Rankiem znów uśmiechnęło się do nas szczęście. Po jednym krótkim stopie, który pozwolił nam powrócić na właściwą drogę, zatrzymał się Nikolai. Już na wstępie oznajmił nam, że "jedzie przez całe Lofoty, a nawet dalej". Nie do końca zrozumiałam, co miał na myśli, ale nie drążyłam tematu, uznając, że winna jest moja niedostateczna znajomość angielskiego. Byłam przekonana, że za miejscowością Å nie ma już nic. To znaczy jest - bezkresny ocean. Nikolai szybko wyprowadził mnie z błędu - owszem, Å jest ostatnią miejscowością, do której można dotrzeć - ale tylko jeśli chodzi o transport kołowy. Ze znajdującego się kilka kilometrów wcześniej Moskenes wypływa prom w kierunku wysp Værøy i Røst - a na pierwszej z nich Nikolai mieszka i tam właśnie aktualnie zmierzał. Zachwalając rodzinną wyspę, zaproponował, żebyśmy pojechali tam z nim. Następnego dnia moglibyśmy wrócić promem na Lofoty.
Muszę przyznać, że zaskoczył nas wtedy kompletnie. Planowaliśmy dojechać do Å, a potem wrócić tą samą drogą, zatrzymując się, gdy zobaczymy coś ciekawego. Rozważaliśmy też pojechanie potem w kierunku wyspy Senya, którą z kolei serdecznie polecał nam spotkany dzień wcześniej Serb. A tymczasem mielibyśmy przejechać przez cały archipelag bez zatrzymania, a potem udać się promem na jakiś bliżej nieokreślony koniec świata? Z drugiej strony - czyż nie tak właśnie wyobrażałam sobie podróżowanie autostopem? Jako podążanie za głosem przygody, jako budzenie się każdego dnia, nie wiedząc, gdzie tym razem poprowadzi nas los? Po chwili zawahania odpowiedzieliśmy więc Nikolaiowi, że z przyjemnością odwiedzimy jego wyspę.
|
Pierwsze lofockie widoki |
Po drodze zatrzymaliśmy się przy większym markecie. Nikolai uprzedził nas, żebyśmy zaopatrzyli się we wszystko, czego potrzebujemy, ponieważ na wyspie będzie o wiele drożej. Jak to, to da się jeszcze drożej?! ;) Niedługo później jechaliśmy już krętą drogą. Krajobraz wokół nas robił się coraz bardziej dziki, górzysty i strzelisty. Pogoda póki co niespecjalnie nam sprzyjała - było mocno pochmurno, momentami kropiło. Tak czy owak z zachwytem przyglądaliśmy tutejszym szczytom, które może nie osiągają zawrotnych wysokości, ale za to wyrastają niemal wprost z morza. Archipelag Lofotów daje nieskończone możliwości turystyki górskiej. Właściwie z każdego wierzchołka rozpościerają się zapierające dech w piersiach panoramy. Jeśli nie wierzycie, zajrzyjcie na Google Earth - kliknijcie właściwie dowolną kropkę i zachwycajcie się widokiem :)
Podziwiając spektakularne panoramy, sporo rozmawialiśmy. Nikolai opowiadał mnóstwo o mijanych terenach i ich historii, polecał nam też wycieczkę z miejscowości Furuflaten w kierunku lodowca. Niestety później okazało się, że nie wystarczyło nam już na to czasu, ale w jego opowieści wyprawa brzmiała naprawdę wspaniale i mam szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś uda nam się ją zrealizować... Tymczasem do Moskenes dojechaliśmy idealnie na czas - do odpłynięcia promu zostało mniej niż pół godziny. Rejs trwa półtorej godziny. Pogoda nadal nie była po naszej stronie - przede wszystkim niemiłosiernie tak - ale ze względu na widoki i tak spędziliśmy sporo czasu na pokładzie zewnętrznym. Nikolai traktował przeprawę promową mniej więcej, jak ja podchodziłam do codziennej podróży na uczelnię, więc został w środku, by poczytać gazetę. A wewnętrzny pokład zachęcał do pozostania, jako że znajdowały się tam wygodne fotele, duże stoliki i zaopatrzony we wszystko, co potrzebne barek.
