Na długi weekend majowy w planach jest tylko krótki wypad do Bydgoszczy. Potem już jedynie błogie lenistwo w działkowym hamaku... Gdy jednak Artur pisze do mnie z propozycją wyjazdu w góry, to... no co mogę zrobić? Przecież majówce w Tatrach się nie odmawia! :D
Skutkiem tego wyjazd do Bydgoszczy zostaje skrócony do dwóch dni, marzenia o hamaku idą w odstawkę, a ja z samego rana w Święto Konstytucji wyruszam na południe. W Zakopanem jestem na tyle późno, że wiem, że dzisiaj już żadne góry grane nie będą. W planach na dziś jest dotarcie na kwaterę w Kirach, znalezienie czynnego sklepu... i czekanie. O zmroku udaje się jeszcze wybrać na króciutki spacer do opustoszałej o tej porze Doliny Kościeliskiej. Potem już tylko z coraz większą niecierpliwością wyczekuję na powrót ekipy, z którą przyjdzie mi spędzić kolejne dni.
I co ja robię tuuu? Wyjazd jest z gatunku tych mocno spontanicznych. Artura poznałam miesiąc temu na Sztafecie Górskiej, pozostałych dwóch osób (wnioskując po ilości plecaków w pokoju ;)) nie znam wcale. Skrzypnięcie otwieranych drzwi słyszę dopiero, gdy na zewnątrz od dawna panuje absolutna ciemność. Witam się z Arturem, poznaję dziewczyny: Monikę i Magdę. Czemu tak późno? A bo zamiast na Czerwone Wierchy poszli na Czerwone Wierchy, Kasprowy, Świnicę i Zawrat... Ładna mi wycieczka na rozruszanie nóg... 13 godzin! Już wtedy powinnam przeczuwać, że z nimi jest coś zdecydowanie nie tak i uciekać, gdzie pieprz rośnie :D
Na kolejny dzień planów jest aż za dużo. Ostatecznie Monika z Arturem decydują się na wspinanie w Dolinie Lejowej, a my z Magdą idziemy na, khm khm, spacer. Dolinka okazuje się całkiem urokliwa. Ptaszki śpiewają, słoneczko świeci, ludzi brak. Dalej przez Niżną Kominiarską Polanę (ładnie tam!) i jak zwykle tłoczną i gwarną Kościeliską ruszamy w kierunki Hali Stoły. Podejście dłuuuży się niesamowicie, niby taki pagórek, a jakoś się idzie i idzie. Tyle dobrze, że przynajmniej po drodze jakieś widoczki. Niestety widoczki obejmują również coraz bardziej zachmurzone niebo, więc przyspieszamy kroku. Na Hali jest... sielsko. Odpoczywamy, jemy, pijemy, cykamy fotki. W sumie nigdzie nam się nie spieszy. Dopiero pierwsze krople deszczu zmuszają nas do rozpoczęcia niespiesznego zejścia. Zatopione w rozmowie docieramy do Kościeliskiej...
Hala Stoły ma swój urok nawet w pochmurny dzień |
No i to jest taka sytuacja, że właściwie nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Wybieram opcję histerycznego śmiechu. Po wstępnym uspokojeniu się siadamy na chwilę przed schroniskiem. Ledwo zdążamy otworzyć plecaki i zaczyna padać. Po chwili dołącza grad i coraz głośniejsze grzmoty. Świetnie! Nie dość, że przed nami jeszcze półtorej godziny drogi, to do tego w ulewie. Próbujemy wziąć opady na przeczekanie, ale one wcale nie zamierzają przestawać... Magda zaopatruje się więc w schronisku w gustowną pelerynkę i w momencie, gdy deszcz wydaje się nieco słabnąć - ruszamy.
Niestety wkrótce powraca nasz ulubieniec - grad. Boli! Lodowe kuleczki smagają po rękach, głowie, plecach. Do tego co jakiś czas niebo z efektownym trzaskiem rozdziera piorun. A ja się burzy w górach trochę boję, odkąd jako dwunastolatka miałam w Bieszczadach z taką jedną bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Teraz niby jesteśmy w dolinie, no ale i tak zachwycona nie jestem. Droga oczywiście usiana jest kałużami, a miejscami zmienia się w całkiem wartki strumień. Pod drzewami i skałami co jakiś czas migają zamazane ludzkie sylwetki. Na pocieszenie kupujemy sobie w bacówce po oscypku.
