czwartek, 7 maja 2020

Skandynawski dziennik cz.6 (Finlandia)

Na ostatnią prostą do Finlandii zabraliśmy się z przemiłym chłopakiem, który chyba ucieszył się, że ma z kim pogadać na tym bezludziu. Bardzo sympatycznie wspominam tę pogawędkę i jego look będący czymś pomiędzy hawajskim luzem a skandynawską swobodą ;) Zabrał nas aż do miejscowości Karasjok, która znajduje się kilkanaście kilometrów od fińskiej granicy. Podróż umiliły nam jeszcze renifery, które na widok samochodu dostojnym krokiem powolutku zeszły z drogi. Nasz kierowca skwitował to krótko: "piękne stworzenia, ale strasznie głupie". Na Północy renifery są równie powszechne jak u nas krowy i traktowane raczej jak utrudnienie, a nie umilenie podróży. Za potrącenie renifera grożą w Norwegii surowe kary, dlatego kierowcy nie mają innego wyjścia, jak tylko poczekać, aż zwierzęta będą uprzejme zejść z drogi ;) W Karasjok przyszło nam pożegnać się z chłopakiem i "naszą" drogą E6, która zmieniając w międzyczasie numer, biegnie przez Murmańsk aż do Sankt Petersburga. Sporo mieszkańców regularnie udaje się "na drugą stronę", z powodu panujących tam... zdecydowanie niższych cen ;) Jeżdżą do baru, do sklepu - bez problemu złapaliśmy więc stopa do granicy.


Ruch w głąb Finlandii był znikomy, ale ze względu na relatywnie wczesną porę nie chcieliśmy się jeszcze poddawać. I słusznie - bo w końcu zatrzymał się dla nas starszy facet, który zapowiedział, że po drodze zatrzymamy się jeszcze, by zabrać jego żonę, która pracowała na działce. Małżeństwo zabrało nas kilkadziesiąt kilometrów dalej, aż do miejscowości Inari. Niestety było już za późno na zakupy, więc wybraliśmy sobie zaciszne miejsce w niewielkim lasku nad jeziorem i przystąpiliśmy do rozbijania namiotu. Artur uczynił to chyba w rekordowym czasie, bo komary chciały pożreć nas tam żywcem! Naprawdę, chyba nigdy wcześniej nie widziałam ich aż tyle w jednym miejscu. Obiad gotowaliśmy, uchylając siatkę przy wejściu do namiotu tylko na tyle, by móc wysunąć na zewnątrz jedną dłoń i podtrzymać stojącą na nierównym gruncie maszynkę. Kochałam wtedy nasz przenośny domek i jego wolne od komarów wnętrze jak nigdy wcześniej :D Rozważaliśmy też kąpiel w jeziorze, ale zrezygnowaliśmy ze względu na te krwiożercze potworki.

Rankiem mogliśmy wreszcie zaopatrzyć się w markecie. Po raz pierwszy od dwóch tygodni kupiliśmy na przykład owoce i pieczywo inne od najtańszego chleba... i lody ;) Ceny w Finlandii są nadal sporo wyższe niż w Polsce, ale zdecydowanie bardziej znośne niż w Norwegii. Po konsumpcji zakupionych dóbr udaliśmy się na poszukiwanie odpowiedniego miejsca do stopowania. Jednak wkrótce drogę zastąpił nam... renifer. Tak, renifer. W środku miasta. Na chodniku. Poobserwowaliśmy go przez chwilę, zrobiliśmy milion zdjęć i poczekaliśmy, aż oddali się w pobliskie krzaki. W Finlandii mieliśmy szczęście do długich stopów. W Inari co prawda czekaliśmy dłuższą chwilę, aż ktoś się zatrzyma, ale jak już to uczynił... to zabrał nas aż do Oulu, czyli ponad 500 kilometrów dalej!


Po drodze nie mogliśmy się nadziwić jak... płaska i nudna krajobrazowo jest Finlandia ;) Być może to krzywdząca opinia, ale po dwóch tygodniach spędzonych w Norwegii, gdzie za każdym zakrętem czaiły się zapierające dech w piersiach panoramy, fińskie widoki wydały się nam bardzo monotonne. Las, las, domek, jezioro, las, jezioro, jezioro... Do tego zauważyliśmy, że o ile w Norwegii trudno było znaleźć zaniedbane domostwo, o tyle w Finlandii zdarzyło nam się mijać budynki wręcz rozpadające się. W położonym nad Zatoką Botnicką Oulu kierowca zawiózł nas wprost na kemping. Głównym jego atutem było atrakcyjne położenie (przy plaży, wokół fajne, zielone tereny), bo zarówno ceny, jak i infrastruktura pozostawiały nieco do życzenia. To znaczy - żadnej tragedii nie było, po prostu wypadł blado w porównaniu z kempingiem w Tromsø, gdzie płaciliśmy trochę mniej, a standard był zdecydowanie wyższy.

Zwyczajnie nie chciało nam się już jednak szukać miejsca do rozbicia się "na dziko", zresztą w dużym mieście mogłoby to być znacznie utrudnione, więc zostaliśmy na kempingu. Jako, że we wspólnej kuchni nie było żadnych garnków, obiad i tak musieliśmy ugotować na własnej kuchence ;) Cóż, przynajmniej słuchawki od prysznica nie trzeba było przynosić... Wieczorem przeszliśmy się jeszcze po okolicy, zajrzeliśmy na plażę, a ja po sprawdzeniu temperatury wody (trochę chłodna, ale do przeżycia) powzięłam silne postanowienie, że jutro muszę koniecznie się tam wykąpać. Postanowienia dotrzymałam. W porannych promieniach słońca, już po kilku minutach temperatura wody wydawała się całkiem przyjemna (pewnie wpływ na to ma przede wszystkim fakt, że niedaleko znajduje się ujście rzeki). Dno obniża się stopniowo, dlatego bezpiecznie mogłam oddalić się od brzegu i trochę popluskać.

