżdżę na wolontariaty na ultra, chociaż bieganie jako takie niespecjalnie mnie kręci. Wychodzę z założenia, że każdy człowiek z pasją jest fascynującym człowiekiem. Każdy kolejny wyjazd to dla mnie przede wszystkim ludzie i ich historie. Możliwość ich poznania jest najlepszą zapłatą za zmęczenie i nieprzespane noce.


Celowo nie dowiaduję się na temat Ultra Mazur zbyt wiele. Tym razem (w przeciwieństwie do DFBG, który znam już na wylot) chcę dać się zaskoczyć. Sprawdzam tylko wolontariacki przydział (biuro zawodów) i dojazd (Stare Jabłonki, 4 godziny z tylko jedną przesiadką - nieźle!). Pogoda nie nastraja zbyt optymistycznie - od pewnego momentu z okien PolskiegoBusa widzę tylko ścianę deszczu. Wysiadka, niespecjalnie udana próba ochrony przed wodą chociaż laptopa i nowych butów, kolejny pociąg. Wczesnym popołudniem ląduję w Starych Jabłonkach. Zza chmur nieśmiało wyłania się słońce...

Wielki kompleks hotelowy onieśmiela. Ba!, w końcu cztery gwiazdki to nie przelewki ;) Ogarniając wzrokiem idealnie utrzymane kąpielisko, uświadamiam sobie poważny brak w wyposażeniu - kostium kąpielowy. Nic to, będziemy kombinować. Po wstępnych powitaniach czas brać się do roboty! Plan na dziś - przygotowanie medali i pakietów startowych. Kilka kolejnych godzin mija na przewlekaniu sznurka przez niewielki otwór w drewnianej plakietce. Idzie mi ciężko... khm, zawsze wiedziałam, że nie nadaję się do prac manualnych. Zapewne dlatego podczas cięcia sznurka koncertowo przecinam sobie nożem całą opuszkę. A że to wyjątkowo ukrwiona bestia jest - krew sika całkiem konkretnie ;) Doraźnie ratuję sytuację chusteczkami - prawdopodobnie będę żyć. Potem pakiety... tu już taśmowo. Każdy wkłada, co trzeba i udaje się nam całkiem sprawnie wszystko przygotować. Największy opór stawiają mapy - ogromne, nieskładalne płachty papieru. Każdą trzeba zwinąć i przewiązać sznurkiem.

I Ty możesz dostać swój medal! Fot.Gordon
A po robocie... czas na wyczekaną kolację. Tu pierwsze zaskoczenie. Co by nie mówić, hotelowa obiadokolacja na wolontariacie za często się nie zdarza. Na powierzchni tak na oko sporo większej niż moje mieszkanie - ogrom dań zimnych i ciepłych, w tym słynny gulasz z dzika. W efekcie trudno potem dotoczyć się na salę noclegową. Wieczór zgodnie przeznaczamy na integrację przy napojach ułatwiających trawienie ;) Jest pięknie. Pomost jeden i drugi, najpierw zachodzące słońce, potem spadające gwiazdy. Najlepsze na świecie towarzystwo oraz znane i lubiane (przynajmniej przez nas) muzyczne hity. (Z dedykacją dla Załogi Górskiej: Eeeeeee!) Nocne Polaków rozmowy. Chwilo, trwaj...

Spanie na karimatce w wieeeloosobowej sali konferencyjnej ma swój niepowtarzalny klimat. Uwielbiam to, serio. Niestety - o ile ktoś nie dysponuje kamiennym snem - często oznacza to również konieczność wcześniejszej pobudki. Tyleż uparcie co nieskutecznie usiłuję dosypiać, ale po pięćdziesiątym odwróceniu się na drugi bok kapituluję. Po śniadaniu (mmm...) pora na pierwszą odprawę w namiocie. Dotychczas nigdy nie działałam w Biurze Zawodów, więc z ciekawością czekam, co tam wymyśliła dla nas Olga :) Przede wszystkim: regulamin to Twój najlepszy przyjaciel. W nim znajdziesz ukojenie i odpowiedzi na wszystkie pytania.

Biuro i weryfikacja sprzętu Fot.Gordon
To chyba dobry moment, by pokrótce wyjaśnić, o co z tymi Ultra Mazurami chodzi. Imprezę już po raz drugi organizują Piotr Kaczmarek i Kamil Leśniak. Baza zawodów znajduje się w Starych Jabłonkach, a konkretnie w otwartym na szalone pomysły szalonych ludzi Hotelu Anders. Do wyboru trzy dystanse: U10, U70 i U100. Przy limicie czasu wynoszącym (dla najdłuższego biegu) 15 godzin całość udaje się rozegrać w jeden dzień. Trasa: ja tam się nie znam, ale podobno urozmaicona i dobrze oznakowana. A, i słyszałam, że udało się wynaleźć nawet całkiem niezłe górki na tym pojezierzu ;) Do tego Pasta Party przed biegiem, a po biegu piwo, Garden Party oraz basen i sauna. Wszystko w naprawdę pięknych okolicznościach przyrody. Kusi, żeby ruszyć na UltraMazury? Zapraszamy za rok!

Po podziale obowiązków i ogarnięciu "przestrzeni biurowej" pozostaje tylko czekać na pierwszych biegaczy! W głowie jak mantra odtwarza się schemat: dokument tożsamości, sprawdzenie sprzętu obowiązkowego, oświadczenie, pakiet, mapa. Szybko stajemy przed dwoma problemami, które będą towarzyszyć nam aż do 21. Po pierwsze: w namiocie panuje taki gorąc i duchota, że na samą myśl o pozostaniu tam do wieczora robi nam się słabo. Po drugie: wielu zawodników jest mocno zaskoczonych weryfikacją wyposażenia obowiązkowego przy odbiorze pakietu. Praktycznie co drugą osobę musimy odsyłać do auta czy na kwaterę po potrzebny ekwipunek. Zdarzają się ostrzejsze wymiany zdań, ale - serio, nam też nie sprawia to najmniejszej przyjemności. Takie są zasady i z pewnością nie nam - wolontariuszom - je zmieniać. Pracujemy po dwie osoby - każda dwójka ma przydzielony określony dystans. Z Żanetą wypracowujemy system - ja sprawdzam sprzęt obowiązkowy, ona wydaje oświadczenie i sprzęt. Po jakimś czasie staję się mistrzynią w rozpoznawaniu różnych rodzajów kubków, bukłaków, czołówek i lampek sygnalizacyjnych. Do tego plecak, folia NRC i telefon, ale tego raczej trudno nie poznać ;)

Jest ciężko (tzn. gorąco), ale lubię to. Lubię pogadać, pożartować, życzyć powodzenia. Rekordziści wracają do nas po kilka razy, stopniowo kompletując wymagane do odbioru pakietu wyposażenie. Wszystkich mamy nadzieję powitać jutro na mecie. Z nieskrywaną przyjemnością witamy możliwość wymknięcia się z dusznego namiotu i udania się na Pasta Party, które jest dzisiaj naszym obiadem i kolacją. Wybór past i sałatek robi wrażenie. Penne, gnocchi, fusilli - makaronowy zawrót głowy! Nie mam porównania do innych biegowych imprez, ale muszę przyznać, że w Karczmie Pod Modrzewiem wygląda to naprawdę imponująco.