|
Płyniemy na Værøy :) |
Værøy wygląda z daleka jak wielka, wyrastająca wprost z morza góra. W istocie góry zajmują sporą część powierzchni wyspy, pośrodku pozostawiając z kolei przestrzeń niemal zupełnie płaską. Tam też znajduje się największa (z dwóch) miejscowość na wyspie - Sørland. Odnajdziemy w niej przystań promową i wszystko, co potrzebne do życia: sklep (sztuk dwa), kawiarnię (sztuk jeden), bibliotekę, lekarza... Korzysta z nich regularnie niecałe osiemset osób mieszkających na Værøy. Nikolai twierdzi, że to wielkość idealna - z jednej strony na tyle mało, żeby kojarzyć większość osób przynajmniej z widzenia, z drugiej na tyle dużo, żeby nie pić co tydzień w barze z tymi samymi ludźmi. Życie na norweskiej wyspie na pewno ma swoje wady - szczególnie w zimie, kiedy częste sztormy regularnie odcinają Værøy od reszty świata, ale w tamtym momencie wydawało nam się idyllyczne. W końcu kto nie chciałby żyć w miejscu, gdzie samochód zamyka się tylko w weekendy - jedynie po to, by po pijaku nie pomylić samochodów? ;)
Nikolai - mimo, że sam mieszka w Sørland - zawiózł nas jednak do drugiego miasteczka, Nordland. Jest to maleńka wioseczka, składająca się z kilkunastu domków oraz urokliwego kościoła i cmentarza. Dalej znajduje się pas startowy, który jest jedną z pozostałości po niedziałającym od kilkudziesięciu lat lotnisku. Obecnie na wyspę można dostać się jedynie promem albo helikopter. O dziwo, ta druga opcja jest podobno całkiem rozpowszechniona wśród mieszkańców ;) W tym miejscu Nikolai zatrzymał się, objaśniając jednocześnie, że kilkaset metrów dalej znajdziemy jedno z najlepszych jego zdaniem miejsc na nocleg. Wcześniej opowiedział nam także sporo o okolicznych szczytach, polecając wędrówkę na ten, na który prowadziła wyasfaltowana droga. Być może zasugerował się naszym niespecjalnie trekkingowym obuwiem :P Tym niemniej wszedł nam ambicję i w duchu postanowiłam, że pójdziemy jutro wszędzie, tylko nie tam, gdzie prowadzi asfalt ;)
Tymczasem jednak ruszyliśmy w stronę widocznych nad brzegiem morza namiotów. Miejscówka w istocie okazała się naprawdę wspaniała - z jednej strony dzika i pięknie położona, z drugiej - wyposażona przynajmniej w podstawową infrastrukturę (toalety, kosze na śmieci). Tego wieczoru wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer wzdłuż brzegu - zboczem wiedzie wąska ścieżka, która kilka kilometrów dalej doprowadza do opuszczonej wiele lat temu wioski Måstad. Nie zamierzaliśmy jednak zapuszczać się aż tak daleko, to miał być jedynie krótki spacer dla rozprostowania nóg. Ze względu na trwający dzień polarny dość często zdarzało nam się tracić poczucie czasu - zerkaliśmy na obniżające się dopiero powoli słońce i myśleliśmy, że jest pewnie wczesny wieczór, a tu - na przykład północ! Posiedzieliśmy jeszcze do zachodu słońca (czyli do, bagatela, prawie 3 w nocy) na nadbrzeżnych skałach. Było cudownie - delikatny szum fal, oświetlone pomarańczowym światłem góry za nami i zanurzająca się w wodzie słoneczna kula...
