poniedziałek, 24 października 2016

Kukuczka Wielki

Jeszcze wczoraj (a właściwie już dzisiaj) późno w nocy, walcząc z bezsennością, przeglądam aktualności na Facebooku. Tuż po północy niezawodny Bob A. Schelfhout Aubertijn przypomina o przypadającej tego dnia rocznicy. 27. rocznicy śmierci Jerzego Kukuczki na południowej ścianie Lhotse. Dlatego dziś - otwierając okienko edycji na blogu - myślę, że to wyjątkowo dobry dzień na ten wpis.

Do "Kukuczki. Opowieści o najsłynniejszym polskim himalaiście" podchodzę trochę jak do jeża. Bez szczególnego powodu, tak po prostu. Niewiele mówią mi nazwiska autorów: Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego. Do tego sama postać Jerzego Kukuczki wydaje się być już wyeksploatowana do granic możliwości. Dwie książki, kilka filmów i kilkadziesiąt artykułów prasowych. O samym Jurku - nie wspominając nawet o tym, że nie ma chyba publikacji dotyczącej himalaizmu w latach 80., w której nazwisko Kukuczka nie byłoby odmieniane na wszystkie sposoby.

Dodatkowo zniechęciło mnie kilka słów powtarzających się w wielu zapowiedziach. O "ujawnianiu tajemnic" i "demaskowaniu". No przepraszam, ale budzi to skojarzenia głównie z Pudelkiem czy SuperExpressem, które z rzetelności dziennikarskiej raczej nie słyną. Ale... mijały tygodnie, a ze wszystkich stron spływały jednak głównie pozytywne opinie. Nie ma wyjścia, trzeba przeczytać! Nadal nie mam jednak specjalnego zapału do kupowania... z pomocą przychodzi pewna kameralna kawiarnia na warszawskich Bielanach - o dźwięcznej nazwie Czytelnia.

źródło: wspinanie.pl
Któregoś wieczoru odnajduję tam na półce "Kukuczkę". Notuję ten fakt w pamięci i decyduję, że kiedyś muszę wrócić tu na dłuższą posiadówkę. Zamiar udaje się zrealizować dopiero w ubiegły piątek. I... to koniec. Przez weekend nie ma mnie dla świata. Na długie godziny zakopuję się w Czytelni i (nomen omen) czytam, czytam, czytam. A gdy tylko kończę, zaraz składam zamówienie w jednej z internetowych księgarni. To jedna z tych książek, które koniecznie chcę mieć na własność. Bo będę do niej wracać.

Dlaczego? Dlatego, że jest przemyślana i wyważona. Ciekawa i wciągająca. Pięknie ilustrowana. A jednocześnie nie odsłaniająca zbyt wiele... chyba - bo to jednak sprawa bardzo indywidualna. Daleka od szukania sensacji i demaskowania tajemnic. Napisana z szacunkiem dla rodziny, przyjaciół, partnerów wspinaczkowych, choć nie unikająca czasem ostrych słów. Taka właśnie jest ta książka - "Kukuczka".

Kortko i Pietraszewski stosują bardzo lubiany przeze mnie ostatnio zabieg - pisząc o dawno minionych wydarzeniach, używają czasu teraźniejszego. Czasami muszę oderwać się od czytania i rozejrzeć się dookoła, żeby uświadomić sobie, że (niestety) nie idę właśnie z karawaną pod Annapurnę... Przestają mieć znaczenie nazwiska i inne formalne szczegóły, przecież to wszystko dzieje się tu i teraz! Doceniam też wydzielenie krótkich podrozdziałów - zwykle o bardzo trafnych tytułach. Czasami śmiesznych, czasami strasznych - zawsze ciekawych. Jest więc podrozdział: "Bilcz stawia na czołgi" (i mowa tu o Kukuczce i Czoku), ale też "Kilka razy próbował mnie zabić" (Kurtyka o Kukuczce).

Sprawa druga - to niewątpliwie książka o Jerzym Kukuczce. Ale nie tylko. Jak bumerang powraca temat radzenia sobie w panującym systemie politycznym. Jest więc mowa o przewożonej kontrabandzie, o kartkach na mięso, o wsparciu oficjeli i zakładów pracy. Pojawia się temat górskich przesądów: "-seks w bazie przyciąga opady i niedobrą pogodę/-kobiety w bazie, jak wyżej/-palenie śmieci w czasie wyprawy zabronione/-wynoszenie gotowanego ryżu powyżej bazy jest źle rozumiane przez górskie bóstwa/-robienie zdjęć grupowych przed wyprawą przynosi nieszczęście" - żeby wymienić tylko kilka z nich... Poza tym przez karty książki przewija się oczywiście plejada mniej lub bardziej znanych wspinaczy polskich i zagranicznych. Każdy z nich sportretowany choć w kilku słowach. Ale nawet kilka słów potrafi czasem nadać nowy sens znanym wydarzeniom. "Tadeusz Chołda informację o śmierci syna przyjmuje z kamienną twarzą. Przez całą drogę powrotną milczy. Kilka lat później spotykają się z Nendzą w szpitalu. Leżą na tym samym oddziale. - Walek, ty nie wiesz, coś ty wtedy ryzykował - zwierza się ojciec Chołdy. - Jak jechaliśmy do Katowic, chciałem to skończyć, chwycić za kierownicę i wjechać pod ciężarówkę z betonem."

