piątek, 1 lutego 2019

Łap za klamy zamiast za klamkę, czyli początki przygody w pionowym świecie

To był sierpień. I nie wiem, czy coś pachniało - pewnie tak, bo upał we Wrocławiu panował niemiłosierny. Rano zadzwonił Artur kończąc krótką rozmowę niewinnym pytaniem: "a, idziesz dziś ze mną wieczorem na ściankę?". NIE WIEM. I to nie było takie zwyczajne "nie wiem", tylko poważna życiowa rozterka. Dumałam cały dzień i popołudniu, gdy Artur wrócił z pracy, nie byłam wcale szczególnie bliższa odpowiedzi. Z jednej strony: pewnie, że bym chciała! Nic to zresztą dziwnego, gdy od dobrych kilku lat jeździ się na niemal wszystkie większe górskie festiwale, a na facebooku niemal non stop pojawiają się zdjęcia znajomych z wypadów na bliższe lub dalsze wspinaczki. Z drugiej jednak strony: kurde no, bałam się po prostu! Bałam się, że się wygłupię, bałam się, że - co gorsza - zrobię coś źle, a odkryty kilka miesięcy temu na Kościelcu lęk przestrzeni także nie nastrajał mnie pozytywnie. Na domiar złego nie bardzo miałam ze sobą sportowe ubrania, bo żadnych tego typu atrakcji w czasie pobytu we Wrocławiu (wówczas jeszcze tymczasowego) nie przewidywałam.

Oczywiście dałam się namówić, ale na wrocławski Eiger szłam na uginających się nogach, gotowa przy pierwszym impulsie strachu odwrócić się na pięcie i uciec. Po uiszczeniu odpowiedniej opłaty stałam się chwilową właścicielką kluczyka do szafki i uprzęży, Monika pożyczyła mi nawet swoje stare buty wspinaczkowe... I co dalej? Stanęłam na środku wielkiej hali, obserwując ludzi, którzy ze wszystkich stron poruszali się nade mną, trzymając się jakichś kolorowych wypustek. Zaliczyłam kilka lat wcześniej ze dwa pojedyncze wypady na ściankę, ale nie pamiętałam już absolutnie nic. Więc od nowa - jak założyć uprząż, jak zawiązać ósemkę, jak się przywiązać. No a potem - do góry! Och, jak ja się stresowałam ;) Tym niemniej wdrapałam się jakoś w końcu na górę, odkrywając po drodze, że taka kilkunastometrowa wysokość w zasadzie mi nie przeszkadza, a obecność liny łączącej mnie z osobą asekurującą daje całkiem spore poczucie bezpieczeństwa. Opuszczanie też przyszło mi całkiem bezboleśnie. Pod koniec pierwszej wizyty na ściance strach i stres powoli zaczynał znikać pod wpływem endorfin i radości z odkrywania nowej aktywności. Tym niemniej nie przyznawałam się i oficjalnie wciąż przeklinałam Artura, że mnie tam zaciągnął.

I tak przez kolejne tygodnie "dawałam się zaciągać". Przed każdą drogą miałam podobno minę godną zbitego psa... Artur sam z siebie pytał, czy chcę wracać do domu :p Jednak tak naprawdę już przy drugiej czy trzeciej wizycie ogromnej frajdzie towarzyszył tylko delikatny odcień strachu. A mina... chyba tak z przekory ;) No polubiłam to, nie da się ukryć.



Jak już przekonałam się, że ścianka wspinaczkowa prawdopodobnie nie ma wobec mnie żadnych morderczych zamiarów, zaczęły pojawiać się kolejne stopnie wtajemniczenia. W którymś momencie przestałam chodzić "po wszystkim" i nauczyłam się, które cyferki na karteczkach dadzą mi największe szanse na przeżycie. Niedługo potem zostałam podstępnie namówiona, żeby pójść "z dołem". Nie powiem, wpinanie liny w ekspresy nadal nie należy do moich ulubionych zajęć i wciąż nie jest dla mnie szczególnie intuicyjne, ale nie reaguję już konwulsyjnym wzdrygnięciem na brak wędki na drodze. Cieszmy się z małych rzeczy ;)

Od początku zdecydowanie więcej stresu powodowało u mnie asekurowanie niż samo wspinanie. Długo widok wyciągniętego w moją stronę przyrządu powodował u mnie mimowolne drżenie. Bardzo denerwowałam się, że zrobię coś nie tak. No bo umówmy się, na ścianie jednak zdecydowanie da się zrobić komuś duże ała. Ale jakkolwiek przydarzyły mi się różne przygody, takie jak palec wkręcony w przyrząd czy lina nie wpięta w karabinek, to obyło się póki co bez strat w ludziach (i palcach ;)). Długi czas też wręcz obsesyjnie przyklejałam się do wszystkich chwytów. Wychowana na literaturze himalajsko-alpinistycznej, cały czas miałam gdzieś z tyłu głowy, że latać nie należy. W końcu jednak przekonałam samą siebie, że sztuczka ścianka to tak jakby trochę co innego i odpadać mogę śmiało (szczególnie na wędkę :D).