Idealne miejsce na kąpiel <3

Koło południa wymeldowaliśmy się z kempingu i ruszyliśmy na przystanek autobusowy. Złapać stopa z centrum miasta byłoby bardzo trudno, dlatego najpierw wsiedliśmy w podmiejski autobus i wydostaliśmy się na obrzeża. Ze względu na kurczący się coraz bardziej czas rozważaliśmy nawet przejechanie do Helsinek transportem publicznym - ale ostatecznie postanowiliśmy zachować "czystość stylu" i ograniczyć się do stopowania ;) Kolejny raz potwierdziła się reguła, że w Finlandii na stopa czeka się długo, ale za to jest on długi. Sympatyczny mężczyzna zabrał nas prawie do Helsinek - wysiedliśmy jakieś 50 kilometrów przed miastem, w miejscowości Hämeenlinna. Znajduje się tam imponujący średniowieczny zamek - niestety był akurat w remoncie. Nad jeziorem było natomiast aż nadto miejsca na rozbicie namiotu - choć jednocześnie teren był mocno na widoku - ale mimo długiego spaceru wzdłuż brzegu nie udało znaleźć nam się niczego lepszego. Jeszcze jadąc samochodem, kupiliśmy bilety na jutrzejszy prom do Tallina. Znaleźliśmy bardzo atrakcyjną cenę na późnowieczorny rejs (chyba jakieś kilkanaście euro) i uznaliśmy, że cały dzień wystarczy nam z nawiązką na dojazd i zwiedzanie Helsinek, od których byliśmy oddaleni przecież tylko o kilkadziesiąt kilometrów. Do kompletu zarezerwowaliśmy nocleg w hostelu - zapowiadała się pierwsza od dwóch tygodni noc niespędzona pod namiotem :D

Następnego dnia wraz z upływem kolejnych godzin coraz bardziej rzedły nam miny. Jak na złość, nie mogliśmy złapać kompletnie nic! Do tego mocno prażyło słońce i stojąc przy drodze z wystawionym kciukiem, coraz bardziej czułam się jak skwarka. W końcu, już chyba po południu, zatrzymała się sympatyczna rodzinka, która na szczęście zawiozła nas już wprost do Helsinek. Cóż - wciąż mieliśmy dobrych kilka godzin na zwiedzanie i zamierzaliśmy wykorzystać je na maksa. Pierwsze, co zrobiliśmy po przyjeździe, to pozbycie się plecaków - zostawiliśmy je w skrytkach bagażowych na dworcu. Kosztowało nas to kilka euro, ale zdecydowanie było warto.

Katedra

Obchód Helsinek zaczęliśmy od luterańskiej katedry, która góruje nad Placem Senackim. Świątynia robi wrażenie przede wszystkim z zewnątrz, bo zdobienia w środku są mocno ascetyczne - jak to u protestantów. Na placu poza kilkoma stoiskami z pamiątkami znajduje się jeszcze pomnik cara Aleksandra II, który upamiętnia ścisłe niegdyś związki Finlandii z Rosją. Następnie skierowaliśmy kroki do Helsingin kaupunginmuseo, czyli po naszemu do Muzeum Miasta Helsinki. Muzea zdecydowanie nie były dla nas priorytetem przy zwiedzaniu, ale wstęp był darmowy, więc postanowiliśmy zajrzeć. Przy okazji warto się przejść okolicznymi uliczkami, które są wąskie, urokliwe i bardzo kolorowe ;)

W muzeum ;)

Samo muzeum okazało się strzałem w dziesiątkę! Sporą część wystawy przygotowano raczej z myślą o najmłodszych, ale po pierwsze znajdzie się też coś dla nieco starszych, a po drugie - któż z nas nie chce czasem wrócić do czasów dzieciństwa? W muzeum odwzorowano na przykład salę lekcyjną, plan lekcji czy zabawki sprzed kilkudziesięciu lat. Poza tym mogliśmy obejrzeć mieszkanie, wyglądające mniej więcej jak "nasze" w czasach PRL-u. Wszystko całkowicie interaktywne - w ławkach można usiąść, zabawkami się pobawić. Warta zobaczenia jest także wyświetlana z rzutnika dawna panorama Helsinek, a także sporych rozmiarów makieta. Większość opisów jest w języku angielskim. Spędziliśmy w muzeum chyba niemal dwie godziny - a chętnie zostalibyśmy nawet dłużej :) Jeśli tylko będziecie mieli w Helsinkach wolną godzinkę lub dwie - naprawdę warto tam zajrzeć.

Gdy wyszliśmy z budynku, już tylko kilka kroków dzieliło nas od Kauppatori, czyli Placu Targowego. Przechadzaliśmy się między oferującymi najróżniejsze różności stoiskami, po czym ruszyliśmy dalej reprezentacyjną aleją Esplanadi. Jest to w zasadzie duży skwer, otoczony dużą ilością kafejek i restauracji. Kiedy tamtędy przechodziliśmy, odbywał się akurat jakiś plenerowy kocert i wszędzie było pełno ludzi. Z przyjemnością zatrzymałabym się tam na dłuższą chwilę i odpoczęła w cieniu jednego z drzew... Naszym celem był kościół Temppeliaukio, fascynująca konstrukcja wykuta w skale. Ostatecznie jednak obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz, nie decydując się na kupno biletu wstępu. Nie wiem, być może niesłusznie - ale chyba mieliśmy już przesyt wrażeń. Wróciliśmy na nabrzeże i skierowaliśmy się w stronę Soboru Zaśnięcia Matki Bożej, doskonale widocznego z portu. Położony na skalistym wzgórzu, robi wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i od środka.

Sobór...
...i jego wnętrze

Teraz czekał nas ostatni punkt helsińskiego zwiedzania - wycieczka do twierdzy Suomenlinna, znajdującej się na wyspie o tej samej nazwie. Wcześniej zahaczyliśmy jeszcze o Vanha Kauppahalli, czyli dawną halę targową. Obecnie można kupić tam różne lokalne wyroby. Skusiliśmy się na coś w rodzaju pasztecika z łososiem, który zjedliśmy na nabrzeżu, czujnie wypatrujących żarłocznych mew, które kilka godzin wcześniej bezczelnie wyrwały Arturowi croissanta z ręki :P

W sezonie promy na wyspę pływają bardzo często kilka razy, a podróż w obie strony kosztuje niecałe pięć euro i trwa około dwudziestu minut. Suomenlinna to osiemnastowieczna twierdza, która zaczęła powstawać w czasie panowania szwedzkiego (stąd też jej nazwa Sveaborg, czyli szwedzka twierdza), a następnie przeszła w ręce Rosjan, którzy znacznie ją rozbudowali. Można dostać się do niej tylko drogą morską, aczkolwiek czytałam coś o tajnym podwodnym tunelu wiodącym z wyspy na ląd - ale nie mam pojęcia, na ile to prawda, a na ile tylko miejskie legendy ;) Na zwiedzanie mieliśmy około 1,5 godziny i jest to moim zdaniem absolutne minimum, aby szybkim krokiem obejść najciekawsze miejsca - ale niewystarczająco, żeby dokładniej wczytać się w tabliczki informacyjne, zajść do jednego z sześciu muzeów czy zrelaksować się na nagrzanych słońcem skałach. Poza tym znajduje się tam kilkanaście kawiarni i restauracji (niektóre z zewnątrz wyglądały bardzo klimatycznie), kilka sklepów, a nawet kościół, biblioteka czy sauna.