Rzecz trzecia - perfekcyjne balansowanie między faktami powszechnie znanymi, mniej znanymi i zupełnie nieznanymi. Nie wiem, jak odnalazłaby się, czytając "Kukuczkę", osoba, która o Jerzym nie wiedziała wcześniej absolutnie nic. Trudno mi wejść w czyjąś skórę. Ja z przyjemnością przeczytałam o wydarzeniach świetnie mi już znanych (bo podanych w bardzo strawnej formie, czasem z innej perspektywy), ale znalazłam też wiele "smaczków", wypowiedzi wcześniej mi nieznanych. Wypowiedzi samego Jurka Kukuczki, ale też - a może przede wszystkich - jego przyjaciół i partnerów. Na przykład taką (po śmierci Andrzeja Czoka): "Zawsze mówię z przekonaniem, że w górach nie ma miejsca na wyższe uczucia, wszystko jedno, euforię czy rozpacz, że człowiek tam nie jest do tego zdolny. Teraz wiem, że nie mówiłem prawdy."

Widać (choćby po zamieszczonej na końcu bibliografii), że autorzy książki włożyli mnóstwo wysiłku w dotarcie do tych wypowiedzi. Czasami dość ostrych - jak moja ulubiona Kukuczki o Kurtyce (dla którego mam oczywiście ogromny szacunek, ale nie sposób się przy tym podsumowaniu nie uśmiechnąć) "Wojtek zachowuje się jak panienka: Nie jestem zdobywcą wspinam się dla wspinania, dla przeżywania. (...) Takie kłamliwe pierdolenie dla grzecznych dzieci. Idealista przeżuwacz." - ale w mojej ocenie ani razu nie przekraczających granicy dobrego smaku.

Zupełnie nie sprawdziły się obawy, że "Kukuczka" będzie mnie nużył. Niby nazwiska te same, wyprawy się powtarzają, spora część anegdotek też jakby znajoma. A jednak jest to wszystko podane w takiej formie, że nie dość, że nie nudzi - wciąga! W roli deseru i wisienki na torcie występują zdjęcia - zgrabnie wpasowane w tekst, dobrej jakości, a przede wszystkim wcześniej niepublikowane. Nic tylko czytać :)

Na koniec jedna z tych weselszych anegdotek:
"Carsolio: Kukuczka zamykał się przy obcych. Był naburmuszony.
Kolumbijczycy trzymają dwa psy. Jeden czarny, z grzywą, która przypomina wielką brodę.
- Wiesz, jak nazywa się ten pies? - pyta Kukuczkę jeden z kolumbijskich wspinaczy.
- Nie - odburknął.
- To jest Messner.
Drugi pies ma groźny wyraz pyska, warczy. Kolumbijczycy: - Czy wiesz, jak wołamy na tego?
- Nie - znów mruczy Jurek.
- Jak zdobędziesz wszystkie ośmiotysięczniki, nazwiemy go Kukuczka.
Carsolio: Wtedy Jurek się uśmiechnął."

Messner: Nie jesteś drugi. Jesteś wielki.

wtorek, 18 października 2016

Wieczorem w Łutowcu po sezonie

We wtorek w schronisku po sezonie
W doliny wczoraj zszedł ostatni gość
Za oknem plucha i kubek parzy w dłonie
I tej herbaty, i tych gór mam dość
(Wołosatki)

Nie wiem czemu, ale przyszedł mi do głowy ten kawałek... chyba coś mnie na sentymenty bierze, niedobrze ;) Tytuł oczywiście w nawiązaniu - choć bardzo luźnym, bo zgadzała się właściwie tylko plucha. Mowa o weekendzie, gości nie brakowało, a zarówno herbaty, jak i gór nigdy dość! Wręcz przeciwnie, w chwili obecnej marzę o jednym i o drugim - w kolejności dowolnej. Póki co była Jura i dwa niesamowicie intensywne dni.

Wypatrując jurkowego samochodu, muszę nieustannie ścierać z okularów krople deszczu. Potem, już w drodze, pogoda będzie zmieniać się jeszcze kilka razy - to dając, to odbierając nadzieję na w miarę bezbolesne cieszenie się plenerową imprezą. Gdy dodatkowo napotykamy roboty drogowe, przez głowę przelatuje mi myśl "żeby tylko Jurek się na własną prelekcję nie spóźnił". Obawy zdecydowanie przedwczesne - timing mamy idealny, na parking Małych Dolomitów zajeżdżamy na kilka minut przed rozpoczęciem pierwszej prelekcji.

Kompleks Małe Dolomity gości dziś imprezę pod hasłem "Piękno gór - K2". Wśród prelegentów Ryszard Pawłowski, Danuta Piotrowska, Krzysztof Wielicki i Jerzy Natkański wraz z Piotrem Tomalą. W niedzielę zaś okoliczne skały opanują wspinacze rywalizujący w ramach Memoriału im. Tadeusza Piotrowskiego.

