wtorek, 22 listopada 2016

Kochaliśmy się 47 lat, czyli życie z Zawadą

Od Piotra Morawskiego i jego "Zostają góry" wszystko się zaczęło. Kilka lat później trafiłam na kolejną inspirującą książkę, do której chętnie i często wracam. Najpierw wypożyczyłam z biblioteki, potem dostałam własny egzemplarz, by w końcu zdobyć dedykację autorki. Dwie pozycje - zupełnie różne, ale równie dla mnie ważne. Tym razem słów kilka o "Życiu z Zawadą" Anny Milewskiej.

źródło: matras.pl
Owo "Kochaliśmy się 47 lat" było pierwszym pomysłem na tytuł. "Bo tak było!", pisze pani Anna. "Książkę napisałam jakby w zastępstwie Andrzeja. On miał mieć - czas na wszystko!". A jako że ścieżki, którymi podążały losy Anny Milewskiej i Andrzeja Zawady były niezwykle kręte, co rusz splatały się i rozdzielały, to i książka może nieco przytłaczać swoją objętością. Ale zapewniam, że warta jest każdej minuty nad nią spędzonej!

Wartością dodaną jest też niewątpliwie mnóstwo - kilkaset sztuk! - zdjęć, każde z adekwatnym, a nieraz i żartobliwym podpisem. W większości niewielkiego formatu, czarno-białych, ale pod koniec znajduje się wkładka z kilkudziesięcioma fotografiami kolorowymi i nieco większego rozmiaru. Dokumentujących codzienne życie, krąg bliskich znajomych, ale też spotkania, wyprawy, spektakle, odczyty. Nieco tajemniczy uśmiech Andrzeja i dyskretny urok Anny. A okazji do fotografowania z pewnością nie brakowało!

Nie miałam najmniejszej szansy poznać Andrzeja Zawady – zmarł, gdy dopiero co zaczynałam chodzić do przedszkola. Ale pamięć o człowieku tak niezwykłym, pełnym pomysłów i energii do ich realizacji była, jest i będzie żywa jeszcze dłuuugo. W filmach, książkach, na zdjęciach. W opowieściach pani Anny, która rozpromienia się na najmniejszą wzmiankę o mężu i mogłaby – jak sądzę – mówić o nim i ich wspólnym życiu bez końca. To się nazywa miłość przez wielkie M.

Opowieść rozpoczyna się w momencie pierwszego spotkania Anny i Andrzeja. Gdzie? A jakże, w Klubie Wysokogórskim! Wiedziała od początku – to on, ten jeden jedyny! „Zawada: tak się będę nazywała – przeleciało mi przez głowę – to brzmi trochę jak pseudonim teatralny.” Słowa w pewnym sensie prorocze, bo trzeba wam wiedzieć, że Anna Milewska przez długi czas bynajmniej nie wiązała swojej przyszłości z aktorstwem. To przyjaciółka namówiła ją, by w kilka lat po studiach na Uniwersytecie Warszawskim przystąpiła do egzaminów wstępnych w krakowskiej Szkole Teatralnej. Również Andrzeja Zawady nie omijały życiowe zawirowania. Rozdarty między pragnieniem dokonywania rzeczy wielkich a prozą szarej rzeczywistości, długo nie chciał zdecydować się na stały związek.

Tak orbitowali, to zbliżając się do siebie, to oddalając. Ślub wzięli równo w dziesięć lat od dnia pierwszego spotkania. Opłacało się czekać! Andrzej odwiedził w tym czasie Wietnam, Spitsbergen i dokonał pierwszego zimowego przejścia Głównej Grani Tatr, Anna została wziętą aktorką. Największe sukcesy – zawodowe czy sportowe – wciąż były jeszcze przed nimi.

Kolejnym, po ogromnej ilości zdjęć, „oknem” na życie codzienne – teraz już państwa Zawada – są listy, które Anna Milewska licznie przywołuje na kartach książki. Różne czułości, zdrobnienia, przemyślenia, które między sobą wymieniają – pięknie się to czyta! Korespondencja, która rozpoczęła się w czasach wyjazdu Anny do Krakowa, trwała potem nieprzerwanie. Listy często mijały się albo wręcz ginęły gdzieś po drodze – do dalekich himalajskich krain.