Płyniemy do Suomenlinny

Warto na pewno zajrzeć do tuneli, acz należy mieć na uwadze, że wchodzi się tam na własną odpowiedzialność - pewnie jest ślisko i ciemno, jak to w tunelu. Koniecznie przespacerujcie się do końca wiodącego przez wyspę półtorakilometrowego tzw. "niebieskiego szlaku". Ta część zwie się Kustaanmiekka - pełno tam bunkrów, murów i armat. Nawet dla mnie była to spora atrakcja, a dla miłośników militariów to zapewne istny raj! Ciekawostką jest także możliwość zwiedzenia jedynej pozostałej w Finlandii łodzi podwodnej z czasów II wojny światowej. Wyspa - a właściwie grupa sześciu wysp - na której znajduje się twierdza, nie jest tylko atrakcją turystyczną: mieszka tam kilkaset osób. Nie wiem, jak radzą sobie z hordami turystów, którzy zapewne co chwila przypadkiem pakują się na ich podwórka (jak to i nam się zdarzyło) - ja bym chyba zwariowała :)

I kilka migawek z twierdzy

Atrakcyjny jest również sam rejs - szczególnie jeśli nie planujemy później przeprawy promowej do Tallina. Po drodze możemy podziwiać panoramę Helsinek, a także rozrzucone wokół urokliwe maleńkie wysepki. Po przybiciu do nabrzeża czekał nas już tylko szybki marsz do szafek, w którym pozostawiliśmy plecaki, a potem wręcz szaleńszy bieg do terminala promowego, gdy okazało się, że nawigacja nieco przekłamała odległość do tegoż :P Pani w okienku tylko zerknęła na nasze paszporty i niecierpliwym gestem pogoniła nas do wejścia na statek. Chwilę później sunęliśmy już znów między mniejszymi i większymi wysepkami. Prom był ogromny i zapewne pełen atrakcji, ale ja sporą część podróży spędziłam znów na pokładzie zewnętrznym, z lekkim zdziwieniem obserwując szybko zachodzące słońce. Cóż - odzwyczaiłam się od tego :P Na pokładzie znajdował się bar, a siedzących przy stoliku od chłodnego wiatru chroniły plastikowe przegrody(i to  było super) - niestety z drugiej strony utrudniały odpływ wszechobecnego dymu papierosowego (i to podobało mi się już zdecydowanie mniej).

Niecałe trzy godziny później przybijaliśmy już do estońskiego portu. Tak oto skończyła się skandynawska część naszej przygody... :)

Wypływając z Helsinek, mijaliśmy dziesiątki wysepek
Żegnamy słońce i Skandynawię :)

niedziela, 3 maja 2020

Skandynawski dziennik cz. 5 (Tromsø, Nordkapp)

Rankiem obudziliśmy się wyspani i w dobrym humorze, który to skutecznie wkrótce zepsuły nam... końskie muchy. Na parkingu było tego cholerstwa w brud i wkrótce jak szaleni wymachiwaliśmy buffami, modląc się jednocześnie, żeby ktoś się zatrzymał. Gdy dziewczyna, która nas zabrała, z przepraszającym uśmiechem oznajmiła, że może nas podrzucić tylko kilkanaście kilometrów, opowiedzieliśmy jej o krwiożerczych muchach i serdecznie podziękowaliśmy ;) Przez cały dzień kierowaliśmy się na Tromsø, gdzie udało nam się ostatecznie dotrzeć dopiero późnym popołudniem. Sympatyczna dziewczyna zostawiła nas pod bramą kempingu, bo uznaliśmy że może wypadałoby się jednak od czasu do czasu doprowadzić do porządku :D

W drodze...

Nieco wahaliśmy się ze względu na dość wysoką cenę (około sto złotych za osobę), ale ostatecznie stwierdziliśmy, że najwyższy czas zrobić pranie, a poza tym moje włosy także błagały o litość ;) W ogólnym rozrachunku uważam, że to były dobrze zainwestowane pieniądze, to kemping był naprawdę luksusowy (zdecydowanie najlepszy z trzech, na których byliśmy w Norwegii i w Finlandii). Namioty rozbija się po prostu "za rzeką", dowolnie wybierając miejsce - a jest tam sporo sympatycznych miejscówek. My kierowaliśmy się przy wyborze możliwością wygodnego rozwieszenia sznurka na pranie ;) Po wstępnym ogarnięciu się ruszyliśmy do miasta, kwestie sanitarne pozostawiając na wieczór.

Właściwa część Tromsø jest położona na wyspie, połączonej ze stałym lądem mostem, a także  tunelem. Z mostu rozciągają się piękne widoki na samo miasto i (a może przede wszystkim) otaczające je góry. Tego wieczora czasu starczyło nam w zasadzie tylko na szybki spacer głównymi ulicami i wizytę w sklepie spożywczym. W ogólnodostępnej kuchni na kempingu zauważyłam piekarnik, wyszperaliśmy więc w chłodni przecenioną mrożoną pizzę. Gdy późnym wieczorem przechodziliśmy z powrotem przez most, uderzyło nas, jak niesamowicie jest ciepło. Byliśmy setki kilometrów za kołem podbiegunowym, a o godzinie 23 mieliśmy na sobie t-shirty i krótkie spodenki! Podczas podróży regularnie zdarzało nam się narzekać na upał, tym niemniej mam świadomość, jak niesamowicie nam się poszczęściło, że mogliśmy oglądać wszystkie piękne norweskie krajobrazy, bo nie tonęły we mgle ani w deszczu, jak to się bardzo często zdarza. Na przykład w Tromsø podobno pada średnio przez trzy dni w tygodniu.

...i już w Tromsø

Po powrocie zajęliśmy się w pierwszej kolejności praniem i myciem. Tu spotkała nas pierwsza przyjemna niespodzianka - na kempingu nie było typowych sanitariatów z kabinami prysznicowymi i wspólnymi umywalkami, tylko kilka czy kilkanaście normalnych łazienek - każda wyposażona w toaletę, prysznic i umywalkę. Przed wejściem utworzyła się niewielka kolejka, ale czekałam może pięć minut. Przepraliśmy ubrania w umywalce, a ja mogłam też wreszcie umyć włosy - bo potem przebiegłam tylko kilka metrów do ogrzewanej kuchni, gdzie w piekarniku dochodziła już pizza. Pomieszczenie zaprojektowano funkcjonalnie - niemal wszelkie urządzenia występowały w liczbie podwójnej albo potrójnej. Ponadto mieliśmy dostęp do sporej ilości sztućców, garnków, patelni, naczyń i w zasadzie wszystkiego, co jest potrzebne do codziennego funkcjonowania. Wkrótce zostaliśmy tam sami, bo minęła już północ. Zjedliśmy, poczytaliśmy sobie i jakoś koło drugiej w nocy, gdy włosy były już względnie suche, wróciliśmy do namiotu.