|
Hornet, z którym bliżej poznamy się jutro |
|
Widok w stronę Måstad |
|
Nocleg w takich okolicznościach przyrody to sama przyjemność |
|
A tutaj na plaży widać skałkę, którą będziemy zdobywać rano |
|
I ta sama skałka z bliska |
Rano Nikolai dał nam znać, że prom na Lofoty odpływa dopiero późnym wieczorem, o 22.45. Na wypad w góry zbieraliśmy się więc dość niespiesznie. Po śniadaniu odkryliśmy jeszcze, że odpływ odsłonił dodatkowe kilka metrów kamieni, które wczoraj wieczorem znajdowały się pod wodą. Dzięki temu mogliśmy od drugiej strony obejrzeć sporą skałkę, która już wcześniej przykuła naszą uwagę. Kusiło nas mocno wspięcie się na nią, ale od strony brzegu wyglądała zdecydowanie zbyt "trudno". Do tego była mokra, a co za tym idzie pewnie koszmarnie śliska :( Ku naszemu zdziwieniu z drugiej strony... wisiała lina. No, może lina to za dużo powiedziane, raczej taki mocno wysłużony konopny sznur. A i samo wejście wyglądało na zdecydowanie łatwiejsze. No, oczywiście, że tam wleźliźmy :D Co prawda przy zejściu miałam śmierć w oczach, ale czego się nie robi dla chwili adrenaliny... Zdjęć brak, bo telefony zostały na dole.
Po rozgrzewce na skałce mogliśmy już śmiało ruszać w góry. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru tachać ze sobą plecaków, więc zostawiliśmy rozstawiony namiot z bagażami w środku, zabierając tylko pieniądze i dokumenty. Naszym pierwszym celem był górujący nad plażą szczyt Hornet. Szlak wiodący na przełęcz był oznaczony kolorem czerwonym, a ten na sam wierzchołek - czarnym. To istotne, bo w przeciwieństwie do szlaków polskich, tu kolory są powiązane z poziomem trudności (mniej więcej tak jak na trasach narciarskich). Zastanawialiśmy się więc, co czeka nas wyżej, skoro szlak jest podobno "bardzo trudny". Okazało się, że podobnie jak na Trolltundze, trudność była mocno wyolbrzymiona. Początkowo zakosami wdrapaliśmy się na przełęcz - owszem, dość stromo, dość męcząco, ale bez trudności, a potem już wygodniejszą i mniej stromą ścieżką na sam szczyt. Było pięknie. Pusto, słonecznie, całkiem ciepło. Rozległa panorama na wszystkie strony świata. No ideał.
|
Widok z wierzchołka Hornet na jedną... |
|
...drugą... |
|
...i trzecią stronę |
Wkrótce stanęliśmy przed wyborem, gdzie ruszyć dalej. Zdecydowanie nie zamierzaliśmy wracać już na dół, bo dnia zostało wciąż sporo, utrzymywała się piękna pogoda, a my - pozbawieni ciężkich plecaków - mieliśmy pełno energii. Ostatecznie poszliśmy w stronę szczytu Gjerdheia, choć wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia - mapę wyspy zobaczyliśmy dopiero wieczorem na przystani promowej ;) Wędrowaliśmy, gdzie nas nogi poniosły i miało to swój niezaprzeczalny urok. Początkowo ścieżka lekko się wznosiła, by następnie przez jakiś czas wieść szerokim grzbietem. Odsłonił się nam fantastyczny widok na lekko zamglone Lofoty. Za Gjerdheią ścieżka przestała mi się podobać - prowadziła teraz zakosami dość stromo w dół. Dróżka była bardzo wąska, więc stopy co i rusz osuwały mi się na rosnące dookoła kępy trawy, co powodowało, że boleśnie wykręcały mi się kostki.