Nie jestem nawet zła. Mimo wszystko całkiem śmieszy mnie ta sytuacja. No bo serio, jak można zgubić się w Kościeliskiej?! Gdyby nie ta drobna pomyłka, już od dawna byłybyśmy suche na kwaterze :) Niemalże w drzwiach spotykamy się z Moniką i Arturem, którzy oczywiście umierają ze śmiechu, słysząc, co nam się przytrafiło. I nawet trudno im się dziwić... Już w pokoju przekonuję się, że mokre mam absolutnie wszystko. W butach powoli tworzą się wręcz osobne zbiorniki wodne. Ciekawe, czy do rana wyschną...
Nie wyschły. Zresztą poranek jest trudny pod wieloma względami ;) Nasze ambitne plany wcześniejszego pójścia spać spaliły na panewce ze względu na przemiłą, acz długą integrację z parą z sąsiedniego pokoju. Przy rozmaitych trunkach i jadle opowieści płynęły wartko późno w noc. Mimo wszystkich przeciwności losu ogarniamy się i jeszcze przed ósmą wyruszamy do naszej ulubionej doliny... Tak, zgadliście: Kościeliskiej :D Ja mam na dzisiejszy dzień bardzo sprytny plan: Kościeliska-Iwaniacka Przełęcz-Chochołowska i oczekiwanie na Artura i Monikę przy szarlotce i książce. Miło, lekko i przyjemnie. Ech, powinnam już się nauczyć, że z nimi tak się nie da... W efekcie książki nawet nie otworzyłam, za to zatargałam ją między innymi na Starorobociański Wierch ;)
Takie widoki na śniadanie |
Podziwiamy widoki :D |
Znajdź kozicę ;) |
W drodze na Jarząbczy |
Okazuje się, że Artur zdążył zbiec, zjeść szarlotkę w schronisku i jeszcze wyjść nam naprzeciw. Także tego... Już we trójkę schodzimy Chochołowską, która rzeczywiście okazuje się okropna i wysysająca wszystkie siły. Później jeszcze kilkadziesiąt minutek do Kir i po raptem 11 godzinach i prawie 30 kilometrach kończymy wycieczkę. Nie mam już nawet siły wściekać się, że miały być (przynajmniej dla mnie) cztery godziny, a nie jedenaście ;) Przecież doskonale wiem, że tak naprawdę to powinnam się cieszyć, że Monika i Artur wykazali się wystarczającą determinacją, żeby mnie tam zaciągnąć :D
Resztę wieczoru spędzamy każde zawinięte w kokon własnego
śpiworka. I nic więcej do szczęścia nie trzeba… Poranek jest tym razem może nie
ciężki, ale po prostu bolesny. Nogi ciągną, a kolana protestują przy każdej
próbie zginania. Na dzisiaj w planach Kościelec. To znaczy – zależy w czyich.
Osobiście mam z tą górą doświadczenia średnie. W zeszłym roku skręciłam sobie
kolano w pierwszym trudniejszym miejscu i dziś naprawdę nie czuję się na
siłach, by ponawiać próbę.
Jeszcze zadowolona ;) |
Póki co ruszamy jednak opustoszałym szlakiem przez Boczań.
Temat na dziś: gdzie podziali się ludzie? Heloł, mamy majówkę! Co prawda jest
jeszcze wcześnie, ale żeby tak nikogo? Zresztą wczoraj w Tatrach Zachodnich też
tłumów nie uświadczyliśmy i tak samo było podobno w czwartek. Owszem, w Kościeliskiej
i Chochołowskiej kręciło się sporo turystów, ale w żaden sposób nie da się tego
porównać chociażby ze szczytem sezonu nad Morskim Okiem. A przecież, gdy
rozmawialiśmy ze znajomymi o naszych planach, reakcja była mniej więcej
podobna: „haha, uważajcie, żeby Was nie zadeptali!” :D
Tymczasem idziemy dalej. Nad Czarnym Stawem naliczamy w
szczytowym momencie 12 (!) osób. Przecież tyle osób to tam bywa w wakacje o
piątej rano ;) Korzystając z okazji, każde z nas zalicza fotkę na
charakterystycznym głazie tuż nad brzegiem stawu. Czarnego szlaku na Karb nie
wspominałam zbyt dobrze i zdania raczej nie zmienię. Męcząco, stromo i po
schodach. Jedyne urozmaicenie stanowi dwukrotne pokonywanie płata śniegu - no i widoki. Te są rzeczywiście
fenomenalne. Niebo jest absolutnie czyste i przygrzewa słoneczko, ale
jednocześnie wieje, więc wcale nie jest gorąco.