Rankiem obudziły nas okrzyki dzieciaków, które przed naszym namiotem urządziły sobie rozbieg, by odpowiednio rozpędzić się przed wpadnięciem z pluskiem do krystalicznie czystej wody przepływającej obok rzeki. Po śniadaniu czekała nas identyczna jak wczoraj trasa przez most. Tym razem naszym celem było Polarmuseet - Muzeum Polarne. No, w zasadzie to głównie moim celem - jakoś tak miałam potrzebę, żeby choć jedno muzeum w Norwegii "zaliczyć" i po pobieżnym przejrzeniu opinii i porównaniu cen padło na to. Udało mi się nawet nawet załapać na zniżkę studencką (z polską legitymacją, ISIC nie miałam) :) Muzeum jest w porządku, aczkolwiek niczego nie urywa - urządzone raczej w tradycyjnym stylu, pełne gablot z różnymi eksponatami i tablic informacyjnych po angielsku i norwesku. Tym niemniej, jeśli jesteś zainteresowany, jak żyło się kiedyś (a częściowo i teraz) na dalekiej Północy - nie zawiedziesz się.

Za kołem podbiegunowym w krótkich spodenkach? No problem!
Arktyczna Katedra

Tromsø nie ma w zasadzie wielkich atrakcji - warto na pewno zobaczyć chociaż z zewnątrz Arktyczną Katedrę, poza tym jest jeszcze druga, drewniana katedra przy głównej ulicy. Do tego przyjemnie jest przespacerować się po nabrzeżu i przyjrzeć się najróżniejszego rodzaju i najróżniejszej wielkości statkom. Można także wstąpić do jednego z kilku muzeów. Jednak głównym atutem miasta jest jego położenie i otoczenie - w zimie można spróbować "upolować" tu zorzę polarną, przejechać się psim zaprzęgiem czy wybrać się na tzw. "whale watching". O każdej porze roku można - i należy! - przejść się po otaczających Tromsø górach. Gęsta sieć szlaków oferuje różnorodną długość i trudność wycieczek. Osobiście okropnie żałuję, że tym razem nie było na to czasu...

Po wyjściu z muzeum okazało się, że właściwie nie mamy już czasu na dalsze zwiedzanie - trzeba było ruszać dalej. Tu zresztą nieco rozeszły się nasze priorytety - mi bardzo spodobało się Tromsø i chciałam zostać tam jeszcze trochę, natomiast Arturowi spieszyło się na Nordkapp. Nie wchodząc w szczegóły, był to chyba najtrudniejszy test naszej wspólnej podróży, gdy złapaliśmy już pierwszego dziś stopa, przełykałam łzy na tylnym siedzeniu, próbując jednocześnie prowadzić w miarę składną konwersację. A był to stop ciekawy - zabrało nas małżeństwo podróżujące kamperem dookoła świata :) Wnętrze auta było wyklejone zdjęciami, a oni mieli nawet specjalnie przygotowane na tę okazję koszulki z nadrukiem! Zajmująca siedzenie pasażera Azjatka w średnim wieku była przesympatyczna i bardzo chciała z nami rozmawiać, ale mocno utrudniała jej to ograniczona znajomość języka - więc w konwersacji pomagał jej sporo starszy mąż, chyba Norweg.

I znowu w drodze
Strój ochronny na komarrry :D

Potem trafiły nam się jeszcze jeden lub dwa krótsze stopy. Nie byliśmy zbyt zadowoleni z przebytej dziś odległości - na Nordkapp było wciąż dość daleko. Spać przyszło nam w niewielkiej miejscowości Burfjord. Rozbiliśmy się nad jeziorem, ale najbardziej zapamiętałam ten nocleg z ogromnej ilości komarów, które chciały wyssać z nas wszelką krew. O poranku mieliśmy jeszcze okazję obserwować samochód, który wypełniony zdecydowanie wczorajszą lokalną młodzieżą z bojową pieśnią na ustach toczył się powoli na jedną z posesji. W sumie - prawka nikt nie odbierze, bo najbliższy komisariat pewnie kilkadziesiąt kilometrów dalej. Ot, norweskie klimaty ;) Plan na dzisiaj zakładał tylko stopowanie - byle dotrzeć jak najdalej, a najlepiej na Nordkapp. Choć szczerze mówiąc nie za bardzo w to wierzyliśmy, bo odległość była spora, a okolice coraz bardziej odludne...

Kilka godzin później minęliśmy ostatnie większe miasto - Altę. Kikadziesiąt kilometrów dalej od drogi E6, którą przejechaliśmy niemal całą Norwegię oddziela się ta prowadząca na wyspę Magerøya, gdzie znajduje się Nordkapp. Było już późne popołudnie, więc nie mieliśmy zbytniej nadziei dotarcia tam jeszcze dziś - a tu proszę. Prosto na Przylądek Północny zabrał nas van, który... najpierw nas minął, a potem zawrócił. Okazało się, że na wycieczkę wybrała się cała rodzina - w "naszym" vanie, był sympatyczny chłopak ze swoją dziewczyną, a poza nim kolumnę tworzyły jeszcze dwa inne samochody. Po drodze złapała nas okropna burza - padało tak, że momentami ledwo było widać drogę... Oj, nie czułam się wtedy pewnie w jadącym całkiem szybko samochodzie. Na szczęście wkrótce wyjechaliśmy z zasięgu ulewy i znów świeciło nad nami słońce.

Jakość kiepska, ale przy bliższych oględzinach widać renifery ;)
Księżycowe krajobrazy

Sam Przylądek znajduje się niestety we władaniu prywatnej firmy i żeby zobaczyć słynny globus na krańcu świata, trzeba słono za to zapłacić - wstęp dla jednej osoby to koszt 265 NOK, czyli około 130 złotych. Z jednej strony uważaliśmy, że to absurd płacić tyle za obejrzenie, cóż... w zasadzie kupy kamieni, z drugiej - w końcu przejechaliśmy w tym celu całą Norwegię. Szczęśliwie po szybkim researchu okazało się, że są co najmniej dwa sposoby na uniknięcie tej opłaty. Po pierwsze, zamiast na Nordkapp możemy udać się piechotą na oddalony od parkingu o 9 kilometrów Knivskjelodden - przylądek, który jest o parę metrów dalej wysunięty na północ niż ten "komercyjny". Rozważaliśmy tę opcję, ale zniechęciła nas nieco późna pora (była prawie północ), a przede wszystkim czające się wciąż za nami burzowe chmury. Ostatecznie przeszło bokiem, ale wtedy trudno było to przewidzieć.

