środa, 4 lipca 2018

Góry, biegi i ciągle mi nie dość, czyli wakacje czas zacząć!

Piątek, godzina 8. Mission impossible czas zacząć. Przy łóżku wielki wór drewnianych krążków, na biurku pieczątka i stempelek, u Kamili sznurki. Czterysta pięćdziesiąt sztuk krążków - na każdym trzeba przybić pieczątkę, ostemplować, przewiązać sznurek - i będą z nich piękne medale. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Bieg dzisiaj o dziesiątej wieczorem, po drodze jeszcze egzamin o szesnastej. Umiem wybitnie niewiele, więc zaraz po obudzeniu zakopuję się w książkach. A - wspominałam, że w sobotę wcześnie rano jadę na ponad tydzień w góry, nie kupiłam jeszcze biletu i oczywiście jestem absolutnie niespakowana? Także tak. Zapowiada się ciężki dzień...


Przeżyłam. O zmierzchu stawiam się na Kopie Cwila. Gdy nad Ursynowem powoli znika słońce, na szczycie pojawiają się pierwsi uczestnicy warszawskiej edycji Biegu dla Słonia. Słonia, czyli Artura Hajzera - legendy polskiego himalaizmu. Już po raz szósty setki, a nawet tysiące osób spotykają się pod koniec czerwca w wielu miastach Polski, by nocnym biegiem wspomnieć Słonia. Co roku równo o godzinie dwudziestej drugiej zapalają się setki czołówek, a chwilę później fala różnokolorowych światełek zaczyna sunąć do przodu. Widok jest niesamowity. Atmosfera jest niesamowita.

"Bo to historia, bo to marzenia, bo to historia godna przypomnienia...". To "dla" robi wielką różnicę. Właśnie to "dla" spowodowało, że trzy lata temu ja również stanęłam na starcie - ja, niebiegająca zupełnie i z przekonania. Wtedy, w Chorzowie, to było zapewne najdłuższych 7 kilometrów w moim życiu - ale było warto :)


Dziś szykujemy się na rekordową frekwencję i tak rzeczywiście jest - na Kopie Cwila stawia się sporo ponad dwieście osób. Przed biegiem wyświetlamy jeszcze film o Arturze - potem krótka pogadanka o kwestiach technicznych, i już - poooszli! Trasa warszawskiej edycji to nieco ponad pięć kilometrów, czyli pięć pętli z dwoma solidnymi podbiegami na każdej. Trochę gór musi być, nawet w stolicy ;) My, jednym okiem śledząc błyskające w oddali światełka, szykujemy medale, wodę i czekoladki. Drobnych problemów nastręczają plączące się niemiłosiernie sznurki - ale wspólnymi siłami udaje się pokonać także i tą przeszkodę. Następnych kilkanaście minut to kontrolowany chaos - nas mało, medali i chętnych na nie dużo. Nic to, przynajmniej wreszcie zaczyna mi być ciepło mimo zimnego wiatru.

Potem jeszcze tylko mnóstwo uśmiechów, losowanie nagród, sprzątanie i jazda do domu! Jest, bagatela, koło północy, a ja kompletnie w rozsypce. I zupełnie nieprzytomna do tego. W trybie zombie zbieram potrzebne rzeczy, usiłując jednocześnie posortować je na trzy wyjazdy i doprowadzić pokój do stanu używalności. Odbieram jeszcze przydziałowe trzy godziny snu i bladym, deszczowym świtem wsiadam w pociąg do Zakopanego - oczywiście bez gwarancji miejsca siedzącego...

Gdy równie deszczowym popołudniem docieram do słowackiego Zdziaru, marzę tylko o spaniu. Ale nic z tego - gdy wreszcie spotyka się niewidzianych od roku znajomych, do obgadania jest milion tematów! Obgadujemy więc - przy pizzy, a potem przy akompaniamencie słowackiego komentarza meczu Niemcy-Szwecja. Rozmowy trwają długo w noc...

Już prawie w Dolinie Kieżmarskiej...
W niedzielę czas w góry! Dzisiaj naszym celem jest Chata pri Zelenom Plese w Dolinie Białej Wody Kieżmarskiej. Tak się składa, że to jedyne miejsce w Tatrach Słowackich, które znam - spędziłam tam kiedyś kilka pięknych, śnieżnych, kwietniowych dni. Tym razem pogoda jednak nie rozpieszcza i w ciągu dnia trafia nam się tylko kilka słonecznych promieni. Otoczenie Chaty jest jednak przepiękne w każdych okolicznościach, a gdy jeszcze łączą się z nim takie wspomnienia, to już w ogóle można popaść w ekstazę, co też bezwstydnie czynię. Z rozrzewnieniem rozglądam się po znajomych kątach (nawet śpimy w dokładnie tym samym pokoju!), witam się z psim rezydentem Bruno i przyglądam się tym razem niezamarzniętej tafli Zielonego Stawu.

Po pierwszym, rozgrzewkowym dniu przychodzi pora na prawdziwą górską przeprawę. Po raz pierwszy w trakcie wyjazdu wzniesiemy się na ponad dwa tysiące metrów. Towarzyszą nam pojawiające się od czasu widoki na sprawiającą wrażenie coraz mniejszej dolinę. Jedynym trudniejszym momentem okazuje się przekroczenie żlebu - które to trudności zapewne również znacznie by się ograniczyły, gdyby po skale całkiem dziarskimi strumykami nie lała się woda. Niestety, gdy docieramy na Rakuski Przechód, otacza nas już mgła. Nie mogąc liczyć na okazałe widoki, szybko zwijamy się na dół. Na kolejny postój zatrzymujemy się schronisku Zamkowskiego, które oczarowuje mnie wiszącymi na ścianach pięknymi zdjęciami i innymi rekwizytami, a także całkiem niezłą gorącą czekoladą :) Ostatni dziś etap to męczące i nużące podejście do Chaty Tery'ego. Prawie sześćset metrów przewyższenia na stosunkowo krótkim odcinku solidnie daje w kość i do popularnej Terinki docieramy "na ostatnich nogach". (A te niekończące się schody zapamiętam na długo!). W ramach prysznica musimy zadowolić się umywalką z zimną wodą, a trzypiętrowe łóżka są nieco klaustrofobiczne. Ale nie narzekamy! Nagrodą są piękne widoki, które przy ładniejszej pogodzie można zapewne podziwiać wprost z okna jadalni. Nam okoliczne szczyty pokazują się dopiero, gdy na zewnątrz zapada już zmrok.

Widok z Terinki
Plany na jutro klują się w bólach - ostatecznie dzielimy się na dwie grupy. Ci odważniejsi przedostaną się do Zbójnickiej Chaty przez Czerwoną Ławkę (Na pytanie o warunki tam panujące pan ze schroniska odparł tylko: "a macie raki?". No więc nie mamy), a pozostali nieco naokoło, ale za to bez stresu ;) Ja decyduję się na drugą opcję. Szybkie zejście do Chaty Zamkowskiego, a potem długie i deszczowe podejście do Zbójnickiej Chaty. Tym niemniej w krótkich chwilach przejaśnień Dolina Staroleśna wydaje się absolutnie przepiękna. Na pewno tu jeszcze wrócę! Późnym popołudniem dolina i jej okolice ukazują się nam w pełnej krasie i... och. No tyle tylko powiem. Sesje zdjęciowe, studiowanie panoramy, podziwianie spacerujących kozic - wyciskamy tę chwilę do ostatniej kropli.

I Dolina Staroleśna w pełnej krasie
Przedostatni dzień w Tatrach okazuje się mocnym akcentem - ale rano jeszcze o tym nie wiem :D Trasa wychodzi na nieco ponad siedem godzin, więc zdecydowanie do przeżycia. Znów dzielimy się na dwie grupy - tym razem decyduję się "iść górą". Zaczynamy od przejścia przez Rohatkę - o ile podejście nie nastręcza większych trudności poza tymi natury kondycyjnej, o tyle zejście... solidnie podnosi ciśnienie. Choć raczej dlatego, że się nakręciłam niż z powodów obiektywnych. Łańcuchy w sumie jakieś straszliwe nie są, ekspozycji ogromnej też brak (acz spaść się da). Wszystko jest natomiast mokre, śliskie, leży trochę śniegu, a wkrótce zaczyna też dokumentnie lać. Tym niemniej wszyscy (łącznie z najmłodszym uczestnikiem wyprawy - lat niecałe osiem) przełęcz pokonali bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym i tylko niewielkim na zdrowiu psychicznym ;) Dalej już spokojniej - krótkie podejście na Polski Grzebień, tam znowu trochę łańcuchowych łamigłówek i wreszcie w dół, w dół, do Śląskiego Domu! Podczas popasu w schronisku rozlewa się już na stałe.