A czerwona lampka jest?! :D Fot.Gordon

Potem odprawa, podział zadań i... spać? Pewną nowością jest dla mnie fakt, że nie jadę na punkt, nie czekam w nocy na mecie. Znaczy, że mogę się wyspać :D Ale nic z tego, póki co zdecydowanie za bardzo mnie nosi, żeby choćby myśleć o spaniu... Skutkiem tego uznaję, że 22 to idealna pora na kąpiel w jeziorze. Szybko zbieram prowizoryczny kostium kąpielowy (długi T-shirt robi robotę ;)) i lecę nad wodę! Był to pomysł idealny. Nocne pluskanie (po początkowych piskach temperatura okazała się być całkiem przyjemna) z baldachimem gwiazd nad głową to jedna z tych chwil, które na długo pozostaną w pamięci. Z jeziora wyganiają mnie niepokojące błyski nad lasem. Czyżby burza? Faktycznie, gdy po kilkudziesięciu minutach z ciepłą herbatą wracam nad jezioro, panuje tam mały armageddon. Pieczołowicie rozstawiona meta leży, podobnie jak banery i płotki obok. Trzeba poczekać, aż wiatr nieco ucichnie. Idę na pomost. Wysokie (jak na jezioro) fale, rzucane z miejsca na miejsce kaczki. I okrutna pizgawica. Chwilami podmuchy zmuszają mnie do przytrzymywania się barierek, jeśli nie chciałabym się skąpać. Można poczuć siłę natury. W końcu wracam do namiotu. Tam przygotowania do wyjazdu na poszczególne punkty, przybywa też ekipa medyków. Chwilę bawię się z przesympatycznym psem. Około północy Olga krótkim "spać!" wygania mnie do hotelu. Racja, trzeba zbierać siły przed jutrem...

W nocy kilkukrotnie budzę się sama (a raz zostaję omyłkowo obudzona), dlatego sobotę rozpoczynam z nieco mniejszym niż zwykle entuzjazmem. Ale kto jest w stanie poprawić humor lepiej niż kochani Ultrasi? Wszyscy zawodnicy ultra dystansów są już od kilku godzin na trasie, przed nami jednak jeszcze starty biegów dziecięcych i U10. Około dziesiątej przyodziewam więc gustowną kamizelkę i robię za żywy drogowskaz. Biegi dziecięce zawsze są niepowtarzalnym widowiskiem. Tyle uporu i determinacji nie znajdziecie nigdzie, o czym przekonuję się po raz kolejny, gdy pochłonięta walką walką dziewczynka potyka się, szorując dłońmi po szutrowej drodze przyjeżdża mi wprost do stóp, po czym - zanim zdążę jakkolwiek zareagować - podnosi się i leci dalej. Twardzielka!

Czekamy na Was :) Fot.Gordon
Zaś po południu trafia mi się fucha, z którą na wolontariacie jeszcze nie miałam do czynienia - otwieranie piwa na mecie! Jednym ze sponsorów Ultra Mazur jest Browar Grodzisk, który zapewnia każdemu finiszerowi złocisty trunek. Procedura wygląda następująco: Sławek przybija piątkę i wręcza medal, ja zaś podchodzę z browarem i otwieraczem i rzucam: "piwko otwieramy?", co też w zależności od odpowiedzi czynię lub nie. Zdradzę, że zdecydowana większość odpowiedzi była pozytywna. Zresztą pod nieobecność Sławka udało mi się porozdawać także trochę medali, także multitasking rządzi ;)

Do południa przybiegają wszyscy startujący na dystansie U10, chwilę później witamy zaś już na mecie zwycięzców biegów U70 i U100. Donoszenie kolejnych medali i piw, swoisty interwał składający się z rozdawania powyższych i krótkich przerw na chowanie się w namiocie przed deszczem. Szczęśliwie im dalej w las, tym częściej zza chmur wygląda słońce ;) Kolejne godziny mijają nadspodziewanie szybko. Czas umila muzyka oraz pogawędki z wolontariuszami i zawodnikami i... jak to już tylko godzina do limitu?! Podczas tej godziny z całych sił kibicujemy wbiegającym na metę zawodnikom. Pół godziny przed 18 dociera jak zawsze uśmiechnięta, doskonale znana w środowisku biegów ultra Hania Sypniewska, która trzy tygodnie przebiegła 240 kilometrów po górach i dolinach Kotliny Kłodzkiej. Uwielbiam tą moc, energię i emocje! Na koniec słyszę jeszcze od jednego z medyków: "No bo jak tak na ciebie patrzyłem, to przez cały czas tylko otwierałaś piwo albo tańczyłaś." <3 Prawda jest taka, że tańczyłam trochę dlatego, że było mi strasznie zimno, ale o tym cicho sza.

Piona, you did it! Fot. Gordon
Wieczór to już relaks i odpoczynek dla wszystkich - zarówno biegaczy, jak i organizatorów oraz wolontariuszy. Najpierw Garden Party, gdzie ponownie spotykam poznanego na mecie Kubę. Dzięki niemu poznaję także świetną ekipę z Poznania i wraz z nimi kontynuuję wieczór. Najpierw fotele w hotelowym korytarzu, potem klub, w którym baaardzo powoli rozkręca się oficjalne afterparty. W każdym razie jest fajne towarzystwo i piwo = jest dobrze :) Rozmowy o różnych biegowych i okołobiegowych aspektach, z których nie zawsze coś rozumiem.... nie, żeby w jakikolwiek sposób mi to przeszkadzało. Dużo żartów, dużo śmiechu. Idealnie. Strasznie się cieszę, że mogłam Was poznać. Gdy zmęczona pokonaną dziś trasą ekipa udaje się na zasłużony odpoczynek, ja wybieram się jeszcze do namiotu nad jeziorem, by spędzić kolejne godziny w niezastąpionym towarzystwie wolontariuszy. W końcu noc jest długa...

W niedzielę czas na powrót do szarej rzeczywistości. Osobiście staram się go odwlekać jak najdłużej... Ostatnie, niespieszne hotelowe śniadanko, potem generalne sprzątanie. W międzyczasie rezygnuję z pomysłu wczesnego powrotu do Warszawy na rzecz relaksu na pomoście i spaceru z poznańską ekipą. Bo po co wracać do domu, skoro w pięknych okolicznościach przyrody można rozmawiać o górach i o psach? :)
Tym bardziej, że dzięki uprzejmości Kasi i Artura mam do stolicy bezpośrednią podwózkę autem;)

ULTRA MAZURY, WIDZIMY SIĘ ZA ROK!