Wykorzystaliśmy więc jeszcze inne rozwiązanie. Na stronie Nordkappu chwalą się, jacy to oni są "eco friendly" i oferują darmowy wstęp dla wszystkich poruszających się na własnych nogach albo pojazdem niezmotoryzowanym (rower, hulajnoga ;)). Poprosiliśmy więc, by wysadzili nas na parkingu, z którego rusza się na Knivskjelodden. Na Nordkapp jest stamtąd około 5 kilometrów - idzie się cały czas asfaltem, bez najmniejszych trudności. Przedtem chcieliśmy się przebrać, co okazało się stanowić pewien problem, bo okolica jest zupełnie "łysa" i akurat w tamtym miejscu względnie płaska. Oddaliliśmy się więc po prostu na rozsądną odległość od parkingu - zmieniliśmy ciuchy i niemal weszliśmy w niewielkie stadko reniferów ;)

I jesteśmy! :D

Po drodze na Przylądek mogliśmy podziwiać księżycowe krajobrazy. Linia brzegowa jest tu nieregularna i dość poszarpana, więc takich przylądków występuje całkiem sporo. Łagodne, pozbawione roślinności wyższej niż trawa wzgórza oświetlone wiszącym już nisko słońcem tworzyły naprawdę piękny widok. Do tego całkowita pustka - przerywana jedynie czasem odgłosem przejeżdżającego samochodu. Niesamowity to był spacer :) Przy wjeździe na Nordkapp stoi budka ze szlabanem, ale nas rzeczywiście nikt nie zatrzymywał. Mimo późnej pory ludzi było całkiem sporo - przyjechali podziwiać dzień polarny, gdy słońce ani przez moment nie chowa się za horyzont. Pierwsze kroki skierowaliśmy na punkt widokowy ze słynnym globusem. Po krótkiej sesji zdjęciowej przeszliśmy się jeszcze kilkadziesiąt kroków, ale pizgający dość solidnie wiatr szybko zmusił nas do schowania się do środka - w Nordkapphallen, gdzie możemy zaopatrzyć się w pamiątki, a nawet wysłać pocztówkę ;) Poza tym znajduje się tam między innymi muzeum i kaplica.

Gdy z powrotem podeszliśmy do budki ze szlabanem, dochodziła już druga w nocy. Dookoła też mocno się już przeluźniło, więc mieliśmy umiarkowane nadzieje na złapanie stopa. Nie przeszkadzało nam to zanadto, najwyżej rozbilibyśmy się gdzieś nieopodal. A jednak się udało! Tym razem zabrali nas młodzi Rosjanie. Podróżowali naprawdę wypasionym autem i byli już porządnie wstawieni (za wyjątkiem kierowcy, mam nadzieję ;)) - nas też zresztą częstowali, ale trochę bałam się kosztować tego bliżej nieokreślonego trunku :D Nie pytaliśmy nawet, dokąd jadą, bo na Nordkapp prowadzi tylko jedna droga. Byłam święcie przekonana, że ta sama droga prowadzi przez całą wyspę - ale okazało się, że byłam w błędzie. Jest ich co najmniej cztery - a jedną z tych bocznych, wiodącą konkretnie do miejscowości Gjesvær, podążali oczywiście owi Rosjanie. Wysadzili nas więc na zakręcie i pojechali w swoją stronę.

Widok na przylądek Knivskjelodden

Przez chwilę próbowaliśmy złapać coś jeszcze, obserwowaliśmy mijających nas kolejnych rowerzystów (dużo ich tam, wow! średnio wyobrażam sobie jeżdżenie po tak górzystym terenie), ale dość szybko poddaliśmy się i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Po szybkim rekonesansie rozłożyliśmy namiot w obniżeniu niedaleko drogi, rozwiesiliśmy pranie, które nie mogło się dosuszyć od dwóch dni i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek :)

Rano obudził nas... upał. Kosmos, nie? Jesteśmy na północnym krańcu Europy, a niemal każdego ranka rozpaczliwie zdzieramy z siebie śpiwory w poszukiwaniu zbawiennego ochłodzenia ;) Zanim zwinęliśmy majdan, czekała mnie jeszcze niezbyt przyjemna niespodzianka - gdy udałam się za potrzebą, zaliczyłam przy okazji bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze... szkieletem renifera. Ble. Choć rankiem ruch nadal nie jest zbyt duży, szybko złapaliśmy stopa do Honningsvåg, największego miasteczka na wyspie. Główna droga omija je jednak, więc i my wysiedliśmy na zakręcie i przyglądaliśmy się miejscowości jedynie z daleka. Artur skoczył na pobliską stację benzynową po wodę - słońce paliło i bardzo chciało nam się pić. Potem pozostało nam tylko czekać na kierowcę, który powiezie nas ku nowej przygodzie - Finlandii...

wtorek, 21 kwietnia 2020

Skandynawski dziennik cz.4 (Lofoty)

Rankiem znów uśmiechnęło się do nas szczęście. Po jednym krótkim stopie, który pozwolił nam powrócić na właściwą drogę, zatrzymał się Nikolai. Już na wstępie oznajmił nam, że "jedzie przez całe Lofoty, a nawet dalej". Nie do końca zrozumiałam, co miał na myśli, ale nie drążyłam tematu, uznając, że winna jest moja niedostateczna znajomość angielskiego. Byłam przekonana, że za miejscowością Å nie ma już nic. To znaczy jest - bezkresny ocean. Nikolai szybko wyprowadził mnie z błędu - owszem, Å jest ostatnią miejscowością, do której można dotrzeć - ale tylko jeśli chodzi o transport kołowy. Ze znajdującego się kilka kilometrów wcześniej Moskenes wypływa prom w kierunku wysp Værøy i Røst - a na pierwszej z nich Nikolai mieszka i tam właśnie aktualnie zmierzał. Zachwalając rodzinną wyspę, zaproponował, żebyśmy pojechali tam z nim. Następnego dnia moglibyśmy wrócić promem na Lofoty.

Muszę przyznać, że zaskoczył nas wtedy kompletnie. Planowaliśmy dojechać do Å, a potem wrócić tą samą drogą, zatrzymując się, gdy zobaczymy coś ciekawego. Rozważaliśmy też pojechanie potem w kierunku wyspy Senya, którą z kolei serdecznie polecał nam spotkany dzień wcześniej Serb. A tymczasem mielibyśmy przejechać przez cały archipelag bez zatrzymania, a potem udać się promem na jakiś bliżej nieokreślony koniec świata? Z drugiej strony - czyż nie tak właśnie wyobrażałam sobie podróżowanie autostopem? Jako podążanie za głosem przygody, jako budzenie się każdego dnia, nie wiedząc, gdzie tym razem poprowadzi nas los? Po chwili zawahania odpowiedzieliśmy więc Nikolaiowi, że z przyjemnością odwiedzimy jego wyspę.