Lata 70. i 80. były zarówno dla Anny, jak i Andrzeja czasem największej aktywności. Obydwoje dużo podróżowali, choć rzadko wspólnie. Jednak kiedy tylko mogli, towarzyszyli sobie wzajemnie. To był czas Zawady Lidera. Kolejne sukcesy – Noszak, podwójne zwycięstwo na Evereście, w końcu Cho Oyu – przyniosły mu międzynarodową sławę w górskim środowisku. Anna Milewska dwukrotnie towarzyszyła karawanie w drodze do wyprawowej bazie. Ze spraw bardziej przyziemnych – był to też przykry czas odchodzenia bliskich Anny i Andrzeja, przeprowadzek, ożywionych kontaktów towarzyskich… Sytuacji może mniej medialnych, ale nie mniej ważnych.

Kolejna dekada mija w mgnieniu oka i podświadomie zaczynam odwlekać przekładanie kolejnych kartek. Wiem, że gdzieś tam, na następnej stronie, może czekać na mnie rozdział, którego wolałabym uniknąć. CIOS. I nie ma tu znaczenia, że przecież doskonale znam życiorys Andrzeja Zawady, że przecież nieraz paliłam świeczki na jego grobie na Powązkach… To i tak jest, zgodnie z tytułem, cios. Bo przecież zostało tyle marzeń niespełnionych, tyle planów niezrealizowanych…
 
Anna Milewska ma specyficzny styl pisania – i  zresztą równie specyficzny styl opowiadania. Charakterystyczny tylko dla niej. I dobrze! Przeczytajcie koniecznie, bo tego niesamowitego, jedynego w swoim rodzaju małżeństwa nie da się nie polubić :)

piątek, 18 listopada 2016

A po Dniu Górskim weszliśmy na Szczyt (Wszystkiego)

Czekałam długo na ten Dzień. Na Dzień, kiedy nie ruszając się z murów rodzimej uczelni będę mogła przenieść się w wysokie góry i spotkać znajomych z różnych krańców Polski. Wreszcie jest! Do ostatniej chwili trwają różnorakie ustalenia, dogrywanie kilku spraw - po to, żeby w środowe popołudnie wszystko zagrało idealnie :) W efekcie już kilka minut po czternastej ląduję w Starym BUWie. Szybko odnajduję Asię i już we dwie czekamy na pozostałych. Po budynku krąży już wiecznie uśmiechnięta i niezmordowana w organizacji przedsięwzięć wszelakich Mirella, powolutku zaczynają zbierać się pierwsi goście.

Działamy! fot. Magdalena Liszewska
Podobnie jak w zeszłym roku, sporą atrakcję stanowi możliwość zbadania swojego wieku serca. Poza tym dookoła auli pojawia się mnóstwo stoisk: oczywiście współorganizującej Dzień Górski Fundacji Kukuczki i książkowe, ale też oferujące kolorowe czapy, etniczną biżuterię i tatrzańskie zdjęcia. No i cóż: świetnie, że impreza się rozwija! Przybywają kolejni prelegenci: Jerzy Natkański, Paweł Michalski, Piotr Tomala, Darek Załuski... Uściski, powitania, uśmiechy :) Docierają też dziewczyny-wolontariuszki (bo dziś fundacyjny skład stuprocentowo żeński - z pewnym, grającym podwójną rolę, wyjątkiem ;)). Na sali trwa już prelekcja Moniki Rogozińskiej, opowiadającej o swojej książce "Lot koło Nagiej Damy".