|
Widok z Gjerdheia |
|
Po drodze na najwyższy na wyspie Nordlandsnupen |
Po zejściu na przełęcz byłam dość nieszczęśliwa i szczerze mówiąc, średnio chciało mi się włazić na kolejną górę. Zmobilizowałam się jednak, wiedząc, że okazja zdobycia tego konkretnego szczytu raczej szybko się nie powtórzy ;) Po drodze na Nordlandsnupen trafiły się nawet ze dwa miejsca, w których powieszono kawałek liny, ale jest to raczej zabezpieczenie na wypadek gwałtownego pogorszenia pogody albo wyjątkowo śliskiego podłoża. W dobrych warunkach wejście nie nastręcza większych problemów, aczkolwiek faktycznie trzeba czasami ostrożnie stawiać stopy, bo w niektórych miejscach jest gdzie polecieć. Na górze znajduje się niewielki kamienny kopczyk, za którym z przyjemnością się skryliśmy, bo w międzyczasie zaczęło solidnie wiać. Jeszcze tylko szybko sesja zdjęciowa i mogliśmy już ruszać na dół.
Z przełęczy mieliśmy dwie opcje powrotu do namiotu i żadna mnie specjalnie nie przekonywała. No, ale jakoś trzeba. Na myśl o pokonywaniu pod górę zakosów na Gjerdheię robiło mi się słabo, więc namówiłam Artura na drogę okrężną, ale przynajmniej nie wymagającą podchodzenia. Zeszliśmy więc na przeciwną stronę wyspy, niemal prosto na przecudnej urody piaszczystą plażę Breivika. Serio, gdy świeci słońce, to w połączeniu z turkusowym kolorem wody wygląda jak na Karaibach :D Potem musieliśmy cierpliwie dreptać asfaltem (tym samym, którym wczoraj jechaliśmy z Nikolaiem). Przynajmniej mogliśmy z bliska przyjrzeć się najstarszemu - i jednemu z dwóch na wyspie - kościołowi (zbudowano go w 1740) i urokliwie położonemu cmentarzowi.
Kiedy już doczłapaliśmy się do namiotu, przygotowaliśmy sobie jakiś obiad, zwinęliśmy cały majdan i... ruszyliśmy z powrotem tam, skąd przyszliśmy. Na szczęście tym razem udało nam się złapać stopa do Sørland i kilkanaście minut później wysiedliśmy już w miejscowości. Do odpłynięcia promu wciąż pozostawało sporo czasu, więc wybraliśmy się jeszcze na spacer w kierunku latarni morskiej. Wracając, wdrapaliśmy się ledwo widoczną ścieżynką kawałek do góry i zasiedliśmy na kamieniach, by ostatnie chwile na wyspie spędzić na syceniu oczu widokami.
|
Mapa wyspy |
|
Podobno zimą na Værøy potrafi nieźle wiać- pewnie dlatego drewniane stoły i wiatę zabezpieczają ciężkie obciążniki i grube liny |
To był naprawdę aktywny dzień. Góry na wyspie Værøy są może niewysokie (najwyższy szczyt to właśnie odwiedzony przez Nordlandsnupen - ma 450 metrów), ale oferują niesamowite panoramy, pustki na szlakach (przez cały dzień spotkaliśmy może dziesięć osób), skaliste krajobrazy i całkiem wymagające odcinki. Przewyższenia wydają się niewielkie, ale trzeba brać pod uwagę, że szczyty zdobywa się właściwie z poziomu morza. Pogoda obeszła się z nami całkiem łaskawie, ale i tak mieliśmy okazję doświadczyć jej szybkich zmian, gdy w ciągu kilku minut słońce schowało się za chmurami, okolicę spowiła mgła, a dodatkowo zerwał się silny wiatr. Na szczęście równie szybko nastąpił powrót do wcześniejszych warunków. Nie zdążyliśmy odwiedzić zachodniej części wyspy, zdecydowanie mniej dostępnej, acz co najmniej równie atrakcyjnej. Cóż - co się odwlecze...