Pierwsze lofockie widoki

Po drodze zatrzymaliśmy się przy większym markecie. Nikolai uprzedził nas, żebyśmy zaopatrzyli się we wszystko, czego potrzebujemy, ponieważ na wyspie będzie o wiele drożej. Jak to, to da się jeszcze drożej?! ;) Niedługo później jechaliśmy już krętą drogą. Krajobraz wokół nas robił się coraz bardziej dziki, górzysty i strzelisty. Pogoda póki co niespecjalnie nam sprzyjała - było mocno pochmurno, momentami kropiło. Tak czy owak z zachwytem przyglądaliśmy tutejszym szczytom, które może nie osiągają zawrotnych wysokości, ale za to wyrastają niemal wprost z morza. Archipelag Lofotów daje nieskończone możliwości turystyki górskiej. Właściwie z każdego wierzchołka rozpościerają się zapierające dech w piersiach panoramy. Jeśli nie wierzycie, zajrzyjcie na Google Earth - kliknijcie właściwie dowolną kropkę i zachwycajcie się widokiem :)

Podziwiając spektakularne panoramy, sporo rozmawialiśmy. Nikolai opowiadał mnóstwo o mijanych terenach i ich historii, polecał nam też wycieczkę z miejscowości Furuflaten w kierunku lodowca. Niestety później okazało się, że nie wystarczyło nam już na to czasu, ale w jego opowieści wyprawa brzmiała naprawdę wspaniale i mam szczerą nadzieję, że jeszcze kiedyś uda nam się ją zrealizować... Tymczasem do Moskenes dojechaliśmy idealnie na czas - do odpłynięcia promu zostało mniej niż pół godziny. Rejs trwa półtorej godziny. Pogoda nadal nie była po naszej stronie - przede wszystkim niemiłosiernie tak - ale ze względu na widoki i tak spędziliśmy sporo czasu na pokładzie zewnętrznym. Nikolai traktował przeprawę promową mniej więcej, jak ja podchodziłam do codziennej podróży na uczelnię, więc został w środku, by poczytać gazetę. A wewnętrzny pokład zachęcał do pozostania, jako że znajdowały się tam wygodne fotele, duże stoliki i zaopatrzony we wszystko, co potrzebne barek.

Płyniemy na Værøy :)

Værøy wygląda z daleka jak wielka, wyrastająca wprost z morza góra. W istocie góry zajmują sporą część powierzchni wyspy, pośrodku pozostawiając z kolei przestrzeń niemal zupełnie płaską. Tam też znajduje się największa (z dwóch) miejscowość na wyspie - Sørland. Odnajdziemy w niej przystań promową i wszystko, co potrzebne do życia: sklep (sztuk dwa), kawiarnię (sztuk jeden), bibliotekę, lekarza... Korzysta z nich regularnie niecałe osiemset osób mieszkających na Værøy. Nikolai twierdzi, że to wielkość idealna - z jednej strony na tyle mało, żeby kojarzyć większość osób przynajmniej z widzenia, z drugiej na tyle dużo, żeby nie pić co tydzień w barze z tymi samymi ludźmi. Życie na norweskiej wyspie na pewno ma swoje wady - szczególnie w zimie, kiedy częste sztormy regularnie odcinają Værøy od reszty świata, ale w tamtym momencie wydawało nam się idyllyczne. W końcu kto nie chciałby żyć w miejscu, gdzie samochód zamyka się tylko w weekendy - jedynie po to, by po pijaku nie pomylić samochodów? ;)

Nikolai - mimo, że sam mieszka w Sørland - zawiózł nas jednak do drugiego miasteczka, Nordland. Jest to maleńka wioseczka, składająca się z kilkunastu domków oraz urokliwego kościoła i cmentarza. Dalej znajduje się pas startowy, który jest jedną z pozostałości po niedziałającym od kilkudziesięciu lat lotnisku. Obecnie na wyspę można dostać się jedynie promem albo helikopter. O dziwo, ta druga opcja jest podobno całkiem rozpowszechniona wśród mieszkańców ;) W tym miejscu Nikolai zatrzymał się, objaśniając jednocześnie, że kilkaset metrów dalej znajdziemy jedno z najlepszych jego zdaniem miejsc na nocleg. Wcześniej opowiedział nam także sporo o okolicznych szczytach, polecając wędrówkę na ten, na który prowadziła wyasfaltowana droga. Być może zasugerował się naszym niespecjalnie trekkingowym obuwiem :P Tym niemniej wszedł nam ambicję i w duchu postanowiłam, że pójdziemy jutro wszędzie, tylko nie tam, gdzie prowadzi asfalt ;)

Tymczasem jednak ruszyliśmy w stronę widocznych nad brzegiem morza namiotów. Miejscówka w istocie okazała się naprawdę wspaniała - z jednej strony dzika i pięknie położona, z drugiej - wyposażona przynajmniej w podstawową infrastrukturę (toalety, kosze na śmieci). Tego wieczoru wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer wzdłuż brzegu - zboczem wiedzie wąska ścieżka, która kilka kilometrów dalej doprowadza do opuszczonej wiele lat temu wioski Måstad. Nie zamierzaliśmy jednak zapuszczać się aż tak daleko, to miał być jedynie krótki spacer dla rozprostowania nóg. Ze względu na trwający dzień polarny dość często zdarzało nam się tracić poczucie czasu - zerkaliśmy na obniżające się dopiero powoli słońce i myśleliśmy, że jest pewnie wczesny wieczór, a tu - na przykład północ! Posiedzieliśmy jeszcze do zachodu słońca (czyli do, bagatela, prawie 3 w nocy) na nadbrzeżnych skałach. Było cudownie - delikatny szum fal, oświetlone pomarańczowym światłem góry za nami i zanurzająca się w wodzie słoneczna kula...

Hornet, z którym bliżej poznamy się jutro
Widok w stronę Måstad
Nocleg w takich okolicznościach przyrody to sama przyjemność
A tutaj na plaży widać skałkę, którą będziemy zdobywać rano
I ta sama skałka z bliska

Rano Nikolai dał nam znać, że prom na Lofoty odpływa dopiero późnym wieczorem, o 22.45. Na wypad w góry zbieraliśmy się więc dość niespiesznie. Po śniadaniu odkryliśmy jeszcze, że odpływ odsłonił dodatkowe kilka metrów kamieni, które wczoraj wieczorem znajdowały się pod wodą. Dzięki temu mogliśmy od drugiej strony obejrzeć sporą skałkę, która już wcześniej przykuła naszą uwagę. Kusiło nas mocno wspięcie się na nią, ale od strony brzegu wyglądała zdecydowanie zbyt "trudno". Do tego była mokra, a co za tym idzie pewnie koszmarnie śliska :( Ku naszemu zdziwieniu z drugiej strony... wisiała lina. No, może lina to za dużo powiedziane, raczej taki mocno wysłużony konopny sznur. A i samo wejście wyglądało na zdecydowanie łatwiejsze. No, oczywiście, że tam wleźliźmy :D Co prawda przy zejściu miałam śmierć w oczach, ale czego się nie robi dla chwili adrenaliny... Zdjęć brak, bo telefony zostały na dole.