Chłopaki i dziewczyny na auli, ja na stoisku :)
Robi się gorąco! Podczas spotkania z ekipą z letniego K2 aula jest już niemal pełna, a tlen szybko staje się towarem deficytowym. Tym razem nie mam okazji posłuchać himalajskich opowieści chłopaków, bo zostaję na posterunku. Ale nie ma tego złego... przy stoisku też można posłuchać fascynujących historii, a gdy duchota wygania z sali koleżankę - i tak wślizguję się (oczywiście bez potknięcia na nieoświetlonych schodach by się nie liczyło ;)) na końcówkę prelekcji. Oglądam po raz enty film z tegorocznej wyprawy unifikacyjnej (i nadal polecam, do obejrzenia o tu: klik!), słucham ostatnich pytań dotyczących, cóż za niespodzianka... zimowego K2 :)

Zdjęcia z fanami ;) Paweł Michalski, Piotrek Tomala, Jurek Natkański i Darek Załuski fot. Magdalena Liszewska
Martyna Wojciechowska inspiruje... fot. Magdalena Liszewska
Potem mikrofon pozostaje już do wyłącznej dyspozycji gwiazdy wieczoru - Martyny Wojciechowskiej. Aula pęka w szwach, a przedterminowe wydostanie się ze spotkania graniczy z cudem. Po prelekcji jeszcze długo w noc będzie Martyna podpisywać książki i robić sobie zdjęcia z fanami. Na tyle długo, że zaistniały poważne wątpliwości, czy gościom i organizatorom uda wydostać się z terenu kampusu ;) Na szczęście wszystkim bezproblemowo udaje się dotrzeć w okolice Placu Zawiszy, by w nieco bardziej kameralnej atmosferze kontynuować wieczorną integrację.

Ugościła nas Klubokawiarnia Szczyt Wszystkiego, za co oczywiście pięknie dziękujemy. Osobiście jestem tą nową miejscówką na mapie Warszawy zachwycona (za czym przemawia fakt, że właśnie tu tworzę rzeczony wpis)! :) Klimat (wysoko)górski, fajne jedzenie i napoje, a do tego przemiła, zarażająca pasją i energią właścicielka - czego chcieć więcej?

Niemal tuż za drzwiami przed strudzonymi wędrowcami staje (dęba!) pierwsza przeszkoda - strome kręcone schody. Na pięterku można się więc poczuć prawie jak zdobywca ośmiotysięcznika, co samo w sobie wprawia nas w radosny nastrój, który dopełnia jeszcze urocza tabliczka <3 Wspólnymi siłami testujemy chyba większość pozycji z menu. Werdykt jest jednogłośny - wszystko pyszne! Po zaspokojeniu głodu możemy już ze spokojem czekać na znajomych dojeżdżających kolejnymi autami. Impreza powoli się rozkręca... i tylko strach pomyśleć, że to już niemal 23.

Poznajecie tego pana? No i ta tabliczka... jak nie kochać?
Kolejnych kilka godzin upływa nam baaaardzo wesoło :) Rozmowy, śmiechy, picie i jedzenie... jest cudownie, jest pięknie. Łatwo zapomnieć, że gdzieś tam, za drzwiami, jest świat pełen obowiązków, monotonii i strachów. Póki co są świetni ludzie, świetne miejsce, kolejne tematy rozmów, które nigdy się nie kończą i kolejne wybuchy niepowstrzymanego śmiechu. I moglibyśmy tak spędzić czas do rana... gdyby to nie był środek tygodnia, gdyby na wszystkich nie czekała już za parę godzin szara rzeczywistość. Więc taksówka, powrót do domu, później już tylko bezsenna noc (może z nadmiaru emocji) i odebrana nad ranem wiadomość, że do domu dotarli już nawet ci, co mieli najdalej.

W komplecie :D
Pięknie dziękuję za ten wieczór (noc?)! Było - jak zawsze zresztą z Wami - cudownie. A teraz... byle do KFG!

niedziela, 6 listopada 2016

Zostają góry... i wspomnienia (Piotr Morawski)

Nie mam chyba w domu książki bardziej wyślizganej, porysowanej, odrobinkę już porozklejanej. Takiej, której spore fragmenty mogłabym cytować niemal z pamięci - czarne strony felietonów pewnie kiedyś staną się białe od częstego przewracania... bo w każdym z nich znajduję coś dla siebie. Ukochanej, do której cały czas wracam - w dobrych i złych momentach. To szczególna książka i szczególna postać. Piotr Morawski, "Zostają góry". Piotra i o Piotrze.