Tymczasem ruszyliśmy w drogę na Lofoty. W zasadzie wyspę Værøy także można potraktować jako część archipelagu, ale zdania co do tego są podzielone. No, w każdym razie popłynęliśmy do Moskenes. Byłam zmęczona po całym dniu wędrówek i marzyłam już tylko o spaniu, ale niestety czekała nas jeszcze droga od przystani promowej do miejscowości Å. Pieszo, bo o pierwszej w nocy oczywiście stopa nie złapaliśmy. Miejsce na rozbicie namiotu (nie byliśmy pewni, czy nie jest objęte zakazem biwakowania, ale naprawdę nie mieliśmy siły szukać niczego dalej) znaleźliśmy dopiero za miasteczkiem.
|
Ciemna noc około 2 |
|
Miejsce do spania znów niczego sobie ;) |
Po przebudzeniu nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby podziwiać widoki - mieliśmy przecież jeszcze tyle do zobaczenia! Wróciliśmy do Å, by przespacerować się między tradycyjnymi czerwonymi domkami rybackimi. Na śniadanie zasiedliśmy przed lokalnym Muzeum Sztokfisza, którego wielkie ilości suszą się na rozłożonych niemal wszędzie specjalnych drewnianych konstrukcjach. Potem uwodzicielski zapach dopiero co wyjętych z pieca wypieków zaprowadził nas do niewielkiej piekarenki, gdzie zainwestowaliśmy w bułeczkę cynamonową (w przeliczeniu jakieś 20 złotych :P). Mmmm, zdecydowanie jedna z najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłam! Wystrój piekarni, jak również sposób wypiekania pozostał w niezmienionej formie od pierwszej połowy XX wieku, a tutejszy chleb i kanelboller (bułeczki cynamonowe) są znane także daleko poza granicami miejscowości ;)
|
Wszechobecne suszarnie sztokfiszy... |
|
Ostatnie spojrzenie na Å... |
Następnie złapaliśmy stopa do jednej z największych atrakcji turystycznych na Lofotach - miasteczka Reine. Słynie ono przede wszystkim z niesamowitych panoram, które najlepiej podziwiać z górującego nad miejscowością Reinebringen. Mieliśmy sporo szczęścia, że w ogóle mogliśmy wspiąć się na górę - kilka dni przed naszym przyjazdem zakończono remont schodów. Wcześniej szlak był przez kilka tygodni zamknięty ze względu na niebezpieczne osuwiska. Absolutnie odmówiłam targania tam plecaka, więc schowaliśmy je za kamieniem tuż przy ruchliwym chodniku. Przy czym "schowaliśmy" to za dużo powiedziane - gdy stanęło się pod odpowiednim kątem, i tak było je widać. Oczywiście czekały na nas grzecznie po powrocie. A teraz wyobraźcie sobie coś takiego w Polsce...
Wejście na Reinebringen (445 m n.p.m.) jest dość wymagające kondycyjnie, ale relatywnie krótkie (około godziny spokojnym tempem) i obecnie bez trudności - idzie się po wygodnych, kamiennych schodach, które dopiero pod sam koniec zmieniają się w nieco mniej wygodną ścieżkę. Widok z góry wynagradza jednak wszelkie niedogodności! Dłuższą chwilę spędziliśmy na fotografowaniu panoramy, bo warte uwiecznienia krajobrazy roztaczają się niemal w każdym kierunku. Po drodze nawiązaliśmy też przelotną znajomość z Polakami :) Niestety na Reinebringen w pogodny letni dzień z pewnością napotkacie tłumy - żeby tego uniknąć, wystarczy wybrać się na jeden z nieco wyższych i bardziej oddalonych od Reine szczytów. My niestety nie mieliśmy na to czasu.