Wolontariusze w (prawie) komplecie :)

czwartek, 27 lipca 2017

Lądek, Lądeczek, Lądunio - tam, gdzie warczą niedźwiedzie

Poniedziałek, piąta rano. Noga za nogą po raz ostatni pokonujemy doskonale znaną drogę do szkoły. Już świta, więc znów pozostało niewiele czasu, by odespać kolejną zarwaną noc. Cóż, taki mamy klimat - klimat Lądka-Zdroju. Czuję się, jakbym wracała na Ziemię z jakiejś odległej galaktyki. I chyba wcale nie chcę wracać...


Dla większości osób Lądek to sanatoria i kuracjusze spacerujący po zdrojowych alejkach. Dla osób związanych ze środowiskiem górskim we wrześniu staje się centrum wszechświata - wtedy odbywa się kultowy Festiwal Górski. Zaś dla zawodników i sympatyków biegów ultra Lądek uzyskuje taki status w lipcu - podczas Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.

Impreza, której szefuje Piotr Hercog, to cztery dni pełne emocji, wzruszeń i pozytywnej energii. Siedem biegów na różnych dystansach - od charytatywnej "dyszki" dla niepełnosprawnych dzieci z Piszkowic, czyli Trojak Trail aż po najdłuższy w Polsce Bieg 7 Szczytów... bagatela 240 kilometrów. Pośrodku jeszcze 21, 45, 68, 110 i 130 kilometrów. Do tego dziecięce biegi First Trail. Innymi słowy - dla każdego coś miłego. Pewnie dlatego w tym roku na startach stanęło łącznie około 1700 zawodników. Robi wrażenie? No i powinno.

A teraz pomyślcie, jak wygląda logistyka takiej imprezy. Na dobry początek - znakowanie kilkuset kilometrów tras (czyli powieszenie kilku-, a może i kilkunastu tysięcy taśm, a potem ich pozbieranie). Około dwudziestu punktów kontrolnych i odżywczych - na każdym ktoś musi być, a ponadto trzeba dowieźć tam nieprzeliczone ilości jedzenia i picia (dla przykładu: kilkaset litrów wody na każdym punkcie). Idźmy dalej: depozyty, w których zawodnicy zostawiają rzeczy na trzy przepaki. Biuro zawodów. Różnego rodzaju technikalia, jak chociażby rozstawienie sceny czy startu i mety. O wielu innych, równie istotnych kwestiach, z pewnością zapomniałam. Tym wszystkim zajmuje się Załoga Górska - zgrana grupa organizatorów i wolontariuszy, do której i ja mam przyjemność od dwóch lat należeć.


Nie piszę tego dlatego, żeby udowodnić, jaka to niesamowicie ciężka i niewdzięczna praca. Po pierwsze: wolontariat zwykle charakteryzuje się tym, że jest dobrowolny. Poza tym robota może i bywa wyczerpująca, ale jest wyjątkowo wdzięczna i daje mnóstwo satysfakcji. Jestem jak najdalsza od narzekania - to były piękne dni spędzone z pięknymi ludźmi i nie żałuję ani sekundy. Natomiast pamiętam, że jadąc na DFBG po raz pierwszy, w żaden sposób nie potrafiłam sobie tejże logistyki wyobrazić. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, co będę robić. I o ile akurat mnie zupełnie to nie przeszkadzało - wiedziałam, że skoro za organizację odpowiada ta sama ekipa co przy moim ukochanym Festiwalu Górskim, więc musi być dobrze - to niektórych potencjalnych wolontariuszy może to odstraszać. Inni z kolei po prostu lubią wiedzieć. To dla Was :)

Pierwsza myśl po przyjeździe: powoli zaczynam czuć się tutaj jak w domu. Chociaż bywam w Lądku ledwie dwa razy w roku, to w zupełności wystarczy, żeby wiedzieć, do której są otwarte sklepy, gdzie wieczorem pójść na piwo i jak najszybciej dostać się do Kinoteatru - kwestie jak wiadomo kluczowe. Z rozrzewnieniem witam znajome miejsca, oddycham zdrojowym powietrzem i chłonę widoki. Z ulgą wysiadam z dusznego busa i podążam do mojego domu na najbliższych kilka dni - gimnazjum przy ulicy Zamenhofa. Odmeldowuję się, wrzucam plecak do pierwszej wolnej sali i ruszam na poszukiwania znajomych. Środa to taki dzień rozbiegowy, większość osób dojeżdża albo wręcz dojedzie jutro rano. Tym niemniej dla tych, co już na miejscu, zawsze znajdzie się robota - Olga już o to zadba :D Robota w stylu "mydło i powidło" - jakieś kubki do pakietów, plakaty porozwieszać, pomóc na mecie... Przy okazji plotki i pogawędki... w końcu z większością Załogi nie widziałam się od roku. Zupełnie niespodziewanie robi się ciemno. Uciekamy jeszcze we czwórkę na wieczorny spacer i zwiedzanie okolicznych knajpek. W efekcie już pierwszej nocy nie udało mi się uzbierać zbyt wielu godzin snu...

Na robocie :)
Depozyty z trasy 240 kilometrów
Na śniadaniu potwierdzają się moje przypuszczenia - jest nas mniej niż w zeszłym roku, to na pewno. Ale co tam - w końcu nie liczy się ilość, a jakość :D Na dziś zaplanowana już konkretna praca - depozyty. Nie brzmi najbardziej fascynująco na świecie, ale ktoś musi. Zresztą będę jeszcze tęsknić za tą nudą i dobrze o tym wiem. Zapowiada się niezły upał, więc postanawiam jeszcze przed wyjściem umyć głowę celem ochłodzenia  - zdecydowanie dobra decyzja. Na najdłuższych dystansach - czyli 240, 130 i 110 kilometrów - biegacze mogą zapakować potrzebne rzeczy do worków, a potem mieć do nich dostęp w wyznaczonych punktach. Musimy zaznaczyć odpowiednia rubryczki na liście, nakleić numer biegacza i odstawić worek w odpowiednie miejsce. Nie sprawia to żadnego problemu, dopóki biegacze przychodzą pojedynczo... mamy nawet czas na przepyszne tajskie lody. Serio, choćby dla nich mogłabym zostać w Lądku. Jednak koło 17 zostajemy z Michałem tylko we dwoje i... armageddon! Wszyscy biegacze postanowili oddać depozyty na godzinę przed startem. Szczęście, że mamy różnokolorowe worki w zależności od miejsca docelowego. Przez kilkadziesiąt minut jak w amoku stawiamy krzyżyki i wypisując numerki, odrzucając tylko kolejne przepaki za siebie. W momencie, kiedy poważnie zaczynam obawiać się, że zaraz utoniemy w powodzi paczek... nadchodzi pomoc! Już we czwórkę udaje nam się opanować zielono-niebiesko-czarny bałagan. 10 minut później jest już pusto, a my z oddali słyszymy wystrzał oznaczający start pierwszych biegów. Uff, było gorąco. Ot, taki przedsmak jutrzejszego punktu.