Po rozgrzewce na skałce mogliśmy już śmiało ruszać w góry. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru tachać ze sobą plecaków, więc zostawiliśmy rozstawiony namiot z bagażami w środku, zabierając tylko pieniądze i dokumenty. Naszym pierwszym celem był górujący nad plażą szczyt Hornet. Szlak wiodący na przełęcz był oznaczony kolorem czerwonym, a ten na sam wierzchołek - czarnym. To istotne, bo w przeciwieństwie do szlaków polskich, tu kolory są powiązane z poziomem trudności (mniej więcej tak jak na trasach narciarskich). Zastanawialiśmy się więc, co czeka nas wyżej, skoro szlak jest podobno "bardzo trudny". Okazało się, że podobnie jak na Trolltundze, trudność była mocno wyolbrzymiona. Początkowo zakosami wdrapaliśmy się na przełęcz - owszem, dość stromo, dość męcząco, ale bez trudności, a potem już wygodniejszą i mniej stromą ścieżką na sam szczyt. Było pięknie. Pusto, słonecznie, całkiem ciepło. Rozległa panorama na wszystkie strony świata. No ideał.

Widok z wierzchołka Hornet na jedną...
...drugą...
...i trzecią stronę

Wkrótce stanęliśmy przed wyborem, gdzie ruszyć dalej. Zdecydowanie nie zamierzaliśmy wracać już na dół, bo dnia zostało wciąż sporo, utrzymywała się piękna pogoda, a my - pozbawieni ciężkich plecaków - mieliśmy pełno energii. Ostatecznie poszliśmy w stronę szczytu Gjerdheia, choć wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia - mapę wyspy zobaczyliśmy dopiero wieczorem na przystani promowej ;) Wędrowaliśmy, gdzie nas nogi poniosły i miało to swój niezaprzeczalny urok. Początkowo ścieżka lekko się wznosiła, by następnie przez jakiś czas wieść szerokim grzbietem. Odsłonił się nam fantastyczny widok na lekko zamglone Lofoty. Za Gjerdheią ścieżka przestała mi się podobać - prowadziła teraz zakosami dość stromo w dół. Dróżka była bardzo wąska, więc stopy co i rusz osuwały mi się na rosnące dookoła kępy trawy, co powodowało, że boleśnie wykręcały mi się kostki.

Widok z Gjerdheia
Po drodze na najwyższy na wyspie Nordlandsnupen

Po zejściu na przełęcz byłam dość nieszczęśliwa i szczerze mówiąc, średnio chciało mi się włazić na kolejną górę. Zmobilizowałam się jednak, wiedząc, że okazja zdobycia tego konkretnego szczytu raczej szybko się nie powtórzy ;) Po drodze na Nordlandsnupen trafiły się nawet ze dwa miejsca, w których powieszono kawałek liny, ale jest to raczej zabezpieczenie na wypadek gwałtownego pogorszenia pogody albo wyjątkowo śliskiego podłoża. W dobrych warunkach wejście nie nastręcza większych problemów, aczkolwiek faktycznie trzeba czasami ostrożnie stawiać stopy, bo w niektórych miejscach jest gdzie polecieć. Na górze znajduje się niewielki kamienny kopczyk, za którym z przyjemnością się skryliśmy, bo w międzyczasie zaczęło solidnie wiać. Jeszcze tylko szybko sesja zdjęciowa i mogliśmy już ruszać na dół.

Z przełęczy mieliśmy dwie opcje powrotu do namiotu i żadna mnie specjalnie nie przekonywała. No, ale jakoś trzeba. Na myśl o pokonywaniu pod górę zakosów na Gjerdheię robiło mi się słabo, więc namówiłam Artura na drogę okrężną, ale przynajmniej nie wymagającą podchodzenia. Zeszliśmy więc na przeciwną stronę wyspy, niemal prosto na przecudnej urody piaszczystą plażę Breivika. Serio, gdy świeci słońce, to w połączeniu z turkusowym kolorem wody wygląda jak na Karaibach :D Potem musieliśmy cierpliwie dreptać asfaltem (tym samym, którym wczoraj jechaliśmy z Nikolaiem). Przynajmniej mogliśmy z bliska przyjrzeć się najstarszemu - i jednemu z dwóch na wyspie - kościołowi (zbudowano go w 1740) i urokliwie położonemu cmentarzowi.

Kiedy już doczłapaliśmy się do namiotu, przygotowaliśmy sobie jakiś obiad, zwinęliśmy cały majdan i... ruszyliśmy z powrotem tam, skąd przyszliśmy. Na szczęście tym razem udało nam się złapać stopa do Sørland i kilkanaście minut później wysiedliśmy już w miejscowości. Do odpłynięcia promu wciąż pozostawało sporo czasu, więc wybraliśmy się jeszcze na spacer w kierunku latarni morskiej. Wracając, wdrapaliśmy się ledwo widoczną ścieżynką kawałek do góry i zasiedliśmy na kamieniach, by ostatnie chwile na wyspie spędzić na syceniu oczu widokami.

Mapa wyspy
Podobno zimą na Værøy potrafi nieźle wiać- pewnie dlatego drewniane stoły i wiatę zabezpieczają ciężkie obciążniki i grube liny

To był naprawdę aktywny dzień. Góry na wyspie Værøy są może niewysokie (najwyższy szczyt to właśnie odwiedzony przez Nordlandsnupen - ma 450 metrów), ale oferują niesamowite panoramy, pustki na szlakach (przez cały dzień spotkaliśmy może dziesięć osób), skaliste krajobrazy i całkiem wymagające odcinki. Przewyższenia wydają się niewielkie, ale trzeba brać pod uwagę, że szczyty zdobywa się właściwie z poziomu morza. Pogoda obeszła się z nami całkiem łaskawie, ale i tak mieliśmy okazję doświadczyć jej szybkich zmian, gdy w ciągu kilku minut słońce schowało się za chmurami, okolicę spowiła mgła, a dodatkowo zerwał się silny wiatr. Na szczęście równie szybko nastąpił powrót do wcześniejszych warunków. Nie zdążyliśmy odwiedzić zachodniej części wyspy, zdecydowanie mniej dostępnej, acz co najmniej równie atrakcyjnej. Cóż - co się odwlecze...