Koszulki promujemy z dumą! (Piotr Tomala, Olga Nabrdalik, Jerzy Natkański, ja, Monika Kurowska)

W siąpiącej mżawce wypakowujemy z auta, co potrzeba i ruszamy w stronę charakterystycznego zielonego namiotu. Zastanawialiśmy się nad frekwencją... i nie jest źle. A później będzie tylko lepiej ;) Chwilę później witamy się już z Moniką i Piotrkiem. Okazuje się, że nastąpiły pewne zawirowania w programie i prelekcja chłopaków nieco się opóźni. Jest więc czas na rozdawanie karabinków, picie kolejnych herbat (aura niestety nadal nie rozpieszcza), uleganie zgubnym nałogom. I rozmowy, plotki, ploteczki... Jest wesoło - w końcu pogoda jest w nas :)

Gdy zaczyna się prelekcja Jurka i Piotrka, namiot pęka już w szwach. Chcąc mieć szansę na sensowne zdjęcia, musimy dostać się na sam przód i przykucnąć na podłodze. W tym roku żaden festiwal nie może obyć się bez tematu zimowej wyprawy na K2 i programu PHZ. W Hucisku Jurek skupia się na zrelacjonowaniu tegorocznej wyprawy unifikacyjnej. Tłem opowieści są jak zwykle piękne zdjęcia Piotra. Potem przychodzi czas na część filmową - najpierw z letniego K2 (Ta muzyka! Za każdym razem uwielbiam coraz bardziej.), a potem... z wakacji w Łebie pod Broad Peakiem (Bawi nawet przy entym oglądaniu, jestem żywym dowodem.). I pytania, duuużo pytań. A jak są pytania, to znaczy, że jest dobrze!



Prelekcja Jurka Natkańskiego i Piotrka Tomali 


Małe Dolomity mają swój klimat, nawet w odsłonie mglistej i deszczowej. Patrzenie na otulone mgłą skały z perspektywy zadaszonego tarasu z kubkiem herbaty/piwem/winem/papierosem (co kto woli) potrafi być całkiem przyjemne - oczywiście nie za długo, bo ziiimno ;) Zaglądamy też do środka. Tam uwagę zwracają przede wszystkim bogato wyposażona górska biblioteczka (dwa wielkie regały pełne książek!) i archiwalne zdjęcia ze zbiorów Danuty Piotrowskiej. No i temperatura - wreszcie nam ciepło...

Ale ale - czas ruszać! Dokąd? A nie, nie do Warszawy... dzięki uprzejmości Moniki i Piotrka mogę zostać na Jurze do niedzieli (jeszcze raz dziękuję!). Przenosimy się kilka kilometrów dalej, do Szkoły Podstawowej w Łutowcu - weekendowej bazy wypadowej KW Lublin. Kolejne magiczne miejsce - ale o tym może za chwilę :) Na razie nieco onieśmielona i oszołomiona wchodzę do środka. Nie znam oczywiście nikogo.

Nieocenieni Monika i Piotrek pokazują mi, co i jak, przedstawiają wszystkich i wszystkim - i pierwsze lody szybko pękają. Potem już z górki - gitara, śpiewy, rozmowy. Wesoło trzaskające drewno w kominku, sala rozgrzana do czerwoności. Czas jakby się zatrzymuje. A nie wiem jeszcze, że najbardziej niesamowite doświadczenie tego wieczoru przede mną!

Gitara przy ognisku... tfu, kominku!
"Agata, idziesz na mszę?" - pyta Piotrek. Patrzę na niego, jakby co najmniej wyrosła mu trzecia głowa. Jest sobota, grubo po 21, w miejscowości, która do największych metropolii raczej nie należy. W sali trwa już nieźle rozkręcona impreza. Jaka msza?! "Na górze" - dodaje, jakby to cokolwiek zmieniało. Zaczynam tłumaczyć, że ja to tak nie bardzo, że nie teraz, że jakoś głupio. "No chodź, będzie fajnie, zobaczysz." - kwituje Piotr. Idę. (I bardzo za to namawianie dziękuję.)

Wchodzimy po schodach do ciasnego pokoiku. Jest nas bodajże siódemka. Mszę - jak to mszę - odprawia ksiądz, wiadomo. Szybka metamorfoza jednego z poznanych dzisiaj członków Klubu i możemy zaczynać. Na stoliku prowizoryczny ołtarz, palą się świeczki. Jest... niesamowicie. Piętro niżej zabawa trwa, ale ja mogłabym być równie dobrze tysiąc kilometrów stąd. Istnieje tylko cichy głos, gęste, gorące powietrze i szelest przewracanych kartek. Skupienie i koncentracja - żeby wstawać i klękać w odpowiednim momencie, wracają na wpół zapomniane modlitwy. Do tego Biblia założona naklejką Fundacji Kukuczki - i tak się jakoś ciepło na sercu robi.

Doświadczenie czegoś ulotnego, nieuchwytnego, nie do opisania. Moment, kiedy myślę, że naprawdę jest w tej religii miejsce dla każdego. A potem odpalam internet, włączam telewizor i szybko mi przechodzi.