Można powiedzieć, że od niego wszystko się zaczęło. Był grudzień 2008 roku, a ja zmierzałam wraz z tatą na festiwal TERRA. Gwoli ścisłości - festiwal slajdów podróżniczych. Zupełnie przypadkiem trafiłam wtedy na jedyną górską prelekcję - "Tam gdzie człowiek rzadko dociera. Zachodnia ściana Annapurny i Gasherbrumy". Miałam 12 lat i nie do końca wiedziałam, o czym mowa. Co z tego... i tak zasłuchałam i zapatrzyłam się bez reszty. Po niemal dwóch godzinach wyszłam całkowicie oniemiała. I doskonale zapamiętałam Piotra Morawskiego, młodego faceta z synkiem na barana, który miał dar do wspinania, do fotografowania i do snucia fascynujących opowieści.

Piotr Morawski, źródło: wspinanie.pl

No właśnie - miał. Kilka miesięcy później dowiedziałam się o śmierci Piotra... i chyba dopiero wtedy zrozumiałam, że tam, w tych wysokich górach, o których tak niewiele wiem, naprawdę można zginąć. Tak po prostu. Przez błąd swój albo nie swój, głupi przypadek albo nieszczęśliwy traf. I wtedy jest game over, nie ma drugiej szansy. (Potem miałam jeszcze sen - a trzeba Wam wiedzieć, że bardzo rzadko swoje sny pamiętam choćby rano, a co dopiero przez tyle lat - w którym byłam z Piotrem w górach. Niby nic szczególnego, tylko że góry te były zdecydowanie z gatunku tych wyższych i znajdowały się... nieopodal Łomianek. Ot, takie wspomnienie, do którego lubię się uśmiechać.)

Tak na zdrowy rozum ta sytuacja - która naprawdę mocno mną "trzepnęła" - powinna spowodować, że od tematu Gór Wysokich i samych himalaistów będę się trzymać jak najdalej. Wyszło tak jakby trochę inaczej, może wręcz na odwrót... i nie żałuję. Ale Piotr Morawski stał się dla mnie w jakiś sposób ważny. Stał się osobą, którą cenię i szanuję za rozmaite talenty - a z pewnością i polubiłabym, tak zwyczajnie, gdybym tylko miała szansę go poznać.

Książkę "Zostają góry" kupiłam przy pierwszej okazji - i dobrze, bo obiło mi się o uszy, że później trudno było ją dostać. Twarda oprawa dobrze znosi intensywne użytkowanie. W środku wyraźny podział na trzy części: opowiadania (z kolejnych wypraw), felietony (dla miesięcznika GÓRY) i wspomnienia (bliskich o Piotrze). Wszędzie - mnóstwo fotografii. Chciałam teraz napisać, która z tych części podoba mi się najbardziej, ale zdałam sobie sprawę, że nie potrafię. Każda jest inna, każda wyjątkowa.


Pierwsza część, zdecydowanie najdłuższa, to relacje Piotra z wysokogórskich wypraw. Zaczynając od Chana, przez Pik Pobiedy, a potem już z najwyższych szczytów Himalajów i Karakorum. Jednakże tytuł opowiadania z pewnością nie został jej nadany przypadkiem. Nie jest to w żadnym razie jedynie suche sprawozdanie - w każdej kolejnej opowieści wyraźnie wybija się talent literacki i charakter autora. Piotr pieczołowicie opisuje przebieg akcji górskiej, nie stroniąc jednocześnie od własnych spostrzeżeń, refleksji czy epizodów mniej lub bardziej humorystycznych. Z kolejnych opowieści wyłania się przebiegająca - można powiedzieć - w lawinowym tempie kariera wspinaczkowa Piotra. W opowiadaniach Morawskiego bez problemu odnajdzie się zarówno aktywny wspinacz, jak i absolutny laik. Te kilkustronicowe opowiadania, ilustrowane wieloma zdjęciami (z dokładnymi podpisami!, to też istotne bardzo), wciągają mocniej niż niejedna książka! A plastyczne opisy pozwalają poczuć się niemal jak uczestnik wyprawy...