W międzyczasie łapię kontakt z Kasią i Michałem, których poznałam kiedyś w górach (no przecież gdzieżby indziej). Niedawno przeprowadzili się do Lądka, więc na wieczór ustawiamy się na jakąś pizzę. Próbujemy w doskonale mi znanej Mariannie, ale na dworze nie ma miejsc, a znajomi są z psem. Sporym psem z lekkim ADHD, więc wejście do środka odpada ;) Rzucają: to może pojedziemy do Stronia? Znamy tam fajną knajpkę. No dobra. Trochę szaleństwo, ale co tam. Knajpka faktycznie sympatyczna, pizza bardzo dobra, nadrabiamy zaległości towarzyskie. Pies też zadowolony. Wracam do gimnazjum z silnym postanowieniem złapania wreszcie porządnej dawki snu. Karimatka, śpiwór i prawie się udaje ;)

Dosypiam na zapas, bo tak naprawdę mogłabym wstać już przed szóstą. Na zewnątrz buro i ponuro - zawodnicy całą noc biegli w deszczu. Czas na festiwalowe specialite de la maison - punkt. Podobnie jak dwa lata temu jedziemy na przełęcz Wilczą. Jeszcze tylko szybka odprawa i już pakujemy się do Zibiego, który - również podobnie jak dwa lata temu - zawiezie nas i nasze graty na miejsce. Rzeczy do ładowania trochę jest - na ten przykład 300 litrów wody, 70 sztuk bananów i takie tam. Zibi krzyczy tylko na nas: "Nie noście tyle!", "Weźcie to we dwie!", "To za ciężkie!". Bardzo to miłe, ale nasza kobieca niezależność bierze jednak górę - przecież nie będziemy stać i się patrzeć :) Po drodze poważne rozmowy o życiu, ale też i sporo śmiechu. Na przełęczy powtarzamy operację wyładowywania wszystkich gratów i chwilę później zostajemy już same w środku lasu. Przed nami kilka bezczynnych godzin, zanim na Wilczą przybiegnie pierwszy zawodnik. Pociesza nas tylko to, że Zibi obiecał, że wkrótce przywiezie nam obiad :) Póki co zwiedzamy okolicę (dokonujemy cennego odkrycia - znajdujemy porządny, drewniany wychodek! ;)) i zbieramy drewno do kominka. Jako że nasza wiatka jest nieco dziurawa, postanawiamy podwiesić pod sufitem plandekę na wypadek deszczu. Kilka trytytek i wisi! Jestem z nas bardzo dumna - widać dziewczyny też potrafią w techniczne operacje.

Łukasz Sagan na Przełęczy Wilczej
Potem obiecany obiadek i już przygotowania do "pierwszego". Kroimy owoce i inne wiktuały, wlewamy do specjalnych termosów wodę i izotonik, odgazowujemy colę. Nerwowo spoglądamy na drogę, gdzie niebawem powinien pojawić się Łukasz Sagan, pierwszy zawodnik na Biegu 7 Szczytów. I jest! Filmy, zdjęcia (to my), kawałek arbuza (to on) i w drogę (też on). Scenariusz powtarza się przy kolejnych zawodnikach, którzy póki co przybiegają w sporych odstępach czasowych. Tu drobne wyjaśnienie: do nas akurat przybiegają, bo bezpośrednio przed punktem jest zbieg - ale generalnie na sformułowanie "bieg" często reagują śmiechem lub prychnięciem. W trakcie pokonywania trasy 240 kilometrów biegnie się tylko w dół i ewentualnie po płaskim, w górę się chodzi. Inne postępowanie to prosta droga to DNF (czyli nieukończenia wyścigu).

Jesteśmy w stałym kontakcie z punktem nas poprzedzającym (Ścinawka) i wyprzedzającym (Bardo). Dzięki temu możemy przekazywać sobie informacje o przewidywanym czasie przybycia kolejnego biegacza, różnych nieprzewidzianych zdarzeniach, kontuzjach... W ten właśnie sposób dochodzi do nas mrożąca krew w żyłach informacja: kilka kilometrów dalej widziano niedźwiedzia z młodym! Kilka dłużących się minut czekamy na potwierdzenie (wiecie, ciemno, do domu daleko, same w lesie, te sprawy), które jednak nie nadchodzi. Okazuje się, że na jednego z zawodników "coś warczało" - z pewnością nie był to jednak miś, tych bowiem nie widziano w okolicach od 400 lat. Historia ewoluuje więc w anegdotę, a wielokrotnie powtarzane pytanie: "czy warczał?" wywołuje u wszystkich wybuchy śmiechu.

Nasz prywatny "niedźwiedź" :D
Kolejna, dużo przyjemniejsza informacja: mamy pierwszego na mecie! Łukasz Sagan pokonał 240 kilometrów (!!!) w kosmicznym czasie 30 godzin i 20 minut! Bije rekord trasy, należący uprzednio do Pawła Dybka - biegnącego zresztą w tym roku na dystansie maratońskim. Co tu dużo mówić - po prostu mały Wielki Człowiek.

W tak zwanym międzyczasie odwiedza nas support poszczególnych zawodników - czyli rodzina, przyjaciele wspierające ich dobrym słowem, ulubionymi przysmakami (hitem dla mnie była bita śmietana wysysana prosto z opakowania) czy zmianą odzieży i obuwia. Szczególnie zapada mi w pamięci sytuacja, gdy chłopak - mimo prawie 200 kilometrów w nogach - troszczył się, żeby jego support nie jeździł za nim po wszystkich punktach, bo "przecież się nie wyśpią". Rozpalamy też ognisko - może nie tyle ze względu na temperaturę, co na klimat, który tworzy. Mimo pewnych problemów z dostępnością materiałów (nie mamy siekiery, więc w grę wchodzą tylko niezbyt wielkich gabarytów gałęzie), będzie paliło się do późnych godzin nocnych. Zaś najlepszym sposobem ponownego rozniecenia dogasającego ognia okaże się energicznie machanie deską do krojenia ;) Około północy przyjeżdżają ratownicy, którzy będą u nas aż do rana. Uśmiecham się, odnajdując w rozpisce znajome nazwisko w roli koordynatora działań GOPR. Tym niemniej mam szczerą nadzieję, że nie będzie potrzeby niepokoić go telefonami dzisiejszej nocy.