KW Lublin w komplecie... A ja po drugiej stronie aparatu :)
Zejście na dół jest jak portal do alternatywnej rzeczywistości. Wieczór tak naprawdę dopiero się zaczyna... W telewizorze miejsce pingwinów z Madagaskaru zajął mecz Polska-Dania (uff, udało się). Następuje zdjęcie grupowe. Zebranie prawie trzydziestu osób choć przez chwilę w jednym miejscu i objęcie ich jednym aparatem wydaje się zadaniem ponad siły, ale udaje się :) Potem mniej lub bardziej poważne rozmowy (o dziwo z przewagą tych drugich). O górach i o życiu, o ludziach i o zwierzętach. Padają propozycje i obietnice. Czas rozciąga się, jakby był z gumy.

Przy którymś kolejnym wyjściu celem dotlenienia się zauważam pięknie wygwieżdżone niebo, co daje nadzieję na lepsze (pogodowo) jutro. Monia z Piotrkiem prowadzą mnie... khm, w stronę światła. "Oglądałaś Hobbita? Albo czytałaś?" - pytają. Ano zdarzyło się. Gdy podchodzimy bliżej, widzę praktycznie wyrastającą z ziemi... chatkę Hobbita! Z gustownym umeblowaniem, strojami z minionej epoki i wypchanym dzikiem imieniem Zuzia :) Kolejny przejaw magii tego miejsca.



Poranek jak zwykle nadchodzi zbyt szybko. Koło siódmej jestem już zupełnie rozbudzona, więc niechętnie zwlekam się z łóżka, choć niemal wszyscy dookoła jeszcze smacznie śpią. Z niejakim zdziwieniem zauważam na zewnątrz dwa śpiwory (zapewne zawierające ich właścicieli). Pogoda zdecydowanie nie zachęca do noclegów pod gwiazdami... gwoli ścisłości, nad Łutowcem wisi obecnie dość ponura mgła. Następne godziny mijają na kolejnych herbatach i rozmowach z powoli budzącymi się ludźmi ;)

Potem przychodzi czas na doskonalenie umiejętności kulinarnych (jajecznica podobno nie była trująca, a kuchnia nie wybuchła!). We trójkę jesteśmy właściwie sami, bo reszta... poszła się wspinać, jak to w Klubie Wysokogórskim ;) Ja w trakcie dwóch weekendowych pobytów na Jurze widziałam dotychczas skały tylko z daleka, ale cóż - do trzech razy sztuka! Wcale nie narzekam: przy kominku i kartach też jest bardzo miło. No, pomijając może fakt, że muszę uciekać przed wściekłym mopem :D

Próby na slacku... A obok jurta.
Drugim niesamowitym doświadczeniem tego weekendu był slackline. Jest to taśma zawieszona między drzewami w niewielkiej odległości nad ziemią. I cała zabawa - jak łatwo się domyślić - polega na tym, żeby po slacku przejść. Nie, żeby to było proste - mój rekord wynosi mniej więcej kilka kroków (przy czym kilka równa się bardziej trzy niż dziewięć). Dlatego z niejakim szacunkiem i leciutką zazdrością patrzyłam na akrobacje Piotrka, któremu udało się pokonać całą długość slacka...

Główna trudność polega na tym, że to draństwo się strasznie trzęsie! Gibie, ucieka na boki i zachowuje się jak wyjątkowo narowisty wierzchowiec. No dobra, tak naprawdę to dopiero ruch naszych nóg wprawia taśmę w drgania - ale zawsze łatwiej zrzucić winę na czynniki niezależne, nie? Sprawę ułatwia nieco zdjęcie butów i skarpetek... na bosaka jakoś łatwiej wczepić się w slacka. Niestety już chodzenie boso po zimnej trawie do największych przyjemności nie należy - coś za coś ;) Dlatego z niejaką ulgą zakładam w końcu z powrotem buty, by zapakować się do auta - choć bardzo żal, że czas już wyjeżdżać...

Piotrek potrafi! :D
Szkoła Podstawowa w Łutowcu sama w sobie jest miejscem magicznym. Uczy się w niej zaledwie kilkoro dzieci, które mają jednak do dyspozycji regały pełne książek, specjalne mebelki w dziecięcym rozmiarze i niemal nieograniczoną przestrzeń do zabawy na zewnątrz. Do tego chatka Hobbita i pieczołowicie odwzorowana jurta... Czego chcieć więcej? Zawsze powtarzam jednak, że to nie miejsce tworzy klimat, a ludzie. A gdy cudowne miejsce połączyć z fantastycznymi ludźmi, to wychodzi przepis na weekend idealny! Dziękuję, że mogłam spędzić go z Wami :)

Podróż do Lublina mija szybko i wesoło, choć troszkę upodobniamy się do sardynek w puszce ze względu na sporą ilość poupychanych gdzie się dało plecaków. Zaliczamy kolejne „wiktoriańskie wnętrze” celem zjedzenia obiadu (wspomnienia z Lądka wracają!), po czym omawiając zależność charakteru kierowcy od koloru jego samochodu pokonujemy kolejne kilometry ;) Gdy zbliżamy się już do celu, zostaję w przyspieszonym tempie wyedukowana w kwestii infrastruktury i zabudowy tego pięknego miasta… Drodzy Współpasażerowie, pozostaje mi tylko pogratulować Wam dystansu do położenia Lublina na mapie Polski. (I wpadnę kiedyś po deszczu popatrzeć na te pływające ulicami balie!) Potem już tylko szybka podróż czerwonym rumakiem (vide Polski Bus) i witaj deszczowa stolico...