Tymczasem ruszyliśmy w drogę na Lofoty. W zasadzie wyspę Værøy  także można potraktować jako część archipelagu, ale zdania co do tego są podzielone. No, w każdym razie popłynęliśmy do Moskenes. Byłam zmęczona po całym dniu wędrówek i marzyłam już tylko o spaniu, ale niestety czekała nas jeszcze droga od przystani promowej do miejscowości Å. Pieszo, bo o pierwszej w nocy oczywiście stopa nie złapaliśmy. Miejsce na rozbicie namiotu (nie byliśmy pewni, czy nie jest objęte zakazem biwakowania, ale naprawdę nie mieliśmy siły szukać niczego dalej) znaleźliśmy dopiero za miasteczkiem.
Ciemna noc około 2
Miejsce do spania znów niczego sobie ;)

Po przebudzeniu nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby podziwiać widoki - mieliśmy przecież jeszcze tyle do zobaczenia! Wróciliśmy do Å, by przespacerować się między tradycyjnymi czerwonymi domkami rybackimi. Na śniadanie zasiedliśmy przed lokalnym Muzeum Sztokfisza, którego wielkie ilości suszą się na rozłożonych niemal wszędzie specjalnych drewnianych konstrukcjach. Potem uwodzicielski zapach dopiero co wyjętych z pieca wypieków zaprowadził nas do niewielkiej piekarenki, gdzie zainwestowaliśmy w bułeczkę cynamonową (w przeliczeniu jakieś 20 złotych :P). Mmmm, zdecydowanie jedna z najlepszych, jakie kiedykolwiek jadłam! Wystrój piekarni, jak również sposób wypiekania pozostał w niezmienionej formie od pierwszej połowy XX wieku, a tutejszy chleb i kanelboller (bułeczki cynamonowe) są znane także daleko poza granicami miejscowości ;)
Wszechobecne suszarnie sztokfiszy...
Ostatnie spojrzenie na Å...

Następnie złapaliśmy stopa do jednej z największych atrakcji turystycznych na Lofotach - miasteczka Reine. Słynie ono przede wszystkim z niesamowitych panoram, które najlepiej podziwiać z górującego nad miejscowością Reinebringen. Mieliśmy sporo szczęścia, że w ogóle mogliśmy wspiąć się na górę - kilka dni przed naszym przyjazdem zakończono remont schodów. Wcześniej szlak był przez kilka tygodni zamknięty ze względu na niebezpieczne osuwiska. Absolutnie odmówiłam targania tam plecaka, więc schowaliśmy je za kamieniem tuż przy ruchliwym chodniku. Przy czym "schowaliśmy" to za dużo powiedziane - gdy stanęło się pod odpowiednim kątem, i tak było je widać. Oczywiście czekały na nas grzecznie po powrocie. A teraz wyobraźcie sobie coś takiego w Polsce...

Wejście na Reinebringen (445 m n.p.m.) jest dość wymagające kondycyjnie, ale relatywnie krótkie (około godziny spokojnym tempem) i obecnie bez trudności - idzie się po wygodnych, kamiennych schodach, które dopiero pod sam koniec zmieniają się w nieco mniej wygodną ścieżkę. Widok z góry wynagradza jednak wszelkie niedogodności! Dłuższą chwilę spędziliśmy na fotografowaniu panoramy, bo warte uwiecznienia krajobrazy roztaczają się niemal w każdym kierunku. Po drodze nawiązaliśmy też przelotną znajomość z Polakami :) Niestety na Reinebringen w pogodny letni dzień z pewnością napotkacie tłumy - żeby tego uniknąć, wystarczy wybrać się na jeden z nieco wyższych i bardziej oddalonych od Reine szczytów. My niestety nie mieliśmy na to czasu.

...i przenosimy się już do Reine - najpierw widok z dołu...
...a jakąś godzinę później już z góry.

Następnie za pomocą kilku stopów przemieściliśmy się na Rørvikstranda - piękną plażę charakteryzującą się turkusowym odcieniem wody i bielutkim piaskiem. Takich plaż jest na Lofotach całkiem sporo, ale ta miała tę zaletę, że znajdowała się kilkadziesiąt metrów od głównej drogi. A przy okazji także przy drodze do Henningsvær, które było naszym ostatnim punktem programu na dziś. Gdy dochodziliśmy już na plażę, do głosu doszedł mój wrodzony pech albo sieroctwo ;) Niefortunnie stanęłam na krawędzi asfaltowej drogi, boleśnie wykręciłam kostkę, a upadając - jeszcze bardziej boleśnie zdarłam skórę z kolana. Na szczęście kostka wydawała się cała, ale rana na nodze paprała się jeszcze dobry tydzień - bliznę mam zresztą do dzisiaj. A do tego przedarłam sobie ulubione legginsy :(

No nic, po prowizorycznym opatrzeniu ran wojennych ruszyłam... do wody! Artur po zamoczeniu jednego paluszka stwierdził, że lodowata i że odmawia zanurzenia jakichkolwiek kolejnych części ciała. Ja wlazłam po kolana - niestety ograniczała mnie zdarta skóra, której nie chciałam moczyć w dość słonej wodzie. Morze było faktycznie lodowate - nie przeczę, ale kilka pluskających się obok dzieciaków potwierdzało, że jak najbardziej dało się w niej kąpać :D Chętnie powylegiwalibyśmy się tam jeszcze na nagrzanych słońcem skałach, ale robiło się coraz później, a my mieliśmy nadzieję jeszcze dzisiaj opuścić Lofoty.

Nie ma to jak pomoczyć nogi za kołem podbiegunowym :D

Posykując z lekka z bólu, stanęłam przy drodze do Henningsvær. Na stopa nie musieliśmy na szczęście czekać długo - wkrótce zatrzymało się dwoje młodych ludzi, którzy nie dość, że podrzucili nas prosto do miasteczka, to jeszcze obdarowali nas na pożegnanie kilkoma kawałkami pizzy, która pozostała im z obiadu. Och, co to była za uczta! Henningsvær to malutka i nieco senna miejscowość. Popularność wśród turystów zawdzięcza urokliwemu położeniu na kilku niewielkich wysepkach, połączonych między sobą mostami. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu można było dostać się tu jedynie drogą morską, obecnie można już po prostu przejechać przez most. Ze względu na piękną, tradycyjną architekturę i wąskie przesmyki wodne między wyspami Henningsvær nazywane bywa Wenecją Północy.

Ruszyliśmy na niespieszny spacer wąskimi uliczkami. Podziwialiśmy widoki - zarówno te związane z architekturą, jak i z rozciągającymi się od strony lądu skalistymi górami. Na kilku mijanych domach zauważyliśmy fantastyczne malowidła. Przechadzka doprowadziła nas w końcu do kolejnej osobliwości miasteczka - otoczonego skałami i morzem stadionu piłkarskiego (polecam wygooglować, zdjęcia z ziemi w najmniejszym stopniu nie oddają jego uroku). Zastanawialiśmy się tylko, jak często podczas meczu piłka ląduje w wodzie :P

Z tej perspektywy stadion nie robi specjalnego wrażenia...
...ale z tej to już co innego!

Wkrótce przyszło nam już żegnać się powoli z pięknymi Lofotami. Ustawiliśmy się przy wyjeździe z miasteczka i niedługo potem jechaliśmy już w stronę stałego lądu. Ostatecznie zakończyliśmy dzień na malutkim parkingu w środku niczego. Niestety teren dookoła był albo podmokły, albo nierówny, więc musieliśmy rozbić namiot przy samym asfalcie. Zmęczeni intensywnym dniem zasnęliśmy błyskawicznie.

Ostatnie już spojrzenia na przepiękne Lofoty - tęsknię!