Mimo wszystkich lęków i obaw (a może właśnie dlatego) - warto było! Po trzykroć warto! Nic nie czyści mi głowy tak jak ściana. Żadna joga, żadne pilatesy i żadne spacery. Jakbym się nie martwiła albo nie złościła, to zaraz po przywiązaniu się do liny całkowicie pochłania mnie kwestia tego, gdzie postawić stopę albo czego się złapać. Totalny reset. Jeszcze jakoś latem Artur zażartował, że przyjdą takie czasy, że to ja będę go wyciągać na ścianę. Zareagowałam wtedy świętym oburzeniem, że jak to tak i że nigdy w życiu. Ale cóż... tak jakby zdarzyło się. A tydzień bez ściany jest smutnym tygodniem. Takie to dziwy.

Do tego stałam się szczęśliwą posiadaczką uprzęży i butów wspinaczkowych (Mikołaj przyniósł <3), co... znacząco ułatwia logistykę wyjazdów w skały. No właśnie, skały. Jeszcze we wrześniu, podczas festiwalu w Lądku, udaje się wspinania w skałach delikatniuteńko liznąć. W przerwie między dyżurami na stoisku robimy krótki skok w bok. Powisiałam sobie radośnie na jakiejś trójce, nie mając pojęcia, co dalej... Aż asekurująca mnie Kamila chyba straciła cierpliwość i sama zaczęła się dopytywać, czy by mnie nie opuścić. Ostatecznie jakoś się tam wydrapałam, potem na innej drodze pobawili się Artur z Kamilą i już właściwie trzeba było wracać.

Byłam święcie przekonana, że to pierwszy i zarazem ostatni wypad w skały w tym sezonie. Październik mieliśmy cały zajęty, a potem... toć to już prawie zima! Jako że początek listopada okazał się jednak cieplejszy niż niejeden letni dzień, to pierwszego zamiast na grobach spędziliśmy w pobliskich skałach. A właściwie w kamieniołomie. Było pięknie, ciepło, słonecznie. Nad naszymi głowami kilka osób próbowało swoich swoich sił na slacku przewieszonym nad zalewem. Ale nie obeszło się bez przygód - mianowicie, tym razem... zapomniałam butów. Przyszło mi więc wspinać się w butach miejskich. Tyle dobrze, że były to takie a la trapery, a nie na przykład kozaki :D Pierwszą drogę jeszcze w tym "obuwiu retro", jak podśmiewali się chłopaki, jakoś zrobiłam, ale dalej było już tylko gorzej. No nie byłam nijak tych butów nigdzie wsadzić, zaczepić, nie byłam w stanie oderwać się od ziemi. Ktoś rzucił: "pożycz buty od Artura". Początkowo zareagowałam histerycznym śmiechem, ale w sumie co szkodzi spróbować. Założyłam. Było o niebo lepiej. W butach wspinaczkowych o sześć rozmiarów za dużych. Taaaak. To był ciekawy wyjazd.

With a little help from my friend...
I to nieszczęsne prowadzenie...
Letnia pogoda nie ustępowała, więc dwunastego listopada, w nieco zmienionym składzie, ruszyliśmy ponownie. Tym razem zabrałam już buty i bawiłam się przednio, choć chwalić się zdecydowanie nie ma czym. Poza tym zostałam perfidnie zmuszona do poprowadzenia. Z dyndającymi przy uprzęży ekspresami, sercem w gardle i duszą na ramieniu powlokłam się tu góry. I tu zonk!, bo już dojście do pierwszej wpinki przysporzyło mi mnóstwa problemów... Potem było szczęśliwie nieco lepiej, ale i tak po skończeniu drogi miałam mordercze instynkty wobec tych, którzy mnie do niej namówili ;) Ach, a gdy wracaliśmy, to w samochodzie padł tytułowy tekst "łap za klamy, a nie za klamkę". Niestety zupełnie nie pamiętam już, jaki był kontekst, ale śmialiśmy się z tego bardzo.

Początkiem grudnia w czasie KFG miał jeszcze miejsce krótki epizod drytoolowy (poznanie Artura z Kamilą było zdecydowanie nieprzemyślane...), ale na niego zdecydowanie wolałabym spuścić zasłonę milczenia. Swoją przygodę zakończyłam jakieś dwa metry nad ziemią... Raki zsuwały mi się z butów, a dziabami to prędzej bym się zadźgała niż cokolwiek innego :D


Oficjalnie przestaję już więc się krygować, że wspinanie mnie nie bawi, bo bawi i to bardzo :) Dzięki, Artur ;)