(Większość zdjęć pochodzi z fanpage'a Klubu Wysokogórskiego Lublin.)

niedziela, 16 października 2016

Nanga - dream a little dream of me

Z pewną obawą przyłożyłam kartę do terminala. Chwilę później klamka zapadła - nieodwołalnie i nieodwracalnie stałam się właścicielką książki "Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia". Skąd wątpliwości, skąd obawy? W Lądku dokonałam zakupu, kierując się jedną pozytywną recenzją (niestety poniewczasie zdałam sobie sprawę, że była to recenzja oryginału) - teraz pokładałam nadzieje w znanym mi nazwisku jednego z autorów. Bez przekartkowania, bez zasięgnięcia kilku opinii, krótko mówiąc - prawie w ciemno. Tym razem się opłaciło :)



Mimo przepaskudnej pogody w środowy wieczór w Faktycznym Domu Kultury nie pozostało ani jedno wolne krzesło. Być może dlatego, że każdy zmókł po drodze tak samo, panowała dość rodzinna atmosfera. W końcu jednak swoje miejsca zajęli Dominik Szczepański i Piotr Tomza (autorzy książki), prowadzący spotkanie Paweł Drozd oraz może nie niespodziewany, ale na pewno niezapowiedziany (publiczności) gość - Paweł Witkowski alias Kudłaty. Można zaczynać!

Na początek drobna wpadka prowadzącego, który z wielkim trudem wydukuje (niezbyt przecież długie) nazwy dwóch "stron" szczytu, po czym z dumą oświadcza, że nie musiał przynajmniej zaglądać do notatek. Tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że Paweł Drozd zajmuje się zapewne na co dzień inną tematyką... ale pewne podstawowe informacje - jak na przykład miejsce akcji i bohaterowie - znać by wypadało. Później na szczęście było już o wiele lepiej! I tę sytuację zdecydowanie należy traktować jak drobną wpadkę, a nie jakąś ogromną wtopę ;) Gdyby zdarzyła się nieco później, kiedy na dobre weszłam już w rytm kolejnych opowieści, pewnie nie zwróciłabym na nią nawet uwagi...

Zaś co do samego spotkania: z perspektywy osoby, która książki jeszcze nie czytała - arcyciekawe. Dominik i Piotr jak z rękawa sypali anegdotkami, ale też i poważniejszymi historiami, powodując płynne zmiany nastroju wśród widowni. A najbardziej ujął mnie fakt, że ledwo wspomniane zostało samo zdobycie góry, moment ataku szczytowego - dużo więcej czasu pochłonęło portretowanie poszczególnych aktorów tego zimowego spektaklu. Wszystkich - nie tylko trójki zdobywców czy czwórki uczestników ostatniego wyjścia. Przyznam, że zdarzało mi się na kilka chwil odpłynąć - ale nie ze znudzenia - po prostu porównywałam daną wypowiedź ze słowami z innej prelekcji czy też rozmową z jednym z himalaistów "z naszego podwórka". A jeśli udaje się zmusić słuchacza do naprawdę daleko sięgających refleksji, to tylko świadczy dobrze o opowiadających, czyż nie?

Nie sposób nie wspomnieć też o Kudłatym (prowadzący na początku spotkania upewnił się, czy na pewno może się tak do niego publicznie zwracać - więc ja chyba mogę też tak pisać ;)), który doskonale uzupełniał się z Dominikiem i Piotrem. Szeroko uśmiechnięty, z burzą dredów i nieco rozbieganym wzrokiem - nie da się nie lubić! Nanga była dla niego Wielką Przygodą - i to niezaprzeczalnie słychać w jego opowieściach. Słychać też fajną energię, którą dzielił z chłopakami z Justice For All. Energię także muzyczną - i to będzie chyba dobry moment, by przypomnieć pewien filmik... Za podkład służy oczywiście Na szczycie GrubSona. Wychodząc z koleżanką ze spotkania, zatrzymamy się na chwilę w drzwiach, by dosłuchać do końca... bo ten kawałek nigdy się nie nudzi. (A ja będę przypominać sobie usilnie, że gdzieś na szczycie góry/wszyscy razem spotkamy się czytając następnego dnia doniesienia z Himalajów Gharwalu...)

A co, jeśli nie było Was na spotkaniu? Przeczytajcie książkę! Jasne, to nie do końca to samo, co usłyszeć te historie na żywo, ale naprawdę warto. Warto dla niezwykle trafnych portretów kilkunastu indywidualności, które przybyły tej zimy pod Nagą Górę. Warto dla spostrzeżeń osób, które znalazły się "pomiędzy" - będąc nie tak zupełnie obcymi, ale też nie należąc do żadnego z zespołów.