|
...i przenosimy się już do Reine - najpierw widok z dołu... |
|
...a jakąś godzinę później już z góry. |
Następnie za pomocą kilku stopów przemieściliśmy się na Rørvikstranda - piękną plażę charakteryzującą się turkusowym odcieniem wody i bielutkim piaskiem. Takich plaż jest na Lofotach całkiem sporo, ale ta miała tę zaletę, że znajdowała się kilkadziesiąt metrów od głównej drogi. A przy okazji także przy drodze do Henningsvær, które było naszym ostatnim punktem programu na dziś. Gdy dochodziliśmy już na plażę, do głosu doszedł mój wrodzony pech albo sieroctwo ;) Niefortunnie stanęłam na krawędzi asfaltowej drogi, boleśnie wykręciłam kostkę, a upadając - jeszcze bardziej boleśnie zdarłam skórę z kolana. Na szczęście kostka wydawała się cała, ale rana na nodze paprała się jeszcze dobry tydzień - bliznę mam zresztą do dzisiaj. A do tego przedarłam sobie ulubione legginsy :(
No nic, po prowizorycznym opatrzeniu ran wojennych ruszyłam... do wody! Artur po zamoczeniu jednego paluszka stwierdził, że lodowata i że odmawia zanurzenia jakichkolwiek kolejnych części ciała. Ja wlazłam po kolana - niestety ograniczała mnie zdarta skóra, której nie chciałam moczyć w dość słonej wodzie. Morze było faktycznie lodowate - nie przeczę, ale kilka pluskających się obok dzieciaków potwierdzało, że jak najbardziej dało się w niej kąpać :D Chętnie powylegiwalibyśmy się tam jeszcze na nagrzanych słońcem skałach, ale robiło się coraz później, a my mieliśmy nadzieję jeszcze dzisiaj opuścić Lofoty.
|
Nie ma to jak pomoczyć nogi za kołem podbiegunowym :D |
Posykując z lekka z bólu, stanęłam przy drodze do Henningsvær. Na stopa nie musieliśmy na szczęście czekać długo - wkrótce zatrzymało się dwoje młodych ludzi, którzy nie dość, że podrzucili nas prosto do miasteczka, to jeszcze obdarowali nas na pożegnanie kilkoma kawałkami pizzy, która pozostała im z obiadu. Och, co to była za uczta! Henningsvær to malutka i nieco senna miejscowość. Popularność wśród turystów zawdzięcza urokliwemu położeniu na kilku niewielkich wysepkach, połączonych między sobą mostami. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu można było dostać się tu jedynie drogą morską, obecnie można już po prostu przejechać przez most. Ze względu na piękną, tradycyjną architekturę i wąskie przesmyki wodne między wyspami Henningsvær nazywane bywa Wenecją Północy.
Ruszyliśmy na niespieszny spacer wąskimi uliczkami. Podziwialiśmy widoki - zarówno te związane z architekturą, jak i z rozciągającymi się od strony lądu skalistymi górami. Na kilku mijanych domach zauważyliśmy fantastyczne malowidła. Przechadzka doprowadziła nas w końcu do kolejnej osobliwości miasteczka - otoczonego skałami i morzem stadionu piłkarskiego (polecam wygooglować, zdjęcia z ziemi w najmniejszym stopniu nie oddają jego uroku). Zastanawialiśmy się tylko, jak często podczas meczu piłka ląduje w wodzie :P
|
Z tej perspektywy stadion nie robi specjalnego wrażenia... |
|
...ale z tej to już co innego! |
Wkrótce przyszło nam już żegnać się powoli z pięknymi Lofotami. Ustawiliśmy się przy wyjeździe z miasteczka i niedługo potem jechaliśmy już w stronę stałego lądu. Ostatecznie zakończyliśmy dzień na malutkim parkingu w środku niczego. Niestety teren dookoła był albo podmokły, albo nierówny, więc musieliśmy rozbić namiot przy samym asfalcie. Zmęczeni intensywnym dniem zasnęliśmy błyskawicznie.
|
Ostatnie już spojrzenia na przepiękne Lofoty - tęsknię! |