Cytaty na zachętę:
Szykowałem się już do wyjścia, kiedy ze zdziwieniem dostrzegłem nowego e-maila. Był krótki: "Czy macie ochotę spędzić zimowe ferie przy -30?". Nadawca: Artur Paszczak, prezes KW Warszawa, wiadomość wysłana do Marcina i do mnie, tytuł: "K2". (...)
Potem nastąpiły dni niepewności, zapadały decyzje, czas płynął, do wyprawy zostało niespełna półtora miesiąca. Stwierdziłem, że odrzucono moją kandydaturę. Nagle telefon, krótka rozmowa z Krzysztofem, zakończona zdaniem, które do dziś mi brzmi w głowie: "No, dobra, zaryzykujemy, jedziesz"...

Jeszcze zostało kilka kroków, pot zalewa mi oczy, plecak ciąży potwornie. Naładowałem do niego ponad 25 kilogramów. Jeszcze krok i na kilka tygodni mam spokój. Ktoś do mnie mówi. Podnoszę głowę i załzawionym wzrokiem patrzę na starszego pana ćmiącego papierosa.
- W góry pan się wybiera? - dochodzi do mnie sens chrapliwych słów.
- A w góry - odpowiadam z wysiłkiem i zrzucam plecak pod windą. Patrzę na zegarek. Mam całkiem dobry czas, mimo że na to cholerne 23 piętro zasuwałem już piętnasty raz w ciągu półtorej godziny.
 

 Część druga, dużo krótsza, ale niesamowicie treściwa, to felietony, które ukazywały się co miesiąc w czasopiśmie GÓRY. Jest ich dokładnie osiem - niestety tylko... Wydrukowane nietypowo, bo na czarnym tle. Każdy z nich na dokładnie dwóch stronach - mało słów, dużo treści, jak to w felietonie. Każdy zupełnie inny: raz o Himalajach, raz o naszych Tatrach, innym razem w ogóle na marginesie gór jakichkolwiek. O wspinaczkowych początkach, o uczciwości, o życiu w dwóch światach, halucynacjach, wioskach na końcu świata, o świętach i śmierci w górach... Do wszystkich i każdego z osobna mam przeogromny sentyment. Bo są niby o górach, a jednak o życiu.

I kolejna garść cytatów, tym razem nieco więcej, bo jeden lepszy od drugiego:
Zatem róbmy to, co lubimy. Jeśli naprawdę chcemy, marzenia się spełniają. Nasza determinacja jest w stanie pokonać wiele barier, które na pierwszy rzut oka są nie do pokonania. Nie znamy przecież do końca naszych możliwości. Trzeba próbować, a nie od początku myśleć, że nie da się, bo jest za trudne. Nagle świat się otwiera. A my patrzymy wstecz i przebyta droga wydaje się taka krótka.

Tak często zdarza się, że gonimy za tym, co nieosiągalne albo prawie niedostępne. Poszukujemy na świecie okruchów swojej wyobraźni. Nie rozglądamy się dookoła, a wystarczy tylko schylić trochę głowę i nie patrzeć tak daleko. I zaraz okaże się, że wiele spraw, za którymi gonimy na krańce świata, jest koło nas.


I przychodzi ten najlepszy moment, kiedy godzisz się, że życie idzie własną ścieżką, a ty własną. Że wielu rzeczy na siłę nie da się zrobić. Przygoda jest zarówno w górach, jak i w domu. To wszystko jest jednym światem. Po prostu na moment zachwialiśmy równowagę, a teraz czas do niej wrócić.

Nieważne, gdzie jesteśmy, co robimy. Święta są w nas i to my je tworzymy. Nie tylko święta, wszystko drzemie w nas, trzeba mieć tylko siłę i ochotę to obudzić. Radość, motywacja, wola, siła... Gdzieś w oddali słyszymy zew i tylko wystarczy go posłuchać. A potem spojrzeć na psa czy kota, który nagle do nas zacznie się uśmiechać i powie przyjacielsko: "I o to chodzi, stary!".
Zatem do dzieła! Bierzmy świat taki, jaki jest, a nie taki, jaki chcemy, by był. A świat odwróci się do nas i uśmiechnie.
 