Na Karbie próbuję uprzejmie poinformować Monikę, że wybieram
się już na dół. Nic z tego. „Artur, chodź! Potrzebna jest Twoja interwencja!”.
Cóż mam powiedzieć… poszłam. Noga za nogą, wlokąc się nieprzytomnie – nawet jak
na mnie – ale poszłam. Koszmarnie bałam się tego pierwszego progu. I
faktycznie, dokładnie w tym samym miejscu, przy tym samym ułożeniu nóg – coś mi
w kolanie strzela. Tym razem na szczęście nie idzie za tym żaden ból. Uff.
Ruszamy dalej. W tempie żółwia, ale przynajmniej do góry. Przy każdym zakręcie
wyklinam Monikę i Artura i ich pomysły ciągnięcia mnie na górę – przepraszam ;)
Artur niewzruszenie pomaga w trudniejszych miejscach – podpowiada, gdzie
ustawić stopę, pokazuje chwyty.
W końcu ostatnie kilka minut nerwówki i jest! Przeżyłam :)
Na szczycie niespodzianka – boję się przestrzeni. Nigdy nie miałam lęku
wysokości, ale taka panorama 360 stopni z solidną lufą z trzech stron świata to
chyba dla mnie jednak trochę za dużo. Dopóki podziwiam widoki z pozycji
siedzącej, jest w miarę w porządku, ale gdy wstaję do zdjęcia, czuję się mocno
niepewnie. Dlatego hasło „schodzimy” przyjmuję z niejaką ulgą. Samo zejście z
wierzchołka i kolejne odcinki skalne są – jak to zwykle bywa – nieco
trudniejsze w dół, ale z pewną pomocą zewnątrz jakoś gramolę się coraz niżej. I
nawet już tak bardzo nie narzekam ;) Trzeba przyznać, że szlak na Kościelec nie
prowadzi przesadnie blisko przepaści, także ekspozycję można poczuć jedynie na
wierzchołku. Nie żeby mnie to przeszkadzało…
Z Karbu już nieco swobodniej w dół. Podczas przejścia przez
uroczą i zawsze piękną Zieloną Dolinę Gąsienicową zaliczam jeszcze trochę
śniegu w butach – w końcu to pewnie ostatni śnieg w butach w tym sezonie,
trzeba uczcić ;) Zejście Doliną Jaworzynki upływa już na pogawędkach i nieco
tylko nerwowym zerkaniu na zegarek. Potem szybkie zakupy, powrót na kwaterę,
pakowanie, prysznic, obiad i – do busa :( Jak to mówią – wszystko, co dobre,
szybko się kończy…
Wyjeżdżałam do Zakopanego z myślą, że raczej nie wyjdę poza
dolinki. Wyszło jak widać. Wyszło prawie 70 kilometrów i kilka
fajnych szczytów. Jasne – można więcej, szybciej, wyżej. Na pewno. Ale ja –
jeśli już z kimś się ścigam – to tylko z samą sobą. Uważam, że ten wyścig
wygrałam.
Po drodze zdążyłam tak jakoś na oko kilkadziesiąt razy
powiedzieć Arturowi i Monice, jak bardzo ich nie lubię. Że tak wysoko, tak
daleko i tak męcząco. Magdzie nie, bo z Magdą się lepiej w kwestii tempa
dogadywałyśmy ;) Artur powtarzał, że po powrocie do domu będę zadowolona.
Oczywiście, że będę! Oczywiście, że jestem! I wiedziałam to już nawet wtedy,
gdy akurat umierałam na kolejnym podejściu… no – ale co sobie ponarzekam, to
moje :)
Dlatego teraz chciałam podziękować. Arturowi – za
zaproszenie na wyjazd, za różnorodne metody perswazji, za pomoc. Dziewczynom –
za świetne towarzystwo, za długie rozmowy i mnóstwo śmiechu. Mówcie co chcecie,
ale to był świetny czas!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz