niedziela, 28 sierpnia 2016

Po Bieguna (prawie) na biegun

W Południku Zero niemal każdego dnia coś się dzieje. Pokazy slajdów, prelekcje, spotkania autorskie, koncerty... Nie ma nudy. Tyle, że ilość nie zawsze idzie w parze z jakością. Zdarzało mi się trafić na pokazy, które zapowiadały się fascynująco - a kończyły się spektakularną klapą. A tym razem przytrafił się taki, który... wcale się nie zapowiadał, bo nie przeczytałam nawet opisu, zaciekawił mnie jedynie tytuł - impulsem okazała się otrzymana poprzedniego wieczoru wiadomość od znajomego "będziesz?". Weszłam więc na stronę wydarzenia, poczytałam, brzmiało fajnie. No to będę.

Gdy weszłam do środka jakieś pół godziny wcześniej, trwała właśnie zacięta walka o ostatnie miejsca siedzące. To akurat w Południku standard. Próbuję dosiąść się do jednego ze stołów, jednak okazuje się, że wszystkie miejsca są już zajęte. W końcu udało mi się znaleźć wolny kącik, chwilę później przyszedł Zbyszek i na dzień dobry okazało się, że on to mnie jednak nie do końca przypadkiem na to akurat spotkanie namawiał.  Otóż Zbyszek zna prowadzącego, więc wkrótce poznaję Roberta i ja. Następuje obopólne stwierdzenie, że "ja to Cię już chyba gdzieś widziałem/am" (przy czym konkluzja oczywiście była taka, że do owego gdzie to już raczej w tym życiu nie dojdziemy). Potem jeszcze ostatnie papierosy, ostatnie zakupy przy barze i można zaczynać.

A o czym było? Posiłkując się opisem z fejsbukowego wydarzenia: "O zachowaniu białych niedźwiedzi, chodzeniu po tundrze bez gubienia kaloszy, jeździe skuterami po lodowcach i o życiu w Polskiej Stacji Polarnej w Hornsundzie opowie Robert Pogorzelski, uczestnik całorocznej wyprawy polarnej PAN 2015/2016." Krótko: w moim prywatnym rankingu jedna z najlepszych prelekcji ever. Wyszłam zachwycona. Dlaczego? O tym za chwilę. A póki co bardzo mocno zachęcam do poczucia tej atmosfery choć w niewielkim stopniu na własnej skórze...

(Film udostępniony na wydarzeniu.)

Najbardziej zapamiętałam chyba umiejętne żonglowanie nastrojem. Nie dość, że płynnie przechodziliśmy od śmiechu i radości do smutku i melancholii - to często te wszystkie uczucia mieszały się naraz w różnych proporcjach. Usłyszeliśmy o pięknie białej krainy Spitsbergenu, o Polskiej Stacji Polarnej, która staje się domem, o ludziach i zwierzętach, które stają się rodziną, ale też o nieustającej tęsknocie za "prawdziwym" domem i rodziną, o dzwoniącej w uszach ciszy i monotonii lodowej pustki.

Pojawiły się porady z gatunku tych praktycznych, czyli jak i w czym chodzić po tundrowych bagnach czy też co trzeba zabrać na trzynaście miesięcy pobytu na (niemal) odciętej od świata wyspie. Były też opowieści o ważnych dla Stacji postaciach: o założycielu Stanisławie Siedleckim, o odwiedzającym zimowników duchownym, który jest podporą dla wszystkich niezależnie od wiary i w końcu o... psie Brzydalu. A to wszystko ilustrowane niesamowitymi zdjęciami. Zasłuchałam i zapatrzyłam się tak, że nawet nie przyszło mi do głowy robić notatek czy zdjęć - teraz bardzo żałuję...

Roberta nie wybił z rytmu nawet duet starszych panów, nieustannie zadających trudne pytania natury... hm, politycznej. Ze spokojem odpowiadał, po czym powracał do przerwanego wątku - klasa! Choć w sumie powinien się cieszyć, bo przynajmniej oszczędzone zostało mu gromkie "dla kogo tosty prowansalskie?!", przerywające wypowiedź tuż przed puentą anegdoty czy kluczowej historii... Takie to częste urozmaicenie południkowych prelekcji ;)

Po więcej informacji odsyłam na stronę Polskiej Stacji Polarnej Hornsund i jej profil fb.

(Ach, a o co chodzi z tytułowym Biegunem? Już tłumaczę. Biegun to jeden z kilku szczeniaków urodzonych na terenie stacji - genezy imienia wyjaśniać chyba nie trzeba. Zimownicy postanowili zaadoptować każdego z psiaków i Robertowi przypadł właśnie ten. Teraz powinien być gdzieś na końcowym etapie transportu Bieguna z bieguna - no, prawie - do Polski. Trzymamy kciuki!)

środa, 24 sierpnia 2016

Just do your job

To była sobota. Ostatni miły akcent dwutygodniowej imprezy w Rio de Janeiro. Potem czekać nas już będą tylko rozczarowania: zapaśnicy przepadną w pierwszych walkach, piłkarze ręczni ze łzami w oczach udzielą wywiadów po meczu o brązowy medal, a maratończycy... ech, za bardzo ich cenię, żeby pisać o nich źle, a dobrze chyba chwilowo nie potrafię.
Ale wtedy była sobota, a Maja Włoszczowska z uśmiechem na ustach gnała po drugie w karierze wicemistrzostwo olimpijskie. Wiedziała, że nikogo nie wyprzedzi ani nie zostanie dogoniona. Ten medal był już jej.

Po dekoracji płakała. Nie ze szczęścia. Łzy pojawiły się, gdy prezentowała reporterowi gumową opaskę, którą na czas wyścigu założył cały zespół. Na białym tle dwa słowa: Marek Galiński. Jej trener, mentor, przyjaciel. Zginął dwa lata temu w wypadku samochodowym. I zdanie, które tak często powtarzał: just do your job.

źródło: profil facebookowy Mai Włoszczowskiej

Opaska z tym hasłem przydałaby się chyba wszystkim polskim olimpijczykom. Ot tak, dla przypomnienia. Sportowcom, trenerom i działaczom.
Media lubują się w "pompowaniu balonika" - to wiadomo nie od dziś, zdążyliśmy się chyba wszyscy przyzwyczaić. Tyle że tym razem podstawą rozważań i przewidywań były zwykle twarde fakty, a nie pobożne życzenia. Wyśrubowane rekordy życiowe, świetne wyniki na Mistrzostwach Europy i świata. Coś nie zagrało. Co - nie mnie oceniać - są od tego mądrzejsi.

Ale wiem, że niepotrzebna była cała ta otoczka. Zawodnicy oskarżali trenerów, trenerzy oskarżali działaczy, działacze oskarżali zawodników. Błędne koło.
Płotkarz Patryk Dobek obwinia szkoleniowca o nieodpowiednie plany treningowe. Związek Pływania grzmi, że wyniki były poniżej oczekiwań, zaś pływacy tłumaczą, że działacze nie zapewnili im odpowiednich warunków. Przez czyjeś przeoczenie Konrad Czerniak... nie został zgłoszony do jednego z wyścigów. Kolarka Małgorzata Wojtyra, która samodzielnie wywalczyła kwalifikację olimpijską, podczas rywalizacji decyzją trenera... została zastąpiona przez inną zawodniczkę.
Trochę tego jest, prawda? O głośnych wpadkach dopingowych polskich ciężarowców nawet nie wspominając...

Kto zawinił? Nie wiem. Rozumiem rozgoryczenie zawodników, trenerów, działaczy. Rozumiem, że gdy z powodów niezależnych od siebie traci się szansę na dobry (albo jakikolwiek) wynik podczas najważniejszej imprezy czterolecia, to chce się ten żal wykrzyczeć jak najgłośniej. Ale - patrząc z mojej perspektywy, perspektywy kibica - otaczająca polską ekipę atmosfera nieporozumień i kontrowersji bynajmniej nie poprawiała i tak niezbyt korzystnego wrażenia. Gdyby każdy trybik w tej wielkiej machinie zwanej reprezentacją olimpijską po prostu robił swoje, wyniki byłyby może nie na medal, ale zapewne bardziej satysfakcjonujące.

Są takie dyscypliny, które - na co dzień niespecjalnie popularne i zdecydowanie niemedialne - mają swoje pięć minut tylko raz na cztery lata, podczas Igrzysk. Kolarstwo górskie z pewnością się do nich zalicza. Majka Włoszczowska (i wielu innych polskich sportowców, absolutnie nie tylko medalistów) swoją szansę wykorzystała najlepiej, jak mogła.

źrodło: profil fb Majki Włoszczowskiej
To jest Maja. Maja ciężko pracuje, nie oglądając się na innych. Bądź jak Maja, rób swoje.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Od Majki do Majki, czyli o Igrzyskach słów kilka(set)

Dziś ostatnia taka nieprzespana noc... Za chwilę ceremonia zamknięcia i już, koniec, fim. Skończyło się dwutygodniowe funkcjonowanie w trybie zombie, nadszedł czas na podsumowania. Gorzkie podsumowania. To nie były udane igrzyska - i niech nikt nawet nie próbuje mnie przekonywać, że jest inaczej.
Oczywiście, cieszy każdy z jedenastu medali i każdemu z medalistów należą się ogromne gratulacje, ale o wiele więcej było rozczarowań niż przyjemnych zaskoczeń.

Przed zawodami różne zagraniczne serwisy prognozowały dla Polski około piętnastu medali. Wydawało się, że tych szans medalowych jest o wiele więcej, to dawało realną nadzieję na zbliżenie się do tej liczby. Jak wyszło - wiadomo... Na każdych mistrzostwach przytrafiają się wpadki faworytów, ale też i niespodziewanie dobre wyniki zawodników nie typowanych do medali. I w Rio niby wszystko się zgadzało, tylko proporcje były niewłaściwe. Kilkoro "czarnych koni" nie zrównoważyło zdecydowanie zbyt wielu porażek faworytów. Przemiłą niespodzianką były medale Oktawii Nowackiej w pięcioboju nowoczesnym, zapaśniczki Moniki Michalik i wioślarskiej czwórki podwójnej kobiet. Natomiast zupełnie nieudany okazał się start niemal wszystkich bez wyjątku pływaków, windsurferki Małgosi Białeckiej (aktualnej mistrzyni świata), Pawła Fajdka czy tenisistów. I boli nawet nie sam brak medalu, tylko dzieląca ich od niego ogromna przepaść. To nie było czwarte czy piąte miejsce, lecz porażka w eliminacjach czy też pierwszym meczu.

1. Rio jest kobietą. Osiem z jedenastu polskich medali wywalczyły właśnie panie. Poczynając od fenomenalnego rekordu świata Anity Włodarczyk, przez wyszarpane złoto niesamowicie wzruszonych po wyścigu Magdy Fularczyk-Kozłowskiej i Natalii Madaj, dwa srebra kajakarek, smakujące jak złoto wicemistrzostwo wracającej po koszmarnych przejściach Mai Włoszczowskiej, zupełnie niespodziewany brąz Oktawii Nowackiej i trzecie miejsce czwórki podwójnej, aż po brązowy medal doświadczonej zapaśniczki Moniki Michalik. Męskie rodzynki to rzucający - odpowiednio dyskiem i młotem - srebrni Piotr Małachowski i Wojtek Nowicki oraz brązowy medalista kolarz Rafał Majka.

2. Rio jest wodą. Aż cztery medale zostały zdobyte na torze wioślarskim i kajakowym.

3. Rio jest młodością. Tu kryje się nadzieja, nadzieja już na Tokio. Pokazała się na wielkiej imprezie przede wszystkim plejada niezwykle utalentowanych lekkoatletów, dziś jeszcze bez medali, ale zmierzających w naprawdę dobrą stronę. Joasia Jóźwik, Maria Andrejczyk (fenomenalny nowy rekord Polski w rzucie oszczepem!), Ewa Swoboda, Konrad Bukowiecki. Ale też kolarka Kasia Niewiadoma, siatkarze plażowi czy zapaśnicy. Oby zebrane doświadczenie zaprocentowało w przyszłości. Bardzo, bardzo mocno w to wierzę.

Na drugim biegunie znaleźli się sportowcy bardzo już doświadczeni, którzy o medal się otarli. Oni mogą już nie dotrwać do Tokio. Przede wszystkim piłkarze ręczni - po przegranym najpierw półfinale, a potem meczu o brąz pojawiło się wiele gorzkich łez. Także w studio telewizyjnym, a pewnie i w wielu domach. Bardzo to były wzruszające chwile i bardzo ciężko patrzyło się choćby na załamanego Karola Bieleckiego, który moim zdaniem zasłużył na medal jak nikt. Został królem strzelców olimpijskiego turnieju - ale raczej marne to pocieszenie, kiedy podium brak...

4. Rio jest kłótnią. Niestety, w polskiej kadrze pojawiło się kilka głośnych nieporozumień i oskarżeń, które na pewno nie działały dobrze na ogólną atmosferę. Na facebooku pojawiły się pełne żalu posty pływaczki Alicji Tchórz czy płotkarza Patryka Dobka. W kontrowersyjnych okolicznościach wystartowała Daria Pikulik w omnium i Klaudia Konopko w sztafecie 4x100. Przykrym zwieńczeniem rozłamów między reprezentacją a trenerami był przypadek Konrada Czerniaka, który... nie został zgłoszony przez działaczy do jednej z pływackich konkurencji (do której oczywiście sam wywalczył minimum).
Smutno się na to patrzyło. W tym wypadku jestem jednak zwolenniczką rozwiązania "wszystko zostaje w rodzinie". Rozumiem rozżalenie i rozgoryczenie zawodników, ale kończy się to tak, że do mediów i tak zwanego ogółu docierają bardzo fragmentaryczne informacje... efektem jest jedynie rosnąca złość, czasem zapewne ukierunkowana na niewłaściwe osoby. I po co?

5. Rio jest kontrowersją. Jeszcze przed startem Igrzysk wszyscy żyli kwestią wykluczenia reprezentacji Rosji. Również w trakcie imprezy pojawiło się kilka dyskwalifikacji na tle dopingowym (niestety z niechlubnym udziałem polskich ciężarowców). Szerokim echem odbiły się wypowiedzi Joanny Jóźwik po finale na 800 metrów: "Powinna być przywrócona górna granica poziomu testosteronu dla kobiet. One są silniejsze, bardziej wytrzymałe i po prostu nie do przejścia. Tu chodzi o zasady fair play." Biegaczka miała na myśli trzy Afrykanki - Semenyę, Wambui, Niyonsabę. I ja się z Jóźwik całkowicie zgadzam. Tu nie chodzi o seksizm czy rasizm, chodzi o równe traktowanie dla wszystkich. Obecna sytuacja nie zadowala zapewne nikogo, a hiperpoprawność polityczna nie prowadzi w tym wypadku do niczego dobrego.

6. Rio jest rekordem. Niech nazwiska mówią same za siebie. Przede wszystkim multimedaliści, żywe legendy. Bolt, Phelps, Biles, Ledecky. Rekordziści świata. Włodarczyk, van Niekerk i wielu, wielu innych. Dla takich chwil, takich rekordów warto zarywać noce.

7. Rio jest sambą. Naprawdę udały się Brazylijczykom te Igrzyska. Mieszkańcom Rio de Janeiro zapewne mniej podobały się zainwestowane w nie miliony dolarów i kilkutygodniowy paraliż komunikacyjny - ale skoro już robić taką imprezę, to warto zrobić ją dobrze. I było dobrze. Było po latynosku. Była fiesta, siesta i manana, opóźnienia w programie i najróżniejszej maści niedoróbki organizacyjne. Ale też niesamowicie energetyczne ceremonie otwarcia i zamknięcia. Wypełnione do ostatniego miejsca roześmianymi i tańczącymi Brazylijczykami stadiony i hale. Niesamowita, szalona radość po każdym zwycięstwie gospodarzy.

Jakże inne to było od flegmatycznego Londynu. W ocenie mojej po części hiszpańskiej duszy - o niebo lepsze ;)

A tu moim zdaniem przeurocza sytuacja, mistrzyni olimpijska oryginalnie cieszy się razem z trenerem:
https://media.giphy.com/media/3oz8xJrzvul0YUl6p2/giphy.gif

niedziela, 21 sierpnia 2016

Dlaczego tak?

Kiedy już oswoiłam się z myślą, że chcę zacząć pisać na blogu, sen z powiek spędzała mi tylko jedna kwestia - nazwa. Niby nie najważniejsza, ale jakaś być musi. Myślałam o nazwach znanych mi blogów, o moich ukochanych cytatach i próbowałam ułożyć z tego sensowną kombinację. Słuchałam muzyki z komputera, leciała jakaś playlista i zaczął się akurat znany i lubiany kawałek Grubsona Na szczycie. Przeszło mi przez głowę: życie na szczycie? Ale zaraz zrugałam samą siebie, że to bzdurne, absurdalne, bez sensu i w ogóle zapomnij. Dwa dni później zmieniłam zdanie.

Życie na szczycie? No jasne, chodzi o góry. Gdy miałam dwanaście lat, po raz pierwszy spędziłam dwie godziny w dusznej sali Kinoteki, z zapartym tchem słuchając o dalekim Karakorum - którego nijak nie potrafiłam nawet wskazać wówczas na mapie. Potem były książki, filmy, kolejne prelekcje i nieśmiałe poznawanie naszych, polskich gór na własnych nogach.

Od ponad dwóch lat jestem zaś związana sercem i duszą z Fundacją Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Jerzego Kukuczki. Jeżdżę na festiwale, poznaję fantastycznych ludzi i przeżywam piękne chwile. To niesamowite doświadczenie i szczyt moich marzeń. Zabrzmi to pewnie nieco patetycznie, ale mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że decyzja o wysłaniu pewnego kwietniowego wieczoru maila do Fundacji była jedną z najlepszych w moim życiu :)


Można - a nawet trzeba - szczyt potraktować też niedosłownie. Jako szczyt możliwości, marzeń, zainteresowań... Więc będzie tu nie tylko o górach. Będzie też o sporcie, podróżowaniu i czytaniu. Będą refleksje różniste.

Chodzi po prostu o to, że robię w życiu to, co kocham i to jest SZCZYT WSZYSTKIEGO!