Mentalnie przygotowujemy się na falę zawodników, którzy już niebawem zameldują się na przełęczy Wilczej. Gdy do uczestników Biegu 7 Szczytów dołączą ci z biegu K-B-L (110 km), przez kilka godzin będziemy wystawione na ciężką próbę. Tak też się dzieje: od około 2 w nocy aż do rana żadna z nas nie usiądzie nawet na sekundę. Krojenie, wrzucanie, nalewanie, zapisywanie. Woda, cola, izotonik. Ser w kosteczkę, kabanoski w plasterki. "Proszę podać swój numer!" (Odpowiedź: telefonu?) Budzik na telefonie, za 15 minut trzeba obudzić pana, co śpi na mojej karimacie. Krzyknięte "powodzenia", gdy nie ma nawet czasu, żeby podnieść głowę i zobaczyć, do kogo się mówi, bo grozi to utratą palca. Jakiś żart rzucony w biegu, nerwowe przeliczanie jedzenia i picia: czy starczy? Pytania: kto był przede mną, ile przede mną, ilu już przebiegło. Czasem potrzeba motywacji: na następnym punkcie jest rosół i przepaki, to tylko 12 kilometrów, dasz radę! Szaleństwo. Lubię to.

Około siódmej wszystko się uspokaja. Fala zmienia się w ledwo ciurkający strumyczek. Przeżyłyśmy. Do organizmu powoli zaczyna docierać, że poprzedniej nocy nie otrzymał należnej dawki snu (właściwie to nie otrzymał żadnej ;)). Wszystkie trzy najchętniej zaryłybyśmy głowami w stół. A tu jeszcze 5 godzin na punkcie, potem jeszcze pakowanie, przejazd - krótko mówiąc na sen wcześniej niż za osiem godzin nie ma co liczyć. Z pomocą w postaci propozycji kawy przychodzą goprowcy. O tak! Za kawę w tej chwili sprzedałybyśmy własne rodziny :) Na Wilczej nie ma prądu, co powoduje problemy z oświetleniem (ratowałyśmy się czołówkami i przenośnymi lampkami) i niemożliwość przygotowania ciepłych napojów, o które często pytają biegacze. Kawa zdecydowanie stawia nas na nogi...

Teraz zaczyna się czas, który - mimo ogólnego zmulenia i zmęczenia - lubię na punkcie najbardziej. To czas ludzi, którzy nie ścigają się z innymi, tylko z samym sobą. Nie walczą o pudło, a o zmieszczenie się w limicie. Każdy ze swoją historią i swoimi kłopotami. I chwilą na rozmowę, bo "skoro jeszcze tyle do limitu, to można chwilę odpocząć". Jest dużo luzu, żartów. "Spoko chłopaki, nie ma pośpiechu, my tu do dwunastej jesteśmy." "Jak tam? Lepiej, przespałem się po drodze. Ile? 12 minut." Można każdym się zaopiekować, zaproponować kanapkę z prywatnych zapasów, wycisnąć cytrynkę do wody. Przykazać każdemu: "widzimy się na mecie!" i z mocno trzymać kciuki, bo to wcale nie takie oczywiste.

Przed jedenastą zjeżdża do nas ekipa ze Ścinawki, punktu 21 kilometrów wcześniej. Na trasie jest jeszcze chłopak i dziewczyna na styku z limitem czasu. Czekamy, co jakiś czas z niepokojem zerkając na zegarek. W międzyczasie przyjeżdża Zibi, żeby spakować nas i punkt. Nie ma wyjścia, razem z nami musi zaczekać na ostatnią dwójkę. Mnie z niewyspania zaczyna nosić (nie pytajcie, tak już mam), dlatego kiedy pada propozycję, żebyśmy przespały się chwilę w aucie, z przykrością odmawiam - wiem, że i tak nie zasnę. Czekamy, czekamy, czekamy. Wreszcie są! Nasza wyczekiwana dwójka, a razem z nimi znakarze, którzy zbierali z trasy oznakowania. Zaraz full serwis, picie, arbuzy, kanapki. Mówimy, że biegną dalej i nie ma innej opcji! Kasia zaraża nas wszystkich pozytywną energią (ona-nas!) - jest uśmiechnięta i wygląda naprawdę dobrze. Po kilkunastu minutach rusza dalej. Miłosz nieco bardziej się ociąga, ale po drobnej motywacji ze strony Zibiego także wychodzi. "Do zobaczenia na mecie!" Patrzymy za nimi z mieszanką nadziei i niepokoju - za obydwoje będziemy mocno trzymać kciuki.

Kiedy wsiadamy do samochodu, zaczyna mżyć. Czas wracać do rzeczywistości... Permanentne niedospanie wprowadza nas w trochę inny stan świadomości. Ale wiecie co? Nie zamieniłabym tych 26 godzin na punkcie na nic innego. Na żadne ciepłe łóżko, żadne leżaczki i drinki z palemką. Nie będę się bawić w fałszywą skromność - ciepłe słowa od zawodników cieszą. A właściwie od każdego z biegaczy dostajemy uśmiech, dobre słowo, jakiś żart. To transakcja wiązana - wymieniamy się energią. "Wy to w sumie macie gorzej - siedzicie cały czas w tym samym miejscu, nam to się przynajmniej krajobraz zmienia." "Do której tu jesteście? Do 12. Aaa, to zaraz koniec? Nie nie, nie do pólnocy do południa." W takim towarzystwie to ja mogę kroić arbuzy z uśmiechem choćby do końca świata! Poczucie sprawczości to najlepsza nagroda - fajnie mieć świadomość, że choćby w najmniejszym stopniu przyczyniło się do sukcesu tych wariatów :)

Po powrocie trzeba się jeszcze wypakować, przeliczyć pozostałe rzeczy i odhaczyć na liście - w obecnym stanie taka matematyka jest na granicy moich możliwości ;) Ale jakoś się udaje i pozostaje tylko jedno marzenie - sen... Ustawiam budzik na za półtorej godziny, bo nie chcę tracić całego dnia - trzeba pokibicować na mecie! Organizm zdecydowanie protestuje - po obudzeniu jestem ledwo żywa i totalnie rozmemłana, ale szybki prysznic, kawa i kanapka z nutellą stawiają mnie na nogi. Lecę na metę. Tam już spokojnie - kolejni zawodnicy z trzech dystansów pojedynczo docierają na metę. Natomiast z doświadczenia wiem, że po południu działo się tyle, że nie wiadomo, w co ręce włożyć. Teraz jest czas na pogaduszki, odganianie się od os (no ja naprawdę nie wiem, skąd się tyle tego robactwa wzięło), spokojny obiad. Im bliżej godziny 22, tym bardziej rośnie napięcie. Zbliża się limit czasu dla tras 110 i 240 kilometrów.

Coraz więcej osób gromadzi się dookoła sceny. Strasznie się cieszę, że również ci zawodnicy, którzy przybiegają niewiele przed limitem, dostaną należny im - jak każdemu! - aplauz. Brawa są momentami ogłuszające. A rok temu o tej godzinie wokół strefy mety nie kręcił się nawet pies z kulawą nogą... Serce rośnie! My zaś z niepokojem spoglądamy na nieubłaganie odliczający kolejne sekundy zegar. Osobiście mocno kibicuję Kasi, która zdecydowanie jest w stanie ukończyć bieg - pytanie tylko, czy zdąży... Kilkadziesiąt minut przed limitem na metę wpada kolejny biegacz z dystansu 240 kilometrów. Mówi: "My to się już chyba widzieliśmy." Odpowiadam: "Mówiłam, że do zobaczenia na mecie i się spełniło." Fajne, wzruszające chwile. Półtorej minuty przed 22 przybiega chłopak, którego też doskonale pamiętam z punktu. Pięknie się patrzy na jego radość, ale jednocześnie daje nam to już pewność, że Kasia w limicie 52h się nie zmieści.

Kasia na mecie!
Przy ogromnym aplauzie i z eskortą znakarzy, którzy wybiegli jej naprzeciw, przekracza linię mety o 22.04. Jest ostatnią zawodniczką na trasie. Należy się oczywiście medal i gratulacje od Piotra Hercoga, ale co z klasyfikacją? Kasia o 4 minuty przekroczyła limit czasu... Szczęśliwie dzięki ogromnemu wsparciu publiczności, która nie dała Piotrowi choćby szansy na podjęcie innej decyzji, zgodnie ze swoimi uprawnieniami Sędziego Głównego Piotr Hercog umożliwia sklasyfikowanie Kasi w Biegu 7 Szczytów. Radość jest ogromna! I sama nie wiem, czy większa zawodniczki (chyba jeszcze mocno oszołomionej) czy nasza (kibiców). Na koniec trochę śmiechu, gdy Kasia mówi: "Chciałabym podziękować wolontariuszom na punktach, bo trzy razy chciałam zejść z trasy, ale oni każdorazowo wypychali mnie na nią z powrotem, mówiąc, że za dobrze wyglądam!" :) Wracamy - pora przygotować się na kolejny intensywny dzień.

Niedziela to czas biegów dziecięcych, charytatywnego biegu Trojak Trail (10 km), no i oczywiście ceremonii dekoracji połączonej z licytacją na rzecz dzieci z ośrodka w Piszkowicach. Pierwszy raz mam okazję pomagać przy biegach First Trail, które odbywają się pod przewodnictwem Polly i Kaniona. Dzieciaki biegają na dystansach 100, 200, 400 i 600 metrów. Najmłodsi startują w asyście rodziców, więc bardzo ważną zasadą staje się, że "dziecko musi dotykać podłoża" :) Chyba żaden inny dystans nie wywołuje takich emocji... Są łzy radości i łzy złości, jest zacięta walka do ostatnich metrów i widowiskowy pad na mecie. Nam przypadła odrobinę niewdzięczna rola: pilnowanie, żeby wszelkie żelki nie zniknęły jeszcze przed początkiem wyścigu ;) Z kolei Trojak Trail to bieg dla każdego - i każdego zachęcam do udziału, bo to fantastyczne doświadczenie i przygoda, nawet dla osób zupełnie niebiegających! Mówię to z pełną odpowiedzialnością i świadomością - u mnie także wisi na honorowym miejscu zeszłoroczny medal. A powiedzieć, że nie biegam, to mało :D

Załoga Górska po przebiegnięciu Trojak Trail - jest moc!
Nie zdążył jeszcze opaść bitewny, tfu!, biegowy kurz, a już rozpoczyna się kolejny punkt programu. Równie emocjonujący. Prowadzona przez Zbigniewa Piotrowicza licytacja na rzecz Zespołu Leczniczo-Opiekuńczego w Piszkowicach. Jak co roku można stać się właścicielem niezwykle wartościowych przedmiotów: kamienia z Everestu podarowanego przez Piotra Pustelnika, zestawu biegowego od Piotra Hercoga czy piłki podpisanej przez największe sławy polskiego sportu. Wpływy z licytacji i pakietów startowych Trojak Trail wyniosły ponad 17 000 złotych!

Punktualnie o godzinie czternastej wyczekiwana przez wszystkich - dekoracja. 7 dystansów, na każdym kobieca i męska kategoria open oraz pięć kategorii wiekowych. Sporo, prawda? Ale to dobrze - to jest czas na świętowanie. Szczególnie przypatruję się zawodnikom z tras K-B-L i z Biegu 7 Szczytów, bo to właśnie oni przebiegali przez nasz punkt. Obserwuję rekordzistę trasy niesamowitego Łukasza Sagana i niesamowicie młodziutką zwyciężczynię wśród kobiet Anię Hoduń. Z uśmiechem obserwuję wręczenie nagrody Kasi, która wczoraj została "dopisana" do klasyfikacji, a dziś wygrywa swoją kategorię wiekową. No i jest ten moment, kiedy na chwilę zamieniamy się rolami - Załoga Górska wchodzi na scenę, staje na podium (ci, co się zmieszczą ;)), a biegacze klaszczą. Nie ma co ukrywać (bo ukryć by się nie dało) - całkiem lubię tę chwilę. Zaś dwa lata temu, gdy zupełnie się tego nie spodziewałam, po wejściu na scenę miałam mokre oczy. Wzrusz. Naprawdę.


Podium Biegu 7 Szczytów
A po dekoracji - gdy zawodnicy rozjadą się już do domów - wolontariuszom pozostaje... sprzątanie. W kilka godzin znika scena i strefa startu/mety. Potem ładujemy na busy wszystko, co zostało w magazynie - wodę, arbuzy, akcesoria kuchenne. Trochę tego jest. A potem, gdy na zewnątrz właśnie się ściemnia, zaczynamy przygotowywać się na wielkie wyjście (wiecie, ciuchy, fryzura, makijaż, te sprawy) ;) I ruszamy! Co roku zadziwia mnie fakt, że po czterech dniach zasuwania mamy jeszcze siłę i ochotę na tańce do wschodu słońca... ale lubię to! Bo to jest taki moment, kiedy każdy może sobie z czystym sumieniem powiedzieć, że wykonał kawał dobrej, potrzebnej roboty.

I na koniec nie sposób zapomnieć o najcudowniejszej ekipie, dzięki której na DFBG wracam już po raz trzeci i będę wracać do końca świata i jeden dzień dłużej. Ekipie, dzięki której w Kotlinie Kłodzkiej czuję się jak w domu. Gdzie zawsze jest z kim pogadać, z kim ponarzekać, do kogo się uśmiechnąć i z kim pokroić arbuzy. Zawsze ktoś pomoże, zawsze ktoś poratuje - w każdej sytuacji. Nie sposób się z Wami nudzić...