Nanga Dream - to nazwa teamu Tomka Mackiewicza i Elisabeth Revol. Ale Nanga to dream każdego ze znajdującego się tej zimy po stronie Diamir czy Rupal wspinacza. Bo jak inaczej to wytłumaczyć? Ach, można jeszcze wzorem Marka Klonowskiego uznać, że właściwa odpowiedź na pytanie "dlaczego się wspinasz?" brzmi "żeby mieć ładną cerę" :)


sobota, 1 października 2016

Nie ma takiego miasta jak Londyn...

...jest Lądek. Lądek-Zdrój!

Przysięgam, nadejdzie kiedyś taki dzień, że obejrzę na festiwalu prelekcji czy filmów kilka, a nawet kilkanaście. Dziennie, a nie rocznie. Ale to jeszcze nie teraz. Tym razem na przeszkodzie stanęło kiepskie samopoczucie, które niespecjalnie komponowało się z duchotą panującą w Wielkim Namiocie. Przez trzy dni byłam więc na jednym spotkaniu, dla odmiany o K2 ;)

Ale ale, chwila moment, póki co to jeszcze nas tam nie ma! Na zegarze godzina piętnasta, w szybkim tempie przemieszczamy się w jedynym słusznym kierunku, myślami pozostając wciąż we wrocławskim Hospicjum (relacja klik!). Droga długa jest, ale ma się ku końcowi - Lądek-Zdrój na horyzoncie! Nie ukrywam (bo ukryć by się nie dało), że mam do tego miejsca ogromny sentyment. Chociaż - w przeciwieństwie do niektórych - nie poznałam tu swojego męża ani żony (może jeszcze wszystko przede mną ;)), to Lądek skradł kawałek mojej duszy i dlatego wracam tu co roku, choćby się waliło i paliło.

Powodów jest wiele: kilka uświadomionych i zapewne drugie tyle takich, co to ich nijak nie potrafię wyartykułować. Po pierwsze: nie ma na turystycznej mapie Polski drugiego miejsca tak oddalonego od... wszystkiego, a w którym spotykałabym jednocześnie tylu znajomych. Niewidzianych tygodnie, miesiące albo i lata. Warszawa, Kraków czy Zakopane nie sięgają pod tym względem Lądkowi do pięt!

I jak można nie kochać Lądka, skoro dają tu TAKIE medale? fot. Mała Gośka

Po drugie: atmosfera, która na wszystkich górskich imprezach jest z założenia dość nieoficjalna, tutaj osiąga apogeum luzu. Ale tylko w pozytywnym sensie - z chamstwem czy innym buractwem mi się tu nigdy zetknąć nie zdarzyło. Mam wrażenie, że ludzie - także ci zupełnie nieznajomi - stają się sobie w Lądku bliżsi. Uśmiech, optymizm i miłe, drobne gesty - to kwintesencja Festiwalu!

Po trzecie: organizacja, która nie jest może perfekcyjna, ale za to idealna :) (Skojarzenia z pewną reklamą Ikei jak najbardziej trafne.) Wiadomo - przy uczestnikach liczonych w setkach albo i tysiącach, dziesiątkach gości i setkach spotkań, filmów, wystaw w kilkunastu miejscach... najzwyczajniej na świecie nie da się przewidzieć i zaplanować wszystkiego. Organizatorzy nie są w stanie zapobiec temu, że któryś z gości strzeli focha, sprzęt trafi nagły i niespodziewany szlag, a tak w ogóle to pada, choć miało przecież świecić słońce. Naprawdę. Rzecz nie w tym, żeby problemów nie było, tylko aby je rozwiązać. Słowo klucz to inicjatywa - a tej organizatorom i wolontariuszom stanowczo nie brakuje.

Zaś powód czwarty jest już zupełnie osobisty: to był mój pierwszy zupełnie i w stu procentach samodzielny wyjazd. Bez rodziców, bez kadry, bez instruktora, bez koleżanki. W nieznane! A potem to już poooszło :) Lublin, Kraków, w wakacje pierwszy raz sama w górach. Niby nic niezwykłego, ale dla mnie każdy z tych wyjazdów oznaczał przełamanie kolejnej bariery. Tak czy owak: wspomnienia spacerów w deszczu, ale za to w doborowym towarzystwie, jak również kosztowanie pewnej cieczy, której składu moje niewinne jestestwo nawet wówczas nie podejrzewało, do dziś wywołują u mnie natychmiastowy banan na twarzy.

No dobrze, jesteśmy więc na miejscu. Przed nami - jak się okazało - największe wyzwanie dzisiejszego dnia. Meldowanie! Proces odbierania pakietów, meldowania, pobierania kluczy i magicznych kart oraz odnajdywania lokum zajął czterem osobom jakieś, bagatela, dwie godziny... Z tym większą przyjemnością zasiedliśmy wreszcie do jedzenia w wiktoriańskim wnętrzu pewnej restauracji ;) Po dwudziestej dobijamy do Kinoteatru, a tam... ludzie, wszędzie ludzie!