Nic to, trzeba ruszać. Magistralą trochę w górę, trochę w dół - mimo deszczu całkiem przyjemnie. W pewnym momencie ścieżka wychodzi jednak z kosodrzewiny i zaczyna trawersować odsłonięte zbocze. Wieje fest, a na śliskich kamieniach nietrudno o upadek. Moje kolana również zaliczają wkrótce bolesne zderzenie z nierównym podłożem. Tempo dość dramatycznie spada, deszcz zalewa oczy, a ja przeklinam wszystko i wszystkich. Kulminacją przeciwności losu jest wyjście na przełęcz pod Osterwą - gdzie silny podmuch wiatru najpierw rzuca mnie na kolana, a potem absolutnie bez mojej kontroli przesuwa o dobre dwa metry. Na kolanach przechodzę na drugą stronę przełęczy i niekończącymi się zakosami schodzę do Popradskiego Plesa. Oj, najadłam się strachu. Niby tylko piętnaście kilometrów, a wyszło dziesięć godzin walki i stresu. Takie tam wakacje w Tatrach ;)

Czas na zmianę dekoracji. Po raptem trzech przesiadkach (elektriczka i autobus x3) późnym popołudniem jestem już we Wrocławiu. Tam jakieś dziesięć minut na ogarnięcie się po prawie tygodniu w górach (Artur, zamorduję! ;)) i pora na pierwszą wizytę w Escape Roomie. Mimo początkowego stresu (wiecie, te przepaski na oczach i mroczne wizje tego, co będzie w środku) bawiłam się świetnie! I nawet udało się wyjść :) Chcę więcej!

Widoki ze Szczelińca Wielkiego
Kolejny dzień i kolejna zmiana dekoracji. Jeszcze tylko szybki spacer po Rynku i okolicach... Wrażenie takie, jakbym zmieniła strefę klimatyczną. Wczoraj o poranku para leciała z ust, dzisiaj w południe niemalże paruje asfalt. 29 stopni. I znowu w drodze - tym razem kierunek Karłów i Supermaraton Gór Stołowych! O ile imprezy organizowane przez Piotra Hercoga i Załogę Górską zdecydowanie nie są mi obce, o tyle na samym SGS i w Karłowie jestem po raz pierwszy - wcześniej termin zawsze pokrywał się z Biegiem dla Słonia.

Ledwo wysiedliśmy i zdążyliśmy się ze wszystkimi przywitać (same znajome twarze :)), a chłopaki już ciągną mnie na Szczeliniec. Udaje mi się wynegocjować tylko pięć minut na zmianę zwiewnej sukienki i balerinek na coś bardziej odpowiedniego ;) Podejście na Szczeliniec Wielki zapamiętałam jako niekończące się schody i nieszczególnie się pomyliłam. Nie chce mi się tam iść zupełnie. Przekonuje mnie dopiero prześwitujące zza drzew czerwieniejące słońce. Jest szansa na ładny zachód! W istocie, na górze jest pięknie.  Z tarasu widokowego widać Karkonosze i wszystkie inne okoliczne góry i górki, a to wszystko oświetlone promieniami zachodzącego słońca. No warto było, nie powiem.

W oczekiwaniu na ostatni transport do rozładowania decydujemy się z Arturem zwiedzić szczelińcową trasę turystyczną. Jestem tu drugi raz i drugi raz już po zamknięciu :) I tak jest najlepiej! Pusto, mijamy tylko fotografa spragnionego ciekawych kadrów. Żadnych tłumów, żadnych wycieczek szkolnych, żadnych wrzeszczących dzieciaków. Wtedy, gdy powoli zapada zmrok, labirynt skalny na Szczelińcu to czysta magia. Ciemność zastaje nas na jednym z punktów widokowych. Patrząc przed siebie, łatwo stracić poczucie czasu, co też skwapliwie czynimy. Pewnie można by tam gadać do rana... ale trzeba zdążyć na odprawę ;) Przyświecając sobie czołówką, sprawnie schodzimy do Karłowa.

W sobotę czeka mnie debiut w nowej roli: sędziego trasy. Brzmi dumnie, a tak naprawdę chodzi głównie o wskazywanie biegaczom drogi. Na mój punkt niestety niespecjalnie da się dojechać, więc punkt szósta we trzy ruszamy w las. Nie powiem, trochę zazdroszczę tym, którzy dopiero przewracają się w śpiworze na drugi bok. Idzie się całkiem przyjemnie - mijamy Pasterkę, granicę polsko-czeską i po długim zejściu zostawiamy Izę na jej stanowisku. Ania uprzedza, że do "mojego" Panov Kriz czeka nas spore podejście. Ał! Rzeczywiście, dotarcie tam zajmuje nam dobrą godzinę. Ania rusza dalej, a ja zostaję na polanie - i czekam na pierwszych zawodników. Są! Wkrótce od stania w miejscu zacznę dygotać, dłoń spuchnie mi od przybijania piątek, a gardło zedrze się od kolejnych okrzyków. Kwintesencja wolontariatu na biegach ultra :)

Gdy wszyscy już przebiegną, ruszam na metę. Na szczęście trochę krótszą drogą ;) Nogi porządnie mi zdrętwiały i teraz każdy krok boli. Ale - w zasadzie nigdzie mi się nie spieszy. Powoli turlam się więc na parking pod Szczelińcem, gdzie znajduje się jeden z punktów żywieniowych. Tam znów czas na pogaduchy, podebranie kawałka ciasta i arbuza, pokibicowanie. Przecież niiiigdzie mi się nie spieszy - ważne tylko, żeby dotrzeć do mety przed pierwszym. A jak jeszcze słyszę, że na górze koszmarnie wieje, to przestaje mi się spieszyć w ogóle. W końcu leniwie wdrapuję się na Szczeliniec.

Wieje faktycznie. Może głowy nie urywa, ale wiatr jest zimny i przenika przez wszystkie warstwy odzieży. Po kilku godzinach spędzonych we względnym bezruchu na mecie będę dygotać w bluzce termicznej, koszulce, polarze i kurtce. Fuchę mam znaną i lubianą - wręczanie medali. Wynagrodzenie? Kilka uścisków, przybitych piątek i mnóstwo uśmiechów! Mimo zimna bawimy się świetnie - tańczymy, śpiewamy i niech się wstydzi ten, kto słyszy ;) Wszystkich biegaczy na mecie wita niezastąpiony konferansjer Wojtek Heliński, fotkę strzela cudowna Gosia Telega, zespół medyczny obcina palce (eee, znaczy chipy), a Seba wydaje piwo :D

fot. Gosia Telega
Na metę trasy Supermaratonu (53 km) pierwszy wpada Maciej Dombrowski, następnie z ponad dwudziestominutową stratą Janusz Majer, a podium uzupełnia Andrew McConnell z dalekiej Australii.

Wracam na dół wymarznięta i trochę zmęczona dłuuugim dniem, ale przeszczęśliwa i naładowana pozytywną energią. Jeszcze tylko improwizowane przyjęcie urodzinowe dla Kuli (sto lat sto lat sto lat sto lat niechaj żyje nam!) i lulu ;)

Niedziela zapowiada się troszkę spokojniej. Dziś zaplanowany jest start półmaratonu. Po śniadaniu wskakujemy więc do auta i jedziemy na parking pod Szczelińcem. Rozkładamy punkt, kroimy owoce, ciasto, wykładamy żelki i wafelki, pracowicie rozrabiamy izotonik i nalewamy wodę. A potem... już tylko czekanie. Wiuuu! Wiuuu! Wiuuu! Tak mniej więcej mija nasz punkt czołówka. Ledwo się człowiek zdąży zorientować, że ktoś biegnie, a on już znika na horyzoncie ;) Kolejni zawodnicy już się u nas na chwilę zatrzymują. Łyk wody czy coli, kawałek arbuza w dłoń i w drogę!

A na metę wbiegam tak :D fot. Gosia Telega
Po największej fali biegaczy postanawiam odmeldować się u kierownika punktu (bo jest nas tam i tak duuużo) i przenieść się na metę. Myślałam, że uda zdążyć się na Szczeliniec przed pierwszym, ale - nie ma szans. Pavel Brydl nokautuje resztę stawki i melduje się na mecie z czasem 1:43:47. Podium uzupełniają Jan Napravnik i Dominik Włodarkiewicz. Oczywiście prawie udaje mi się przegapić wbiegającego na metę Artura, który po otrzymaniu należnego medalu i należnego piwa zwija się na dół, bo na Szczelińcu panuje tradycyjna pizgawica ;) A wpadający na metę rozgrzani biegacze odczuwają ją zapewne jeszcze bardziej niż my... Ja zostaję jeszcze kilkadziesiąt minut, żeby pomóc z medalami, bo dzisiaj, po pokonaniu dużo krótszej trasy, zawodnicy często dobiegają w kilku, a nawet kilkunastoosobowych grupach i jedna osoba zdecydowanie nie ma szans nadążyć z ich dekorowaniem.

Zasłużony chillout fot. Gordon
W końcu jednak także uciekam na zasłużony (chyba ;)) odpoczynek. Chillout przebiega najpierw na kamieniu po drodze na Szczeliniec - bo chcemy złapać zasięg, którego w Karłowie nie ma - a potem już na trawie, w strategicznej bliskości miejsca dekoracji zawodników, w której Artur będzie brał udział. Wreszcie jest trochę słonka, można się powygrzewać, a nawet poopalać... jest cudownie :)

A potem już tylko powroty, te smutne powroty. Smutne - bo zawsze chce się więcej. Więcej emocji, więcej zmęczenia (sic!), więcej tego pięknego czasu z pięknymi ludźmi. Załogo, jak zawsze - dziękuję! Jesteście najlepsi :)

czwartek, 24 maja 2018

Find your getaway, czyli przygoda w wielkim mieście

O festiwalu Getaway wiedziałam niewiele. Ale to i dobrze - w zasadzie wystarczało mi tyle, że organizuje go fajna ekipa pozytywnie zakręconych ludzi. To zwykle gwarantuje dobrą imprezę :)

Wróciłam... zachwycona. Niewyspana, zmęczona, podrapana, ale przeszczęśliwa. Stojąca na niesamowicie wysokim poziomie organizacja, multum atrakcji, ciekawe prelekcje i filmy, piękna pogoda, no i świetne towarzystwo - wszystko to zagrało idealnie.

Dziewczyny w komplecie ;) fot. Kamila Gajewska
Getaway Festival to impreza nowa i chyba pierwsza taka na mapie Poznania. Słowo "outdoor" pojawia się w jej nazwie nieprzypadkowo - ten festiwal to zdecydowanie więcej niż prelekcje w dusznych salach i stoiska na zimnych korytarzach :)

Były hamaki. Dużo przytulnych hamaków we wszystkich kolorach tęczy. Obok nich - slackline. Wąska taśma zawieszona kilkanaście czy kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. I uwierzcie mi na słowo, przejść całą długość slacka to nie lada sztuka. Poza tym - dmuchana ścianka wspinaczkowa dla małych i dużych. Ach, zapomniałabym - jeszcze rowery.

fot. Kamila Gajewska
Kolejne atrakcje czekały nad Wartą. Czekał WartaCamp - czyli kilkanaście namiotów gotowych na przyjęcie strudzonych festiwalowiczów na nocny wypoczynek. Dalej strefa wodna, gdzie wypożyczyć można kajak albo spróbować swoich sił na SUPie. Do tego o poranku coś dla ciała i ducha - czyli joga, a wieczorem... lot balonem. Ach, jeszcze spływ kajakowy i bieg na orientację. I pewnie jeszcze kilka aktywności, o których zapomniałam.

Tak tak, to wciąż ta sama impreza! A nie wspomniałam nawet o prelekcjach i filmach, czyli tym, co stanowi o sile większości festiwali. Na tym polu organizatorzy też nie mieli się czego wstydzić. Można było posłuchać m.in. opowieści Krzysztofa Starnawskiego, Krzysztofa Wielickiego, Janusza Gołębia czy Piotra Pustelnika.

fot. Asia Wójcik
A mówią, że od przybytku głowa nie boli... Tymczasem od samego patrzenia na program mogło się w głowie zakręcić! No nic, coś trzeba wybrać. Szczególnie, że przecież w perspektywie było jeszcze stoisko Fundacji - gdzie wypadałoby, żeby ktoś jednak był :) Jednak udało się podzielić pracą tak, że nikt nie wyjechał z Poznania z niedosytem.

W sobotę szykowałam się w zasadzie na jedną prelekcję - Kamili Kielar. Odkąd usłyszałam tę dziewczynę na festiwalu w Rzeszowie, z niecierpliwością czekałam na kolejną okazję do posłuchania o kolejnej niesamowitej wyprawie. Tym razem Kamila opowiadała o samotnym przejściu Pacific Crest Trail - bagatela 4300 kilometrów przez Stany od granicy z Meksykiem aż po Kanadę.Ciągnie się przez trzy stany: Kalifornię, Oregon i Waszyngton. Każdy z nich oferuje jedyne w swoim rodzaju krajobrazy, przygody i doznania. Wije się przez pustynie i lasy deszczowe, wspina się na ośnieżone szczyty i przekracza rwące rzeki. A wraz z nim wszyscy śmiałkowie, którzy pragną zmierzyć się z jednym z najdłuższym szlaków Ameryki Północnej. I nie dajcie się zwieść sielskim kadrom - w 2017 Pacific Crest Trail pochłonął kilkanaście istnień, głównie podczas przepraw przez strumienie.


Prelekcja... wbiła mnie w krzesło. I żadne himalajskie szczyty, żadne mrożące krew w żyłach opowieści o szczelinach, żadne lawiny nie pozostawiły mnie w takim osłupieniu. Nie sprawiły, że musiałam zbierać szczękę z podłogi. Nie pytajcie mnie, dlaczego... nie wiem. Może dlatego, że ten rodzaj wyzwania jawi mi się jako mimo wszystko bardziej dostępny? Bo przecież wystarczy "tylko" iść? Oczywiście, złudne to wrażenie. Nie oceniłabym wyprawy Kamili niżej od zdobywania najwyższych gór świata. W ogóle bym ich nie porównywała, bo się zwyczajnie nie da.

Z zapartym tchem oglądałam filmik z przekraczania jednej z rzek, który otwiera oczy. Pokazuje, jak w ułamku sekundy z sytuacji - wydawałoby się - pełnej kontroli można przejść do walki o życie. Jak niewiele trzeba, by stracić grunt pod nogami i zostać porwanym przez rwący nurt. Emocjonujący obraz w połączeniu ze spokojnym komentarzem Kamili robił naprawdę niesamowite wrażenie. Poza tym zdjęcia - a każde takie, że z przyjemnością oprawiłabym je w ramkę i powiesiła na ścianie. No i opowieści - w sumie o codzienności. O codziennej drodze, o ludziach spotkanych na szlaku, o różnych terenowych przeszkodach. Tyle, że codzienność nieco różni się od tej warszawskiej ;) Bardzo doceniłam również kilka chwil poświęconych etyce takich wypraw - temacie niezbyt chętnie podejmowanym przez prelegentów. A przede wszystkim bardzo ciekawe uwagi na temat - cóż, dotyczący w ten czy inny sposób nas wszystkich - publikowania w mediach społecznościowych.

fot. Getaway Festival
Walka trwa :D fot. Kamila Gajewska
Jak już pozbierałam wszystkie zęby, to... poszłam pogubić je znowu na slacku. Zawieszona kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią taśma ma niesamowite właściwości przyciągające. Jeśli chociaż raz spróbuje się zrobić kilka kroków na slacku, to trudno będzie się oderwać. Spędziliśmy wokół dwóch slackline'ów długie godziny, próbując utrzymać równowagę na rozchybotanej taśmie. Pewne sukcesy na tym polu odniosłam - wieczorem udawało się czasem zrobić już nie trzy, a osiem czy nawet dziesięć niepewnych kroków. Okupiłam to co prawda dwoma nieprzyjemnymi zderzeniami z ziemią (a naprawdę niewiele brakowało, żebym stłukła do tego okulary) - ale było warto :D

Późnym popołudniem festiwalowy korytarz obiegła wiadomość - można polecieć balonem! Z początku wcale nie paliłam się do tej idei - lecieć gdzieś wysoko, w tym malutkim drewnianym koszu? Nie ma mowy! Gdy jednak okazało się, że cała przejażdżka trwa jakieś trzy minuty, a balon jest uwiązany do ziemi - błyskawicznie decyduję, że nie można przepuścić takiej okazji :) Poszłyśmy więc z Asią i Kamilą nad Wartę, zlokalizowałyśmy balon, ale niestety... nigdzie nie poleciałyśmy, bo zbyt silnie wiało. Udało się przy drugiej próbie. Zmierzchało, gdy oderwałyśmy się od ziemi. Było świetnie, tylko szkoda, że tak krótko. Gdy już odważyłam się wyprostować nogi, zaczęłam z kolei obawiać się, że płomień spali mi włosy. Szczęśliwie obyło się bez strat własnych i w pamięci pozostały mi głównie piękne widoki Poznania o zmierzchu.

fot. Kamila Gajewska
Wieczorem impreza. Też nad rzeką, jakieś kilkanaście kroków od campingu, także problem trafienia do łóżka odpada. Długie rozmowy, śmiechy, wszędzie wokół znajome twarze. Potem jeszcze nocne zwiedzanie Poznania. Gdy wróciłam do namiotu, akurat zaczynało świtać. Szybko zrobiło mi się koszmarnie zimno, ale w stanie półsennego letargu nie byłam w stanie zmobilizować się, by sięgnąć po kolejną bluzę. Zresztą niebawem zaczęło przygrzewać słońce i namiot zamienił się w saunę.

Śpiące królewny fot. Kamila Gajewska
Rano szybko - zanim organizm zorientował się, jak bardzo jest niewyspany - zebrałam się, pożyczyłam matę i ruszyłam na jogę. Daleko nie miałam, bowiem zajęcia odbywały się na trawie nad samą rzeką. O tak, tego mi było trzeba! Chociaż po spędzonej w niewygodnej pozycji nocy mój poziom rozciągnięcia był wyjątkowo żenujący, i tak spędziłam świetne półtorej godziny. Szczególnie relaksacja w promieniach słońca, gdy źdźbła trawy łaskotały mnie w stopy, a pod plecami czułam nagrzaną ziemię, była wyjątkowo przyjemna :)

Dalszy ciąg leniwej niedzieli upłynął na kolejnych zmaganiach ze slackiem, polegiwaniem na hamaku - no i oczywiście w pełnej gotowości na stoisku ;) Popołudniu wybrałam się jeszcze posłuchać opowieści Wojtka Grzesioka o zdobyciu Denali Filarem Cassina. No i co tu dużo mówić - było przyjemnie i zabawnie, jak to na prelekcjach Kaniona :) Uciekamy z Poznania, zanim na
meczu Legia-Lech zaczęło robić się gorąco... Do następnego, to był piękny czas!

fot. Getaway Festival

środa, 9 maja 2018

Lost in Kościeliska i inne majówkowe przypadki

Wróciłam w poniedziałek. Z twarzy nadal schodzi mi skóra, nogi dopiero co przestały boleć, a na łydkach pyszni się kolekcja siniaków powstałych w wyniku nie do końca kontrolowanego kontaktu ze skałą. Plecak stoi w kącie pokoju i patrzy na mnie z wyrzutem, czekając na rozpakowanie. Nadal nie mogę się odnaleźć w tej warszawskiej rzeczywistości. Ale mimo tych jęków, narzekań, powtarzanego w nieskończoność "dalej nie idę!", zmęczenia, zakwasów, zagubienia i przemoczenia... tam jest moje miejsce. I nie zamieniłabym tych "męczarni" na nic innego ;)

Na długi weekend majowy w planach jest tylko krótki wypad do Bydgoszczy. Potem już jedynie błogie lenistwo w działkowym hamaku... Gdy jednak Artur pisze do mnie z propozycją wyjazdu w góry, to... no co mogę zrobić? Przecież majówce w Tatrach się nie odmawia! :D

Skutkiem tego wyjazd do Bydgoszczy zostaje skrócony do dwóch dni, marzenia o hamaku idą w odstawkę, a ja z samego rana w Święto Konstytucji wyruszam na południe. W Zakopanem jestem na tyle późno, że wiem, że dzisiaj już żadne góry grane nie będą. W planach na dziś jest dotarcie na kwaterę w Kirach, znalezienie czynnego sklepu... i czekanie. O zmroku udaje się jeszcze wybrać na króciutki spacer do opustoszałej o tej porze Doliny Kościeliskiej. Potem już tylko z coraz większą niecierpliwością wyczekuję na powrót ekipy, z którą przyjdzie mi spędzić kolejne dni.

I co ja robię tuuu? Wyjazd jest z gatunku tych mocno spontanicznych. Artura poznałam miesiąc temu na Sztafecie Górskiej, pozostałych dwóch osób (wnioskując po ilości plecaków w pokoju ;)) nie znam wcale. Skrzypnięcie otwieranych drzwi słyszę dopiero, gdy na zewnątrz od dawna panuje absolutna ciemność. Witam się z Arturem, poznaję dziewczyny: Monikę i Magdę. Czemu tak późno? A bo zamiast na Czerwone Wierchy poszli na Czerwone Wierchy, Kasprowy, Świnicę i Zawrat... Ładna mi wycieczka na rozruszanie nóg... 13 godzin! Już wtedy powinnam przeczuwać, że z nimi jest coś zdecydowanie nie tak i uciekać, gdzie pieprz rośnie :D

Na kolejny dzień planów jest aż za dużo. Ostatecznie Monika z Arturem decydują się na wspinanie w Dolinie Lejowej, a my z Magdą idziemy na, khm khm, spacer. Dolinka okazuje się całkiem urokliwa. Ptaszki śpiewają, słoneczko świeci, ludzi brak. Dalej przez Niżną Kominiarską Polanę (ładnie tam!) i jak zwykle tłoczną i gwarną Kościeliską ruszamy w kierunki Hali Stoły. Podejście dłuuuży się niesamowicie, niby taki pagórek, a jakoś się idzie i idzie. Tyle dobrze, że przynajmniej po drodze jakieś widoczki. Niestety widoczki obejmują również coraz bardziej zachmurzone niebo, więc przyspieszamy kroku. Na Hali jest... sielsko. Odpoczywamy, jemy, pijemy, cykamy fotki. W sumie nigdzie nam się nie spieszy. Dopiero pierwsze krople deszczu zmuszają nas do rozpoczęcia niespiesznego zejścia. Zatopione w rozmowie docieramy do Kościeliskiej...

Hala Stoły ma swój urok nawet w pochmurny dzień
...i gubimy się! Tak, ja też myślałam, że w Kościeliskiej nie da się zgubić :D Ale my jesteśmy wyjątkowo zdolne i umiemy! Konkretnie obieramy zły kierunek: zamiast skręcić w stronę wylotu doliny, wytrwale podążamy do schroniska. I nic nam nie przeszkadza: ani to, że dno doliny cały czas się wznosi, ani mijane po drodze odbicia do kolejnych jaskiń, ani fakt, że czas się trochę nie zgadza. Jeszcze podchodząc do szlakowskazu, żartujemy sobie: "haha, a co to by było gdybyśmy się pomyliły i poszły w przeciwną stronę?". Potem podchodzę bliżej, widzę strzałkę podpisaną "Ornak", jak na filmie odwracam się powoli i... widzę błyszczący w ostatnich promieniach słońca dach schroniska. O k....!

No i to jest taka sytuacja, że właściwie nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Wybieram opcję histerycznego śmiechu. Po wstępnym uspokojeniu się siadamy na chwilę przed schroniskiem. Ledwo zdążamy otworzyć plecaki i zaczyna padać. Po chwili dołącza grad i coraz głośniejsze grzmoty. Świetnie! Nie dość, że przed nami jeszcze półtorej godziny drogi, to do tego w ulewie. Próbujemy wziąć opady na przeczekanie, ale one wcale nie zamierzają przestawać... Magda zaopatruje się więc w schronisku w gustowną pelerynkę i w momencie, gdy deszcz wydaje się nieco słabnąć - ruszamy.

Niestety wkrótce powraca nasz ulubieniec - grad. Boli! Lodowe kuleczki smagają po rękach, głowie, plecach. Do tego co jakiś czas niebo z efektownym trzaskiem rozdziera piorun. A ja się burzy w górach trochę boję, odkąd jako dwunastolatka miałam w Bieszczadach z taką jedną bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Teraz niby jesteśmy w dolinie, no ale i tak zachwycona nie jestem. Droga oczywiście usiana jest kałużami, a miejscami zmienia się w całkiem wartki strumień. Pod drzewami i skałami co jakiś czas migają zamazane ludzkie sylwetki. Na pocieszenie kupujemy sobie w bacówce po oscypku.

Nie jestem nawet zła. Mimo wszystko całkiem śmieszy mnie ta sytuacja. No bo serio, jak można zgubić się w Kościeliskiej?! Gdyby nie ta drobna pomyłka, już od dawna byłybyśmy suche na kwaterze :) Niemalże w drzwiach spotykamy się z Moniką i Arturem, którzy oczywiście umierają ze śmiechu, słysząc, co nam się przytrafiło. I nawet trudno im się dziwić... Już w pokoju przekonuję się, że mokre mam absolutnie wszystko. W butach powoli tworzą się wręcz osobne zbiorniki wodne. Ciekawe, czy do rana wyschną...

Nie wyschły. Zresztą poranek jest trudny pod wieloma względami ;) Nasze ambitne plany wcześniejszego pójścia spać spaliły na panewce ze względu na przemiłą, acz długą integrację z parą z sąsiedniego pokoju. Przy rozmaitych trunkach i jadle opowieści płynęły wartko późno w noc. Mimo wszystkich przeciwności losu ogarniamy się i jeszcze przed ósmą wyruszamy do naszej ulubionej doliny... Tak, zgadliście: Kościeliskiej :D Ja mam na dzisiejszy dzień bardzo sprytny plan: Kościeliska-Iwaniacka Przełęcz-Chochołowska i oczekiwanie na Artura i Monikę przy szarlotce i książce. Miło, lekko i przyjemnie. Ech, powinnam już się nauczyć, że z nimi tak się nie da... W efekcie książki nawet nie otworzyłam, za to zatargałam ją między innymi na Starorobociański Wierch ;)

Takie widoki na śniadanie
Na śniadanie serwujemy sobie po szarlotce w schronisku. Potem drapiemy się na Iwaniacką Przełęcz, gdzie niemalże siłą zostaję zaciągnięta przez Artura na szlak na Ornak. Żegnajcie plany... Na szczycie żegnamy się z Magdą, która wraca do Zakopca na autobus (szczęściara ;)). My zaś człapiemy się (ja) lub idziemy (Monika i Artur) na Starorobociański. Podejście wydaje się nie mieć końca... Zakosy, zakosy, zakosy. A do tego miejscami całkiem efektowna lufa po polskiej stronie. Gdy ostatkiem sił wdrapuję się na górę, słyszę: "chodź tu szybciej, bo góra zniknie!". W istocie, na niewątpliwie rozległą panoramę zaczyna nachodzić mgła i na zdjęciu za plecami mamy już głównie mleko. O dziwo, na najwyższym szczycie podczas naszej wędrówki wieje zdecydowanie najmniej.

Podziwiamy widoki :D
Znajdź kozicę ;)
Jest całkiem ciepło i można by tak siedzieć w nieskończoność... gdyby nie to, że Artur zaplanował na dziś jeszcze kilka atrakcji :D Droga na Kończysty wydaje się całkiem przyjemna, szczególnie, gdy w perspektywie ma się już tylko zejście. Akurat! Gdy tylko stajemy na szczycie, słyszę, że "stąd na Wołowiec to już jest w zasadzie blisko". Ta, jasne. Bagatela dwie i pół godziny. Ostatecznie daję się namówić TYLKO na oddalony o 45 minut Jarząbczy Wierch. Droga tamże okazuje się nawet całkiem krótka, przyjemna i w sprzyjających warunkach na pewno widokowa. Po drodze spotykamy nawet kozicę wylegującą się na półce kilkadziesiąt metrów niżej.

W drodze na Jarząbczy
Na Jarząbczym staje okoniem. Nie idę dalej, nie mam siły, nie ma szans, no way. Idźcie, ja zejdę na dół. Nie Artur, nie przekonasz mnie :D No i nie przekonał. Ostatecznie z Moniką schodzimy na dół, a Artur decyduje się jeszcze pobiec na Wołowiec i Grzesia (szaleniec!). Zejście daje solidnie w kość kolanom. Nie dość, że dość strome, to na zejściu z Trzydniowiańskiego składające się z wyjątkowo nieprzyjemnych schodów. Jeden schodek sięga do pół łydki, drugi do kolana, trzeci do pół uda. Superrr. Do tego zero widoków, by choć trochę uprzyjemnić schodzenie. Po drodze rozmowy o wszystkim i o niczym. Na przykład o tym, że te Zachodnie to jednak wcale nie są takie pagórki. Powiedziałabym, że ani wysokością ani ekspozycją wcale nie ustępują sporej części szczytów w Tatrach Wysokich.

Okazuje się, że Artur zdążył zbiec, zjeść szarlotkę w schronisku i jeszcze wyjść nam naprzeciw. Także tego... Już we trójkę schodzimy Chochołowską, która rzeczywiście okazuje się okropna i wysysająca wszystkie siły. Później jeszcze kilkadziesiąt minutek do Kir i po raptem 11 godzinach i prawie 30 kilometrach kończymy wycieczkę. Nie mam już nawet siły wściekać się, że miały być (przynajmniej dla mnie) cztery godziny, a nie jedenaście ;) Przecież doskonale wiem, że tak naprawdę to powinnam się cieszyć, że Monika i Artur wykazali się wystarczającą determinacją, żeby mnie tam zaciągnąć :D

Resztę wieczoru spędzamy każde zawinięte w kokon własnego śpiworka. I nic więcej do szczęścia nie trzeba… Poranek jest tym razem może nie ciężki, ale po prostu bolesny. Nogi ciągną, a kolana protestują przy każdej próbie zginania. Na dzisiaj w planach Kościelec. To znaczy – zależy w czyich. Osobiście mam z tą górą doświadczenia średnie. W zeszłym roku skręciłam sobie kolano w pierwszym trudniejszym miejscu i dziś naprawdę nie czuję się na siłach, by ponawiać próbę.

Jeszcze zadowolona ;)
Dzisiejszy cel po lewej
Póki co ruszamy jednak opustoszałym szlakiem przez Boczań. Temat na dziś: gdzie podziali się ludzie? Heloł, mamy majówkę! Co prawda jest jeszcze wcześnie, ale żeby tak nikogo? Zresztą wczoraj w Tatrach Zachodnich też tłumów nie uświadczyliśmy i tak samo było podobno w czwartek. Owszem, w Kościeliskiej i Chochołowskiej kręciło się sporo turystów, ale w żaden sposób nie da się tego porównać chociażby ze szczytem sezonu nad Morskim Okiem. A przecież, gdy rozmawialiśmy ze znajomymi o naszych planach, reakcja była mniej więcej podobna: „haha, uważajcie, żeby Was nie zadeptali!” :D


Tymczasem idziemy dalej. Nad Czarnym Stawem naliczamy w szczytowym momencie 12 (!) osób. Przecież tyle osób to tam bywa w wakacje o piątej rano ;) Korzystając z okazji, każde z nas zalicza fotkę na charakterystycznym głazie tuż nad brzegiem stawu. Czarnego szlaku na Karb nie wspominałam zbyt dobrze i zdania raczej nie zmienię. Męcząco, stromo i po schodach. Jedyne urozmaicenie stanowi dwukrotne pokonywanie płata śniegu  - no i widoki. Te są rzeczywiście fenomenalne. Niebo jest absolutnie czyste i przygrzewa słoneczko, ale jednocześnie wieje, więc wcale nie jest gorąco.

Na Karbie próbuję uprzejmie poinformować Monikę, że wybieram się już na dół. Nic z tego. „Artur, chodź! Potrzebna jest Twoja interwencja!”. Cóż mam powiedzieć… poszłam. Noga za nogą, wlokąc się nieprzytomnie – nawet jak na mnie – ale poszłam. Koszmarnie bałam się tego pierwszego progu. I faktycznie, dokładnie w tym samym miejscu, przy tym samym ułożeniu nóg – coś mi w kolanie strzela. Tym razem na szczęście nie idzie za tym żaden ból. Uff. Ruszamy dalej. W tempie żółwia, ale przynajmniej do góry. Przy każdym zakręcie wyklinam Monikę i Artura i ich pomysły ciągnięcia mnie na górę – przepraszam ;) Artur niewzruszenie pomaga w trudniejszych miejscach – podpowiada, gdzie ustawić stopę, pokazuje chwyty.
 
Robię dobrą minę do złej gry :D

W końcu ostatnie kilka minut nerwówki i jest! Przeżyłam :) Na szczycie niespodzianka – boję się przestrzeni. Nigdy nie miałam lęku wysokości, ale taka panorama 360 stopni z solidną lufą z trzech stron świata to chyba dla mnie jednak trochę za dużo. Dopóki podziwiam widoki z pozycji siedzącej, jest w miarę w porządku, ale gdy wstaję do zdjęcia, czuję się mocno niepewnie. Dlatego hasło „schodzimy” przyjmuję z niejaką ulgą. Samo zejście z wierzchołka i kolejne odcinki skalne są – jak to zwykle bywa – nieco trudniejsze w dół, ale z pewną pomocą zewnątrz jakoś gramolę się coraz niżej. I nawet już tak bardzo nie narzekam ;) Trzeba przyznać, że szlak na Kościelec nie prowadzi przesadnie blisko przepaści, także ekspozycję można poczuć jedynie na wierzchołku. Nie żeby mnie to przeszkadzało…




Z Karbu już nieco swobodniej w dół. Podczas przejścia przez uroczą i zawsze piękną Zieloną Dolinę Gąsienicową zaliczam jeszcze trochę śniegu w butach – w końcu to pewnie ostatni śnieg w butach w tym sezonie, trzeba uczcić ;) Zejście Doliną Jaworzynki upływa już na pogawędkach i nieco tylko nerwowym zerkaniu na zegarek. Potem szybkie zakupy, powrót na kwaterę, pakowanie, prysznic, obiad i – do busa :( Jak to mówią – wszystko, co dobre, szybko się kończy…

Wyjeżdżałam do Zakopanego z myślą, że raczej nie wyjdę poza dolinki. Wyszło jak widać. Wyszło prawie 70 kilometrów i kilka fajnych szczytów. Jasne – można więcej, szybciej, wyżej. Na pewno. Ale ja – jeśli już z kimś się ścigam – to tylko z samą sobą. Uważam, że ten wyścig wygrałam.

Po drodze zdążyłam tak jakoś na oko kilkadziesiąt razy powiedzieć Arturowi i Monice, jak bardzo ich nie lubię. Że tak wysoko, tak daleko i tak męcząco. Magdzie nie, bo z Magdą się lepiej w kwestii tempa dogadywałyśmy ;) Artur powtarzał, że po powrocie do domu będę zadowolona. Oczywiście, że będę! Oczywiście, że jestem! I wiedziałam to już nawet wtedy, gdy akurat umierałam na kolejnym podejściu… no – ale co sobie ponarzekam, to moje :)


Dlatego teraz chciałam podziękować. Arturowi – za zaproszenie na wyjazd, za różnorodne metody perswazji, za pomoc. Dziewczynom – za świetne towarzystwo, za długie rozmowy i mnóstwo śmiechu. Mówcie co chcecie, ale to był świetny czas!


wtorek, 17 kwietnia 2018

Do końca świata i jeden dzień dłużej!

Jest w styczniu taki weekend, kiedy mocniej biją nam serca. Na ulicach pełno jest okutanych w ciepłe ciuchy wolontariuszy z charakterystycznymi puszkami. Na kurtkach przechodniów mienią się czerwone naklejki - symbol Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Ale Orkiestra to nie tylko "Światełko do nieba". To nie tylko wydarzenia w dużych miastach. Datek do puszki można wrzucić praktycznie wszędzie, niemal wszędzie można także wziąć udział w organizowanych przy okazji WOŚP atrakcjach. Góry nie są tu wyjątkiem. Od wielu lat w zbiórkę aktywnie włączają się także schroniska od Bieszczad aż po Góry Izerskie.

Nie zamierzam wchodzić w dyskusję dotyczącą zasadności działań Jurka Owsiaka i istnienia Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Usłyszałam, zobaczyłam, przeczytałam wystarczająco, by wierzyć, że WOŚP warto wspierać. I tyle. Ja w tym roku zdecydowałam się pomagać na wysokości 1195 metrów - w karkonoskim schronisku "Samotnia". Dlaczego akurat tam? Chyba głównie z sentymentu i chęci spotkania znajomych. Dwa lata temu trafiłam tam zachęcona ciekawie zapowiadającymi się prelekcjami i sławną w pewnych kręgach licytacją.Wróciłam zmęczona, ale zachwycona. Poznałam wtedy wiele fantastycznych osób, a do tego wyśmiałam się i wytańczyłam za wszystkie czasy. A że wszystko to poniekąd w szczytnym celu - no cóż, tym lepiej. W zeszłym roku niestety do Samotni dotrzeć mi się nie udało, więc tym większą miałam motywację, żeby trafić tam w roku 2018.

W drodze... fot. Anya Bào
Piątkowy wieczór to szaleństwo pakowania i załatwiania ostatnich - oczywiście niecierpiących zwłoki - spraw. Po 23 ląduję w nocnym pociągu relacji Białystok - Jelenia Góra. Ja na szczęście jadę "tylko" z Warszawy do Jeleniej, ale to i tak oznacza, że czeka mnie upojne 9,5 godziny podróży. Rano nieco tylko nieprzytomna łapię busik do Karpacza i niedługo później melduję się już pod Świątynią Wang. Tam śniadanko, ostatnie zakupy i gruntowna zmiana ubioru, bo jednak trochę zimniej niż w Warszawie. Spotykam się z Kasią, Michałem i Zbyszkiem - ach, no i Dżekim oczywiście - i już w piątkę niespiesznie ruszamy do góry. Kierunek - Schronisko PTTK Samotnia im. Waldemara Siemaszki!

Po drodze oczywiście same znajome twarze. Spotykamy Piotra Hercoga z dziećmi, a nieco wyżej mijamy się też z Polly, Kanionem i ich bliźniakami - Heniem i Beniem, znanymi szerzej jako #commandogroszki ;) Słoneczko świeci, a śniegu jest wystarczająco dużo, by pięknie wyglądał na zdjęciach, nie sprawiając jednocześnie żadnego problemu przy podejściu wydeptaną ścieżką. Przy miłej rozmowie - a mamy do nadrobienia trochę zaległości - czas szybko płynie, więc ani się obejrzymy, a stoimy już przed progiem Strzechy. Tam zrzucamy bagaże, zajmujemy łóżka i zbiegamy do Samotni, bo tam już od dobrych kilku godzin... dzieje się!

fot. Marzena Zawal

Dzieją się prelekcje (w tym roku m.in. Moniki Witkowskiej, Adama Nurkiewicza, Adama Brzozy czy Wojtka Grzędzińskiego), krążą znajomi, biegają dzieci z orkiestrowymi puszkami, unoszą się smakowite zapachy... A jednocześnie mimo tego tłumu, hałasu i galimatiasu ma Samotnia i jej ekipa w sobie coś takiego, że można się tu poczuć jak w domu. Popołudnie upływa na błogim lenistwie... o tak, tego mi było trzeba. Rozmawiamy - tylko i aż. Bo to taki czas i takie miejsce, że każda opowieść jest arcyciekawa i w każdą jest się zasłuchanym bez pamięci. Pogoda nie zachęca do przebywania na zewnątrz, bowiem wraz z zapadnięciem zmroku zrobiło się mgliście, wietrznie... no i ciemno ;)

Im bliżej wieczoru, tym bliżej do licytacji. A jest na co czekać! W kilkadziesiąt minut z w gruncie rzeczy dość niewielkiej sali znikną wszystkie stoły, pojawią się natomiast rzędy krzeseł i nieskończona ilość fantów. Małe i duże, materialne i niematerialne, konwencjonalne i niekonwencjonalne. Klasyką gatunku jest już licytowanie śniegowych bałwanów Zenonów. Poza tym na licytację trafił gramofon, czekan, topór, rozbierana sesja zdjęciowa, arcydzieło sztuki malarskiej, noszone i nienoszone części garderoby...