Wiecie, co jest w tym wszystkim najlepsze? Że to nie są puste frazesy - bo Piotr tak właśnie żył. I tak oto dotarliśmy do części ostatniej, wspomnieniowej. Oczywiście smutnej, ale nie tylko. Oczywiście czasem oczy zaczynają podejrzanie łzawić, ale czasem nie sposób się nie uśmiechnąć. Piotra Morawskiego wspominają Piotrowie Hamor i Pustelnik (2/3 "Tres Pedros del Himalaya"), Darek Załuski, Simone Moro, Krzysztof Wielicki i żona Olga. Niesamowicie czytać, jak wielki, niezmywalny ślad zostawił Piotr w sercu każdego z nich. Z każdej opowieści przebija to samo uczucie - niedowierzanie. Niemożliwe, jego naprawdę już nie ma? 

Nie będę cytować, bo musiałabym przepisać kilkanaście stron. No, jedno zdanie tylko. We wspomnieniu Simone Moro odnalazłam cytat, który natychmiast pokochałam: "Życie nie jest mierzone liczbą oddechów, ale liczbą momentów, które zapierają nam dech w piersiach." Tak właśnie żył Piotr Morawski. Był wcieleniem tej filozofii, tego sposobu bycia: wolnego i odpowiedzialnego wyboru swojej drogi życiowej, pisze Simone.

wtorek, 1 listopada 2016

Jak przeżyć dzień jak tygrys i nie zwariować

"Ściana stała się ambicją, a styl obsesją."

Kupiłam ją - jak rzadko kiedy - niemal bez zastanowienia. Spontanicznie. Zwykle długo rozmyślam, porównuję, czytam fragmenty. Teraz podchodzę w Lądku na stoisko książkowe, kilka tytułów kartkuje, nic mnie szczególnie nie przekonuje. Wiem, że mogę tak krążyć bez końca, przeglądając coraz to nowe pozycje. Nagle patrzę - to! "Przeżyć dzień jak tygrys. Alex MacInt(y)re i narodziny stylu alpejskiego w Himalajach" Johna Portera. Przypominam sobie pozytywną recenzję znajomego i już jest moja!


Autor pisze o niej tak: "To bardzo osobista opowieść o Alexie, moim najlepszym przyjacielu, i jego rodzinie, wspinaczkowych kompanach i kobietach, które zostawił." Rzeczywiście, to nie tylko portret Alexa, ale właściwie całej epoki i całego pokolenia brytyjskiego wspinania (mowa o Boningtonie, Taskerze, Rousie i wielu innych...). Portret czasów, których już nie ma.

Niespecjalnie fascynujący początek nieco usypia. Niespiesznie przewracam kolejne strony. Nagle łup! - w przenośni i dosłownie. Spadający kamień właśnie zakończył życie Alexa MacIntyre, koziołkującego bezwładnie jednym z kuluarów na południowej ścianie Annapurny. Jest jesień 1982 roku. Potem wchłania mnie wir czasu i wypluwa niemal trzydzieści lat wcześniej.

Przenoszę się do Hertfordshire, gdzie wychował się MacIntyre. Po raz pierwszy poznaję kobiety jego życia: matkę Jean i młodszą siostrę Libby (obydwie bezgranicznie kochały Alexa, choć nie akceptowały jego wspinaczkowej pasji), a także dziewczynę Sarah. Czytam o studenckim życiu na uniwersytecie w Leeds. O pierwszych sezonach alpejskich i o drodze na wschodniej ścianie Pointe Lepiney, która przypieczętowała przyjaźń Johna i Alexa.

W odnalezieniu się w gąszczu nieznanych nazwisk na pewno pomagają liczne polskie akcenty. Porter pisze o polsko-brytyjskich wymianach wspinaczkowych, całkiem celnie portretując przy okazji szarą rzeczywistość PRLu. Przez karty książki przewijają się postacie Kukuczki, Zawady i innych polskich wspinaczy - a nade wszystko Wojtka Kurtyki, który wielokrotnie wiązał się z Alexem liną podczas himalajskich wypraw.