Fundacja Kukuczki z panią Anią Milewską-Zawadą fot. Mała Gośka

Wolontariat Fundacji Kukuczki już w pełnym składzie, czyli: Aga, Karola, Monia, Ola, Marek i ja. Dużo nas, dużo nas do piecz... tfu, sprzedawania gadżetów - fajno! Poza tym wszędzie widzę znajome twarze, tak właśnie działa magia Lądka... Kolejne godziny mijają szybko na przywitaniach, plotkach i szeroko pojętej integracji. Wędrujemy po nieco przeorganizowanej okolicy Kinoteatru, zbierając się powoli w większą grupę, którą zajmujemy w końcu kilka stolików w strategicznym miejscu. Chłopaki przedstawiają gości z zagramanicy - pozytywnie zakręconego Simone la Terra, który tego lata wspinał się z nimi na K2 i Akbara Syeda, którego chwilowo nie ma, bo się gdzieś zagubił ;) Bardzo byłam Simone ciekawa, bo sporo o nim słyszałam - i muszę przyznać, że idealnie wpisał się w moje wyobrażenia. Włoch z krwi i kości... To był dobry początek festiwalu!

Sobotni poranek nadszedł podejrzanie szybko. O dziwo, szybko skonstatowałam, że wcale nie mam ochoty spać dalej, zaś wszyscy współlokatorzy nadal smacznie chrapali. Wybrałam się więc na poranny spacer - w poszukiwaniu towarzystwa i śniadania. Lądek o ósmej rano emanuje spokojem i w takiej odsłonie też bardzo mi się podoba. Zaglądam do Biura, gdzie pracują już dzielne wolontariuszki. Dowiaduję się, że owszem, tego poranka pojawili się już kupujący :) Pewien pan wyruszył o piątej rano z Wrocławia, by na pewno załapać się na sobotni karnet - nic, tylko podziwiać! Do naszej "Urszuli" wracam okrężną drogą, uśmiechając się do spacerujących i wypoczywających kuracjuszy. Ot, w końcu Zdrój.

Po powrocie okazuje się, że znalazło się i śniadanie tyle, że w Geovicie, czyli trzeba się przejść. Z Moniką i Olą ruszamy więc na poszukiwanie jedzenia, bo jak wiadomo człowiek głodny to człowiek zły! Taaak, tego nam było trzeba. Z nową energią ruszamy na stoisko, po drodze przebierając się w nowe koszulki. Bo wiecie, koszulki mamy nowe! Fajne takie, z #K2dlaPolaków i w nowej szacie kolorystycznej, limityd ediszyn :)

I... ruszyli! Od lewej: schowany za Jurkiem Maciek Stańczak, Jurek Natkański, Darek Załuski, Adam Bielecki, schowany za Adamem Piotr Pustelnik i Akbar Syed w koszulce Fundacji Kukuczki :) fot. Mała Gośka

Równo w południe ruszają uczestnicy biegu Brubeck K2 Run o (nieprzypadkowej) długości 8611 metrów. Himalaistów reprezentują Jurek Natkański, Piotr Pustelnik, Darek Załuski, Maciek Stańczak, Adam Bielecki i Akbar Syed. I... pozostaje po nich tylko unoszący się nad strefą startu kurz. Karola poluje na przybiegających z aparatem, ja snuję się trochę tu i tam albo bawię się z najmłodszym członkiem rodziny Michalskich :) Zupełnie niepostrzeżenie zbliża się pora obiadu, na który również udajemy się stadnie, zajmując sporą część ogródka Willi Marianny. Tam dłuuugie rozmowy o wszystkich i o niczym, ponowne poszukiwania Akbara... a potem już tylko oczekiwanie na stoisku na wydarzenie wieczoru ;)

Koło 18 kto żyw, kieruje się do Wielkiego Namiotu! Po drodze rozdzielamy się: chłopaki od tyłu dostają się w okolice sceny, my - po okazaniu opasek - wchodzimy na widownię. Z początku nieśmiało przemykamy się do trzech pierwszych, zarezerwowanych rzędów, dopiero po dłuższej chwili orientując się, że z białymi karnetami jak najbardziej mamy prawo tam przebywać. Pierwsze wrażenie - ratunku, duszno! W wypełnionym po brzegi i niemal szczelnie zamkniętym namiocie siedzi grubo ponad 1000 osób... Efekty nieziemskie, odlot gwarantowany ;) Poza tym bardzo fajnym rozwiązaniem jest umieszczony z boku sceny ekran, pokazujący prelegentowi/prelegentom czas pozostały do końca spotkania.

Emocje sięgają zenitu... Dlaczego? Ano dlatego, że o tej prelekcji zdążyłyśmy nasłuchać się już od wczoraj wieeele. I jesteśmy wszystkie bardzo ciekawe debiutu Pawła w roli prowadzącego :D W końcu są! Miejsca zajmują po kolei: Zbigniew Trzmiel, Piotr Tomala, Adam Bielecki, Bogumił Słama, Jerzy Natkański, Krzysztof Wielicki, Janusz Majer, Krystyna Palmowska i oczywiście dwójka prowadzących: Renata Wcisło i Paweł Michalski. Czas start!