ZAŁOGO GÓRSKA - przeogromne DZIĘKUJĘ! <3 <3 <3

Chwila wolontariackiej chwały - Załoga Górska na scenie :)
(Większość zdjęć pochodzi z fanpage'a Dolnośląski FestiwalBiegów Górskich.)

wtorek, 30 maja 2017

Jurassic Park, czyli szalony weekend w skalistej scenerii

Majowy weekend na Jurze kojarzy mi się przede wszystkim z klęską urodzaju. W ciągu dwóch (co prawda długich) dni na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych odbywają się organizowane przez Fundację Kukuczki szkolenia dla grup wyjeżdżających w góry wysokie, Otwarte Dni Wspinania pękające w szwach od ciekawych prelekcji i warsztatów oraz Walne Zgromadzenie Delegatów PZA. Do tego tradycyjnie jeszcze ognisko z okazji otwarcia sezonu wspinaczkowego KW Warszawa, w tym roku przełożone na inny termin.
Jak żyć?! Gdzie być?! Najlepiej wszędzie... ale jako że akurat nie mamy na stanie żadnego urządzenia teleportującego, to musimy kombinować. Sprawiedliwie dzielimy czas między podlesickie szkolenia a odbywające się w Huciskach Dni Wspinania.

źródło: fanpage Formy na Szczyt
Lwia część szkoleń spoczywa w tym roku na barkach ekipy z Formy na Szczyt. Marta Naczyk opowiada o żywieniu na nizinach i na wyżynach, Karol Hennig o przygotowaniu kondycyjnym, zaś Robert Szymczak o medycynie wysokogórskiej. Wszystko podporządkowane zbliżającej się wielkimi krokami zimowej wyprawie na K2. Jednakże nawet ja - która prędzej zatańczy w balecie niż stanie na himalajskim szczycie - wyciągam z wykładów sporo przydatnych informacji. Odkryciem dnia jest dla nas niewątpliwie polecana przez Martę superzdrowa pierzga – sfermentowana mieszanka miodu, pyłku oraz mleczka pszczelego. Niewielkie kuleczki w smaku przypominają rodzynki z nutką miodu. Z zaciekawieniem czekam na część Roberta – bo o ile Marty i Karola miałam okazję kilkukrotnie posłuchać w Warszawie, to z dr Szymczakiem jakoś jeszcze przyjemności nie miałam. Cóż, będę musiała jeszcze poczekać - podczas jego szkoleń lądujemy już na "konkurencyjnej" imprezie w Huciskach.


W tak zwanym międzyczasie nadchodzi pora, żeby coś zjeść. Wybór jest oczywisty - Trafo Base Camp! Jeśli tylko będziecie kiedyś w okolicach Podlesic, koniecznie tam zajrzyjcie. To 3w1 - sklep wypełniony sprzętem wspinaczkowym i outdoorowym, hostel i knajpa. W knajpie zarówno kawa, ciacho, herbata, porządny wybór alkoholi  i bezalkoholi wszelakich, jak i zestawy śniadaniowe oraz lunchowe w zdecydowanie niewarszawskich cenach i porcjach. Do tego półki uginające się pod ciężarem książek, gustownie urządzony ogródek i wcale-nie-taka-mini boulderownia na deszczowe dni. Brzmi jak raj, prawda? A jeśli dodamy do tego wszechobecne znajome twarze, to brak mi już słów zachwytu :) Przerwę obiadową wykorzystujemy więc na spotkanie z Moniką i Tomkiem z KW Lublin, którzy sobotę spędzają na Zgromadzeniu Delegatów PZA. Z przyjemnością nadrabiamy towarzyskie zaległości i tak w mgnieniu oka mija nam godzinna przerwa obiadowa. Czas wracać do obowiązków ;)


Ekipa z Formy na Szczyt ułożyła na podłodze sali wykładowej maty celem zwiększenia komfortu i ułatwienia integracji uczestników. Wszystko super, tylko w połączeniu z wszechobecną duchotą i gorącem oraz poobiednią sennością wygodne maty stanowią trudną do odparcia pokusą. Ale - jak się chce jechać na K2, to trzeba być twardym :) Tymczasem najwyższy czas już rozstawić fundacyjne stoisko na Dniach Wspinania, z drobną pomocą Jurka i jego auta przenosimy się więc 3 kilometry dalej.


W Małych Dolomitach począwszy od godziny 14 odbywają się kolejne spotkania i prelekcje: Bartka Andrzejewskiego, Grzegorza Gawlika, Ryszarda Pawłowskiego, Andrzeja Machnika i w końcu Alexa Txikona. Dookoła kręci się sporo dzieciaków, które z przyjemnością częstujemy balonami, przypinkami, naklejkami i słodkimi krówkami. Do tego kolejne przemiłe spotkania z dawno lub dawniej niewidzianymi znajomymi. Trafia nam się też fantastyczna pogoda - nie ma jakiegoś koszmarnego upału, ale cały czas przyjemnie przygrzewa słoneczko. Nic dziwnego, że pierwszą wolną chwilę wykorzystujemy na spacer po okolicy. Jest spokojnie, cicho i po prostu pięknie. Dookoła drzewa i skały, pod stopami pachnące trawy i kwiaty, w ręku orzeźwiający napój :) Znacie lepszy sposób na spędzenie sobotniego popołudnia?



Powoli ciemniejące niebo jest oczywistym znakiem, że nadchodzi pora na nieco mniej formalną integrację. W tym roku ognisko zastępuje nam kominek - pełniący funkcję bardzo praktyczną, jako że po zmroku robi się naprawdę zimno i nieodzowna staje się kurtka albo przynajmniej ciepła bluza. Przy ciepłym jedzeniu, zimnym piciu i fascynujących opowieściach z różnych stron kraju i świata łatwo jest stracić poczucie czasu... O naprawdę późnej porze przypomina nam coraz zacieklej kąsający chłód i opustoszałe stoły. Nie składamy jednak broni i postanawiamy sprawdzić, jak wygląda sytuacja w Trafo. To dobry strzał - tam ciepło, ludno i gwarno :) Kolejne godziny mijają coraz szybciej... Zapowiada się, że w tym roku obędzie się bez tańców, co - nie ukrywam - budzi we mnie wewnętrzny sprzeciw, gdy wtem! Przecież nie bez powodu w miejscu naszego noclegu odbywa się najprawdziwsze wesele... Radosne pląsy do disco polo w hallu zajazdu o 3 w nocy - tego jeszcze nie grali! Pozytywne zakręcenie, świr i szaleństwo to chyba to, co najbardziej kocham w górskich znajomych :D A na koniec jeszcze ognisko - wprawdzie pięcioosobowe, ale jest!