Zenony dwa fot. Marzena Zawal
Śmiechu warte! fot. Marzena Zawal

Znów mam szczęście - wkupiwszy się na salę datkiem na rzecz WOŚP, udaje mi się nawet znaleźć miejsce siedzące i to w drugim rzędzie (!!!). Licytację prowadzą Maciek Sokołowski i Tomek "Banan" Banasiewicz - kto zna, ten wie, że te nazwiska są gwarancją ciętego dowcipu i fantastycznej zabawy. Przez najbliższe godziny Samotnia będzie rozbrzmiewać nieustającymi salwami śmiechu. Mięśnie brzucha będą nas boleć jeszcze w poniedziałek - takiego treningu nie zrobicie na żadnej siłowni :D Z racji zapełnienia sali przekraczającego wszelkie możliwe normy i uniemożliwiającego jakikolwiek ruch poszczególne fanty wędrują do swoich nowych właścicieli podawane z ręki do ręki - tą samą drogą do specjalnej szkatułki przemieszczają się pieniądze. Dlatego należy zachować stałą czujność, bo przedmioty bywają ciężkie, ostre lub szklane (i płynne ;)).

Po emocjonującej licytacji w sąsiednim pomieszczeniu odbywa się koncert zespołu Foliba. Potem stery przejmie DJ Sokół i będziemy się bawić - bawić, gadać, śmiać się i tańczyć, aż nie padniemy. Impreza okaże się w istocie niezapomniana i wymusi na niektórych wymianę części garderoby - ale ćśś, przyjmijmy, że co działo się w Samotni, zostaje w Samotni ;) Zatracam się w muzyce i w głosach bliskich mi ludzi. Tańczę, skaczę, śpiewam aż do zdarcia gardła. Piękny to jest czas i chcę go na długo zapamiętać.



Wychodzimy jakoś przed trzecią. Drogę do Strzechy pięknie oświetla nam księżyc. Wypogodziło się zupełnie i wesoło mrugają do nas dziesiątki gwiazd. Ktoś rzuca: "może wschód słońca na Śnieżce?". Odpowiada mu zbiorowy wybuch śmiechu. Zasypiam po trzeciej. Idea wstania o piątej rano, gdy ma się za sobą szaleństwa na parkiecie i porządną dawkę cytrynówki, wydaje się rojeniem otumanionego umysłu. Wstać, ba! Wstać i dobrowolnie wystawić się na mróz, wiatr i zmęczenie. Niemożliwe. No way. Dobranoc.

Budzi mnie snop światła z czołówki, który bezlitośnie prześlizguje się po mojej twarzy. Czas się zbierać. Kilka minut intensywnej wewnętrznej walki. Ok, wstaję. (Wariatka!) Przecież to góry, tu zawsze się chce! Gór zawsze brak, więc lepiej nałykać się ich na zapas.
Ruszamy. Na zewnątrz wita nas pięknie wygwieżdżone niebo i dzwoniąca w uszach cisza. Śnieg chrzęści, każdy oddech momentalnie zamienia się w parę. I nic więcej do szczęścia nie trzeba. Właściwie nie używamy czołówek - gwiazdy i księżyc dają wystarczająco światła.
Z głowy już dawno uciekły wszystkie myśli pod tytułem: czy było warto? Przecież to oczywiste. Po wyjściu na grzbiet pokazuje się nam kilkanaście święcących punkcików. Dwa zmierzają w przeciwną stronę, to chyba narciarze. Kolejne mozolnie pokonują ostatnie podejście pod Śnieżkę. Teren się wypłaszcza, można wreszcie wyrównać oddech.
Niebo wydaje się czyściutkie, jednak nagle - jakby znikąd - nad górę napływa wał chmur. Nie wygląda to dobrze. I rzeczywiście - po minięciu Śląskiego Domu widocznośc zaczyna dramatycznie spadać. Końcowego podejścia z pewnością nie zaliczę do najprzyjemniejszych - męczące, trochę śliskie i niestety tonące we mgle.
Na szczycie ziąb, pizgający we wszystkie strony wiatr i totalne mleko. Zamarzł mi nawet hummus w kanapce... Sesja zdjęciowa i nerwowe oczekiwanie - może jednak przewieje te chmury? Niestety. Schodzimy i dopiero trochę niżej możemy choć w części podziwiać rozgrywający się właśnie spektakl wschodzącego słońca.
Jest absolutnie fenomenalnie, chociaż po zdjęciu rękawiczek i próbie zrobienia kilku zdjęć telefonem przez kolejne kilkanaście minut nie czuję lewej dłoni. Ruchem posuwistym obniżamy się coraz bardziej, by w końcu trafić na śniadanie do Śląskiego Domu. Potem już tylko przyjemniutki zejściozbieg w ciepłych promieniach słońca.
Na szczycie!
Pora na dół...
Wschód słońca na szczycie marzył mi się od dawna. To było jedno z "moich małych K2" - rzeczy, które dla wielu moich znajomych nie są zapewne niczym niezwykłych, co absolutnie nie przekładało się na obniżenie skali trudności w moich oczach. Obawiałam się samotnego chodzenia nocą po górach, a chętnych jakoś znaleźć nie mogłam. Udało się w najmniej spodziewanym momencie :)
Tradycyjna fotka zbiorowa fot. Marek Arcimowicz

sobota, 14 kwietnia 2018

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda, czyli Sztafeta Górska

Tego jeszcze nie grali! Z początkiem kwietnia, gdy do Kotliny Kłodzkiej zawitała już wiosna, rozpoczynają się ostatnie przygotowania do jedynej w swoim rodzaju imprezy - Sztafety Górskiej. Ponad siedemdziesiąt kilometrów pięknej i trudnej trasy poprowadzonej przez polskie i czeskie drogi i bezdroża. Każdy z trojga członków sztafety ma do pokonania ponad dwadzieścia kilometrów. Poszczególne odcinki nie są sobie równe długością ani trudnością, dlatego bardzo ważne jest odpowiednie taktyczne ustawienie zmian - o czym dotkliwie przekonamy się w biurze ;) Cały dystans można pokonać także jednoosobowo - w opcji solo. Tyle teorii, a jak wyszło w praktyce?

Trasa była wymagająca... fot. Rafał Bielawa

Po drobnych roszadach w planie zajęć udaje mi się ruszyć już w czwartek rano. Z Warszawy najsensowniejszą opcją dojazdową wydaje się ta w wersji pociąg do Wrocławia + bus do Kudowy. Jakby nie liczyć, pół dnia w podróży niewyjęte. Jednak nie ma tego złego - w pociągu udaje się nadrobić jeszcze uczelniane zaległości. Potem tylko nużące trzy godziny w busie i już mogę zacząć wdychać uzdrowiskowe powietrze :)

Pierwszy wieczór poświęcamy na rozpoznanie terenu. O ile w Lądku nauczyłam się już nawigować bez większego problemu, o tyle Kudowa okazuje się dla mojej zerowej orientacji w terenie pewnym wyzwaniem. Tym niemniej prędzej czy później udaje się ogarnąć kluczowe punkty, takie jak na przykład Żabka :D Dzisiaj czeka nas niespotykany luksus - nocleg w łóżku! Ale spokojnie, jutro przeniesiemy się na salę gimnastyczną i wszystko wróci do normy ;) Póki co wieczorna nieoficjalna odprawa i równie nieoficjalna integracja. Trochę z rozsądku, a trochę z bólu głowy uciekam spać już koło północy.

Piątek to już robota na całego. Moje wolontariackie zadania to właściwie lustrzane odbicie tych na Ultra Mazurach - najpierw biuro zawodów, potem strefa mety. Biuro Zawodów znajduje się w całkiem przyjemnych wnętrzach Pijalni Wód. Dookoła kawiarnia, kuracjusze i nawet mini dżungla... Tak to można pracować! Na dobry początek do spakowania mamy jakieś 250 pakietów. Szczerze - po DFBG takie liczby nie robią już na mnie wrażenia :D Powoli układamy z Anią wszystkie potrzebne elementy: mapy, żele, batony, buffy, wody, ulotki, kupony... Potem całe to towarzystwo do torby i gotowe. W międzyczasie uciekamy na obiad i lody (mmm!), potem jeszcze rozkładanie ostatnich rollupów... i można zaczynać!