Panel o K2 czas start!

Było... ciekawie. Naprawdę - i nie piszę tego dlatego, że nie mam pomysłu na inne określenie. Po raz drugi miałam okazję słuchać prelekcji, gdy na scenie było w jednym momencie kilkanaście osób. Pierwsza taka sytuacja miała miejsce też w Lądku, dwa lata temu - wtedy było to spotkanie z chłopakami z wypraw na Broad Peak i K2. Ale wtedy też była to inna formuła, nie było jasno określonej roli prowadzącego. Tym razem Paweł i Renia robili wszystko, żeby urozmaicić i interesująco poprowadzić panel - i muszę przyznać, że wyszło im to naprawdę dobrze! Paweł włożył na pewno sporo wysiłku w ułożenie niesztampowych i dopasowanych do poszczególnych uczestników pytań - to było widać :)

Pojawiło się też kilka mocnych i stanowczych wypowiedzi Bogumiła Słamy, które niewątpliwie dodały wydarzeniu kolorytu. Jako, że już kilka dni wcześniej pojawiły się informacje o przełożeniu na następną zimę planowanej polskiej wyprawy na K2 - napięcie związane z tym tematem nieco opadło. Tym niemniej Janusz Majer usystematyzował wszystkie związane z zimową wyprawą informacje i zapewnił, że fundusze na następny rok znajdą się na pewno, zaś Krzysiek Wielicki dodał kilka słów na temat składu i spodziewanych warunków. Zbigniew Trzmiel i Krystyna Palmowska wspominali historyczne wyprawy na drugi szczyt Ziemi, jak również wypowiadali się na tematy bezpieczeństwa i partnerstwa. Kwestie te podejmował także Adam Bielecki. Jurek Natkański i Piotr Tomala podsumowali letnią wyprawę unifikacyjną.

Jedyne, co odrobinkę mi w trakcie spotkania zgrzytało, to "skakanie po tematach". Mam wrażenie, że w sposób dosyć niespodziewany przemieszczaliśmy się od lat osiemdziesiątych do czasów współczesnych i z powrotem. Również poszczególne pytania zdawały się być nie do końca zgrupowane tematycznie. Na pewno zabieg ten (celowy lub nie) powodował, że panel był bardziej dynamiczny, ale jednocześnie utrudniał zapamiętanie wszystkich kwestii. (A być może spowodowane to było raczej tym, że nie za dobrze się czułam, a wszechobecna duchota tylko to pogłębiała, sama nie wiem.)

Po prelekcji biegniemy szybko zwinąć stoisko, a potem następuje podział: część ekipy udaje się na prelekcję Chrisa Sharmy, a część wybiera jednak relaks i coś na ząb (w wiktoriańskich wnętrzach ;)). Przed 22 obieramy jedyny słuszny kierunek: do Geovity! W wesołym towarzystwie droga mija wyjątkowo szybko, między innymi na rozmowach o Harrym Potterze i innych lekturach. Na miejscu zastajemy już niemal w pełni rozkręconą imprezę. Nowi ludzie, starzy znajomi, ploteczki, śmiechy, na zewnątrz, w środku. Kolejne piwa "na spółkę" z niebieskimi słomkami. Ciągłe poszukiwania, bo cały czas ktoś gdzieś znikał, ktoś gdzieś się gubił.

Było dramatycznie (gdy w damskiej toalecie dziewczyna omal nie została zdekapitowana przez spadającą lampę), było wesoło (cały czas), było głośno (w końcu koncerty Lao Che i Akurat to nie byle co). I tylko tańców nie było - nadrobimy następnym razem...

Był Alex Txikon w roli najlepszego wodzireja na świecie - dawał radę nawet z polskimi piosenkami, szacun! (Co prawda nie widziałam tego na żywo, ale zdjęcia i filmiki bezsprzecznie potwierdzają, że takie zdarzenie miało miejsce.) Były długie nocne Polaków rozmowy. Było dobrze. Było najlepiej!

Ścianka again :) Dream Team: Jurek, Ola, Karola, Mario, Marek, Monia, Piotrek, a na dole Aga i ja.

I tylko niedziela przychodzi zdecydowanie zbyt szybko. I trzeba wstać - już, teraz, zaraz, choć od pójścia do łóżka minęło zdecydowanie zbyt mało godzin. Więc ta niedziela to już taka trochę senna, trochę doczekujemy, kiedy wreszcie pojedziemy. Choć na stoisku ruch całkiem spory, a po obiedzie i kawie to nawet wracam do życia. Potem jeszcze obowiązkowe wspólne zdjęcie na ściance (w nowych koszulkach ;)) i zaczynają się rozjazdy. Ruszają Aga z rodziną, Karola i Marek, ruszają Piotrek z Moniką. My zostajemy i sprzedajemy koszulki ;) A potem długa droga do domu, pilnowanie kierowcy, co by nie zasnął i odsypianie minionych trzech dni. Dobry czas!