Od Piotra Morawskiego i jego "Zostają góry" wszystko się
zaczęło. Kilka lat później trafiłam na kolejną inspirującą książkę, do której
chętnie i często wracam. Najpierw wypożyczyłam z biblioteki, potem dostałam
własny egzemplarz, by w końcu zdobyć dedykację autorki. Dwie pozycje - zupełnie
różne, ale równie dla mnie ważne. Tym razem słów kilka o "Życiu z
Zawadą" Anny Milewskiej.
źródło: matras.pl
|
Owo "Kochaliśmy się 47 lat" było
pierwszym pomysłem na tytuł. "Bo tak było!", pisze pani Anna.
"Książkę napisałam jakby w zastępstwie Andrzeja. On miał mieć - czas na
wszystko!". A jako że ścieżki, którymi podążały losy Anny Milewskiej i
Andrzeja Zawady były niezwykle kręte, co rusz splatały się i rozdzielały, to i
książka może nieco przytłaczać swoją objętością. Ale zapewniam, że warta jest
każdej minuty nad nią spędzonej!
Wartością dodaną jest też niewątpliwie
mnóstwo - kilkaset sztuk! - zdjęć, każde z adekwatnym, a nieraz i żartobliwym
podpisem. W większości niewielkiego formatu, czarno-białych, ale pod koniec
znajduje się wkładka z kilkudziesięcioma fotografiami kolorowymi i nieco
większego rozmiaru. Dokumentujących codzienne życie, krąg bliskich znajomych,
ale też spotkania, wyprawy, spektakle, odczyty. Nieco tajemniczy uśmiech Andrzeja
i dyskretny urok Anny. A okazji do fotografowania z pewnością nie brakowało!
Nie miałam najmniejszej szansy poznać
Andrzeja Zawady – zmarł, gdy dopiero co zaczynałam chodzić do przedszkola. Ale
pamięć o człowieku tak niezwykłym, pełnym pomysłów i energii do ich realizacji
była, jest i będzie żywa jeszcze dłuuugo. W filmach, książkach, na zdjęciach. W
opowieściach pani Anny, która rozpromienia się na najmniejszą wzmiankę o mężu i
mogłaby – jak sądzę – mówić o nim i ich wspólnym życiu bez końca. To się nazywa
miłość przez wielkie M.
Opowieść rozpoczyna się w momencie pierwszego spotkania Anny
i Andrzeja. Gdzie? A jakże, w Klubie Wysokogórskim! Wiedziała od początku – to on,
ten jeden jedyny! „Zawada: tak się będę nazywała – przeleciało mi przez głowę –
to brzmi trochę jak pseudonim teatralny.” Słowa w pewnym sensie prorocze, bo
trzeba wam wiedzieć, że Anna Milewska przez długi czas bynajmniej nie wiązała
swojej przyszłości z aktorstwem. To przyjaciółka namówiła ją, by w kilka lat po
studiach na Uniwersytecie Warszawskim przystąpiła do egzaminów wstępnych w
krakowskiej Szkole Teatralnej. Również Andrzeja Zawady nie omijały życiowe
zawirowania. Rozdarty między pragnieniem dokonywania rzeczy wielkich a prozą szarej
rzeczywistości, długo nie chciał zdecydować się na stały związek.
Tak orbitowali, to zbliżając się do siebie, to oddalając.
Ślub wzięli równo w dziesięć lat od dnia pierwszego spotkania. Opłacało się
czekać! Andrzej odwiedził w tym czasie Wietnam, Spitsbergen i dokonał
pierwszego zimowego przejścia Głównej Grani Tatr, Anna została wziętą aktorką.
Największe sukcesy – zawodowe czy sportowe – wciąż były jeszcze przed nimi.
Kolejnym, po ogromnej ilości zdjęć, „oknem” na życie
codzienne – teraz już państwa Zawada – są listy, które Anna Milewska licznie
przywołuje na kartach książki. Różne czułości, zdrobnienia, przemyślenia, które
między sobą wymieniają – pięknie się to czyta! Korespondencja, która rozpoczęła
się w czasach wyjazdu Anny do Krakowa, trwała potem nieprzerwanie. Listy często
mijały się albo wręcz ginęły gdzieś po drodze – do dalekich himalajskich krain.
Lata 70. i 80. były zarówno dla Anny, jak i Andrzeja czasem
największej aktywności. Obydwoje dużo podróżowali, choć rzadko wspólnie. Jednak
kiedy tylko mogli, towarzyszyli sobie wzajemnie. To był czas Zawady Lidera.
Kolejne sukcesy – Noszak, podwójne zwycięstwo na Evereście, w końcu Cho Oyu –
przyniosły mu międzynarodową sławę w górskim środowisku. Anna Milewska
dwukrotnie towarzyszyła karawanie w drodze do wyprawowej bazie. Ze spraw
bardziej przyziemnych – był to też przykry czas odchodzenia bliskich Anny i
Andrzeja, przeprowadzek, ożywionych kontaktów towarzyskich… Sytuacji może mniej
medialnych, ale nie mniej ważnych.
Kolejna dekada mija w mgnieniu oka i podświadomie zaczynam
odwlekać przekładanie kolejnych kartek. Wiem, że gdzieś tam, na następnej stronie,
może czekać na mnie rozdział, którego wolałabym uniknąć. CIOS. I nie ma tu
znaczenia, że przecież doskonale znam życiorys Andrzeja Zawady, że przecież
nieraz paliłam świeczki na jego grobie na Powązkach… To i tak jest, zgodnie z
tytułem, cios. Bo przecież zostało tyle marzeń niespełnionych, tyle planów
niezrealizowanych…
Anna Milewska ma specyficzny styl pisania – i zresztą równie specyficzny styl opowiadania. Charakterystyczny
tylko dla niej. I dobrze! Przeczytajcie koniecznie, bo tego niesamowitego,
jedynego w swoim rodzaju małżeństwa nie da się nie polubić :)