Dopiero w okolicach rozdziału dwunastego o wymownym tytule "Should I Stay Or Should I Go" (tak, każdy rozdział wziął swoją nazwę od jednego z ponadczasowych przebojów!) zaczęłam wciągać się na dobre. To czas coraz dalszych wyjazdów. Na pierwszy ogień - Afganistan. Wyjazd obftitował w różnego rodzaju atrakcje...

"Gdy wreszcie opuściliśmy niekończące się przedmieścia Moskwy, z głośników w każdym przedziale, jak również na korytarzu, popłynęła podniosła muzyka - to śpiewał chór Armii Czerwonej. Bez końca. (...)
- Alex, masz gdzieś ten twój nowy młotek lodowy, który mi pokazywałeś? Tego terrordactyla? - zagadnął Zawada. (...)
- O, dzięki, to się dobrze do tego nada.
To powiedziawszy, Zawada wziął zamach i wbił ostrze terrordactyla w głośnik nad naszymi głowami, po czym wyszedł i po kolei porozbijał na kawałki głośniki we wszystkich przedziałach w naszym wagonie. Siedzieliśmy oniemiali, a z każdym zadanym przez Andrzeja ciosem Robert Plant zdobywał coraz większą przewagę nad reprezentacyjnym chórem Armii Czerwonej."

Wojtek Kurtyka naświetlił zaś Alexowi pewną ważną kwestię:
"- Alex, chciałbyś może spróbować Bandakę? - spytał, oblizując z uśmiechem wargi.
- No pewnie - odparł Alex. - A to się je na zimno czy na gorąco?
- Nie, nie Alex, to nie jest do jedzenia. To jest góra."

Alex MacIntyre

Potem już (prawie...) nic nie mogło oderwać mnie od czytania. John Porter balansuje między opisami życia prywatnego Alexa a kolejnymi, coraz ambitniejszymi wyprawami w Góry Wysokie. Pisze o nietypowej relacji z Marią Coffey (obecnie autorką kilku książek o psychologiczno-prawnych aspektach wspinaczki), którą traktował trochę jak matkę lub starszą siostrę. O kolejnych wyprawach, aż do tej ostatniej...

To naprawdę fascynująca opowieść, tyle że... tak naprawdę powinnam odłożyć ją na półkę po przeczytaniu trzydziestu pierwszych stron. Dlaczego? Bo korektor płakał, jak czytał. A nie, przepraszam, korektora chyba po prostu nie było. Mam nadzieję... bo nie wierzę, że mógłby przepuścić aż tyle błędów. Literówki, sklejone wyrazy, urwane zdania.

Zgadzam się, każdemu może się zdarzyć. Kilka błędów w kilkusetstronicowej książce to nie tragedia. Nieco gorzej, gdy jest ich kilkanaście, a kilkadziesiąt... Ał. Sugerując się przy kupnie książki pozytywną recenzją, popełniłam tylko jeden błąd - dotyczyła ona oryginału. W tym konkretnym wypadku okazało się, że to zmienia wszystko. I tylko świetnie nakreślona przez Johna Portera historia ratuje nieco sytuację, jednak w żaden sposób nie zmazuje odczuwanego przeze mnie niesmaku.

Szkoda. Po prostu przykro mi, że czytelnik musi co chwilę odrywać się od arcyciekawej lektury, by skrzywić się, widząc kolejną literówkę. Osobiście bardzo żałuję, że zamiast kupować polskie wydanie, nie zdecydowałam się zainwestować nieco więcej pieniędzy i wysiłku - i przeczytać oryginał. "One day as a tiger".

(Zwykle unikam tak mocnych słów, ale czarę goryczy przelała - a jakże, literówka! W tytule, w nazwisku głównego bohatera książki. Ktoś zawinił, ktoś zepsuł swoją robotę. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek czytała cokolwiek tak... niedorobionego. Niestety.)