3:34. Chyba czas iść spać...
Niedziela to szkolenie z rollowania w Podlesicach i kolejna odsłona Otwartych Dni Wspinania. Zostaję wysłana na wysuniętą placówkę w Huciskach. Na niedzielę zaplanowano trzy prelekcje: Andrzeja Marcisza, Marcina Tomaszewskiego i Carlosa Carsolio. Jest też dużo cieplej, dlatego po trzech godzinach na słońcu czuję się jak skwarka na patelni, a spalona skóra jeszcze przez kilka dni będzie mi przypominać o jurajskim weekendzie. Odkąd wysłałam własnego psa na czteromiesięczne wczasy, zachowuję się niczym pięciolatek wobec wszystkich napotkanych czworonogów, więc umilam sobie przedpołudnie zaprzyjaźnianiem się z lokalną i przyjezdną fauną. Skutkuje to również sympatyczną znajomością z Anią ze Szczecina (!), właścicielką uroczego beagle'a - pozdrawiam;) Droga do Warszawy mija nam na szczęście szybko i bezboleśnie - późnym popołudniem meldujemy się w stolicy.

źródło: fanpage Formy na Szczyt



niedziela, 29 stycznia 2017

O afgańskim Hindukuszu i tadżyckim kefirze... prelekcja Oli Dzik i rozmowy nocą

Zacznijmy od tego, że miało mnie tam nie być. Niestety bezlitosny plan studiów niemalże wyklucza korzystanie z jakichkolwiek wieczornych uciech towarzyskich w środy i czwartki. Szczęśliwie tym razem skończyłam zajęcia kilkadziesiąt minut wcześniej i w samą porę zdążyłam do Klubokawiarni Szczyt Wszystkiego na spotkanie z Olą Dzik. Na pięterku całkiem tłumnie (choć sporo brakuje do istnej inwazji, którą zgotowali właścicielce widzowie podczas zeszłotygodniowego pokazu Radka Kucharskiego), ale bez problemu udaje mi się znaleźć miejsce z przodu. Czasu akurat tyle, żeby szybko przywitać się ze znajomymi - i na ekranie pojawiają się pierwsze slajdy.

Ola Dzik fot. Justyna Kisiel
Opowieści Oli "oficjalnie" miałam okazję posłuchać tylko raz, nie w całości i w zamierzchłych czasach - na festiwalu w Lublinie. Tym bardziej cieszę się, że teraz mogę spokojnie i całkowicie zanurzyć się w kolorowym świecie afgańskich bezdroży (wyjąwszy z góry skazane na niepowodzenie próby zrobienia zdjęcia, na którym byłoby cokolwiek widać). Przenosimy się w czasie do lata 2016, gdy troje przewodników BluEmu (Ola, Arek Baranowski i Robert Róg) oraz rosyjski alpinista Oleg Obrizan wyprawili się w afgański Hindukusz. Celem była dolina Urgunte Bala - a konkretnie otaczające ją siedmio- i sześciotysięczniki.

Z czym kojarzy się Wam Afganistan? Może z talibami, bombardowaniami, zamachami i represjami wobec kobiet? Nic dziwnego - niestety. Ola przekonuje jednak, że wyprawa w rejon Korytarza Wachańskiego może okazać się przedsięwzięciem zupełnie bezpiecznym - w znakomitej większości mieszkają tam bowiem Izmaelici, z których strony nic przyjezdnym nie grozi. Dlatego też cała czwórka dostała się do Afganistanu od strony Tadżykistanu, w którym jest może bezpiecznie, ale wcale nie różowo. Tadżycki prezydent "zabrał" bowiem mieszkańcom Facebooka. Oficjalny powód? Ochrona przed terroryzmem. Jak żyć? ;)

fot. Justyna Kisiel
Zapamiętałam też opowieści o kontrastach. Najpierw zdjęcia kobiet z Iszkaszim - miasta granicznego. Kobiet w burkach, zakutanych od stóp do głów. Tak jak w niemal całym kraju. A potem zdjęcia już z drogi wzdłuż rzeki Pjandż - dziewczyn, matek i babć uśmiechniętych, pozujących do zdjęć, z narzuconą na włosy kolorową chustką jako jedynym znakiem przynależności religijnej. Przyjemnie ogląda się obrazki z podróży Korytarzem Wachańskim i z samej doliny, okraszone różnymi mniej lub bardziej osobliwymi historiami.

Ale - to podobno jest prelekcja o górach. No więc góry cały czas są gdzieś w tle, a teraz wysuwają się na pierwszy plan. 9 sierpnia cała czwórka wspinaczy staje na wierzchołku Kohe Tez. Akcja górska przebiega sprawnie, choć nie do końca bezproblemowo - przecież wtedy byłoby nudno ;) Na drodze staje im więc koziołkujący kawał lodu wielkości malucha, pewna złośliwa szczelina i totalny white out w zejściu. 

Spędziłam z Olą Dzik bardzo miłe półtorej godziny - i myślę, że nie tylko ja. Żywiołowy sposób opowiadania i gestykulacja podane w zestawie z szerokim uśmiechem naprawdę działają! :)

fot. Justyna Kisiel
Na powyższym zdjęciu można znaleźć kawałek ściany. Ale jakiej ściany! Te mazaje to nie przypadek, to Szczytowa Ściana Chwały - z podpisami polskich i zagranicznych himalaistów. Póki co możecie znaleźć tam kilka słów od Alexa Txikona, Alego Sadpary, Johna Portera, Pawła Michalskiego i Jarka Gawrysiaka. And still counting! Do tego fotki potwierdzające wizytę wyżej wymienionych :)

Jestem święcie przekonana, że wraz z ostatnim slajdem kończy się także mój wieczór na Tarczyńskiej. Nic bardziej mylnego! Po pokazie wreszcie znajduje się chwila na plotki z Justyną, gdy wtem... okazuje się, że tych facetów przy barze to ja jakby skądś znam! Uśmiechy, od kilku słów płynnie przechodzimy do kilku zdań, od kilku zdań do kilkudziesięciu - a potem do kilkuset i kilku tysięcy. Tematem przewodnim - a jakże - góry i podróże. Zwijam się ze śmiechu, by po chwili spoważnieć, po czym znów wrócić do dzikiego chichotu. Na tapecie Himalaje, trekkingi, ale i Tatry czy swojskie polskie górskie festiwale. Godziny mijają nie wiadomo kiedy. W każdym razie do domu wracam jakoś... eee, w środku nocy? Dodajmy, że była to środowa noc - z perspektywą normalnego roboczego czwartku ;)

Cóż mogę powiedzieć - jestem przeszczęśliwa, że ludzi tak fantastycznych, sympatycznych, otwartych, z repertuarem fascynujących opowieści mogę (mogę? ;)) nazywać swoimi znajomymi :)