Fot.Gordon

Jakieś pięć minut przed otwarciem biura na miejsce dociera pomiar czasu z dość istotnymi z punktu widzenia biegaczy akcesoriami - numerami startowymi i czipami. O szesnastej zaczynamy działać. Przed jutrzejszym startem odwiedzi nas niemal pięćset osób (120 sztafet x 3 zawodników + 120 biegaczy solo), więc jest co robić. Szybko wpadamy w rytm. Sprawdzić dokument tożsamości, wydać oświadczenie, wprowadzić ewentualne zmiany, dopilnować kolejności podpisów, wydać numer i czip, wydać pakiet. Jednocześnie odpowiadając na różniste pytania. Rzucamy do siebie tylko krótkie: "poproszę numer 159", "tu będzie zmiana". Właśnie, zmiana. Nasza największa zmora ;) Otóż regulamin do ostatniej chwili dopuszcza różnego rodzaju korekty w składzie sztafet: wymianę jednego lub dwóch zawodników oraz zmianę kolejności biegu. Na takie zmiany decyduje się niemal co druga sztafeta, co oznacza, że musimy być bardzo czujne przy wydawaniu czipów i numerów startowych (które są przypisane do określonej zmiany). Mimo konieczności wytężenia zwojów mózgowych znajduje się oczywiście czas na żarty i uśmiechy. Inaczej Załoga Górska nie byłaby sobą!

Punkt dwudziesta druga zamykamy Biuro na cztery spusty i ruszamy na odprawę w Teatrze Zdrojowym. Tam spotykamy się już w pełnym składzie. Wolorodzina w komplecie :) Silna ekipa znakarzy pod kierownictwem Martyny już od czwartku dzielnie zawieszała tysiące taśm na trasie, również biuro zarządzane przez Ewę i ekipa techniczna podlegająca Radkowi działały już od wczoraj. Jednak dopiero na odprawie do końca klaruje się skład poszczególnych punktów odżywczych i ustawienie sędziów tras. Szczególnie przeciągają się burzliwe obrady ekipy znakarsko-sędziowskiej. Późnym wieczorem w podgrupach docieramy do szkoły. Tam szybka kolacja i wewnętrzna walka - iść spać czy jeszcze pogadać? W końcu dla większości z nas dzień zacznie się jutro baaardzo wcześnie. Ostatecznie zdrowy rozsądek ucieka z podkulonym ogonem i zasypiam dopiero jakoś po pierwszej w nocy.

Na robocie. fot. Piotr Kuśmierz

Pobudka przed piątą literalnie boli. Ale cóż, nie od dziś wiadomo, że na imprezy z Załogą nie jeździ się po to, żeby się wyspać. Sen jest dla słabych ;) Dlatego bez zbędnych sentymentów zagarniam rzeczy, nakładam "firmową" koszulkę i wytaczam się na światło jarzeniówek. Weryfikacja zawodników w biurze zaczyna się o 5.30, o podobnej porze wyjeżdżają ekipy na pierwsze punkty i ekipa techniczna. W trybie zombie robię sobie herbatę do termosu i kanapki, w biegu chwytam darowanego tosta i już czas biec do Pijalni. Tam - armageddon. Ewa z Olgą uwijają się już jak w ukropie, a do obydwu stanowisk długie kolejki. Kolejne pół godziny to średnio skuteczna próba zmuszenia zaspanego mózgu do pracy na najwyższych obrotach. Multitasking jest w cenie. W jednej ręce oświadczenie, w drugiej pakiet, w trzeciej czip. Oczami przelatuję po danych w dowodzie, odpowiadam na ostatnie pytania i wątpliwości.

Chwilę przed siódmą biegniemy z Anią zobaczyć start. Potem już trochę spokojniej - pakiety dla vipów, sprzątanie i pakowanie biura. Przed dziesiątą mam wrażenie, jakby minął już cały dzień :) Spływają pierwsze meldunki, mniej lub bardziej skutecznie próbujemy śledzić kolejność przebiegających przez punkty zawodników. Odjeżdżają kolejne autokary, które wiozą członków sztafet do stref zmian: na Hvezdę i do Karłowa. Po południu napięcie powoli rośnie - czekamy na pierwszego!

fot. Piotr Kuśmierz

Na mecie już wszystko gotowe - pomarańcze i banany pokrojone, izo i woda rozlane, żelki też czekają ;) Jest nawet profesjonalny stojak na medale! Dołącza do nas silna ekipa wolontariuszy - uczniowie kudowskiego liceum. Snujemy się trochę bez celu - czy to już? Biegnie czy nie biegnie? W końcu jest! Linię mety pierwszy przekracza Czech Pavel Brydl, który wraz z kolegami z zespołu wygrywa klasyfikację sztafet. Podium uzupełniają teamy Inov8 i Dacza Turysty i Biegacza.

Powoli wypełniają się kolejne klasyfikacje: sztafet kobiecych i mix. Dobiega zwycięzca solo Jan Napravnik (a więc mamy dziś czeski dublet!), zaś wśród pań wygrywa Baskijka Elena Carvillo Arteaga. Cóż, w końcu to Międzynarodowa Sztafeta Górska ;) Różnice czasowe między kolejnymi zawodnikami są jednak na tyle duże, że jednoosobowa komórka medalowa w postaci mojej skromnej osoby bez problemu nadąża z dekorowaniem kolejnych zawodników.

Się zmęczyłam :) Fot.Gordon

W międzyczasie zaliczam również kilkunastosekundowy debiut za mikrofonem, gdy inne obowiązki wezwały na chwilę niezastąpionego konferansjera Wojtka Helińskiego :D Oj, nie dla mnie taka kariera... Wraz z mijającymi godzinami nieuchronnie przychodzi zmęczenie, gdy organizm zaczyna sygnalizować, że właściwie to on by się chętnie przespał - ale nic z tego! Na pomoc przychodzi znany i lubiany energetyczny zespół Heebie Jeebies. Trochę tańców z medalami i od razu mi lepiej :) Późnym popołudniem w okolicach mety zaczynają pojawiać się wolontariusze zjeżdżający z poszczególnych punktów na trasie biegu... z niektórymi osobami udaje się zamienić kilka słów, zaś właściwie do limitu czasu przy medalach zostanie ze mną Artur - za co serdecznie dziękuję, uratowałeś mnie od niechybnej śmierci z nudów! ;)

Fot.Gordon

Ze względu na trudne warunki na trasie głównodowodzący imprezą Piotr Hercog decyduje o przesunięciu o pół godziny limitu czasu. O rzeczonych warunkach wiem tyle, ile usłyszałam od znajomych znakujących czy zbierających trasę, ale faktem jest, że sporo osób przybiega tuż przed pierwotnym limitem, a kilka korzysta z jego przedłużenia. Radości na mecie, mimo widocznego koszmarnego zmęczenia, opisać nie sposób :) Wieczorem - mniej więcej równolegle z dekoracją najszybszych dzisiaj zawodników - rusza wielkie sprzątanie. W kilka godzin zniknie wszystko - strefa startu/mety, bufet, scena, branding, biuro... A gdy cały ten majdan zostanie już odpowiednio spakowany - nadejdzie czas na świętowanie i nocne Polaków rozmowy będą trwały długo w noc :)



Plan na niedzielę obejmuje zasadniczo głównie powrót do domu - ale jak wiadomo plany są po to, żeby je zmieniać. Wraz z Kasią, Andrzejem, Kulą i dwoma Arturami ruszamy na podbój czeskich skalnych miast zakończony obiadem w Pasterce. Jest cudownie, widokowo i wreszcie górzyście - a już bałam się, że zakończę wyjazd, zobaczywszy jedynie kudowską Pijalnię Wód i Park Zdrojowy ;) Do tego towarzystwo takie, że można góry przenosić - czego chcieć więcej? Skutkiem tego do domu wracam dopiero w poniedziałek nad ranem i wcale nie żałuję!

Zawsze wyznawałam zasadę: nie ważne gdzie, ważne z kim. A taka (wolo)rodzina to najlepsze, co mogło mnie w życiu spotkać <3 Dziękuję!

W baaardzo okrojonym składzie - pozostali jeszcze pracują. fot. Łukasz Buszka