Bieganie po parku jest zasadniczo dość
nudne. Szczególnie jeśli ten sam park odwiedza się zwykle kilka
razy w tygodniu. Ażeby nieco umilić sobie kręcenie kółeczek,
postanowiłam zacząć słuchać podcastów. Szybko okazało się, że
był to strzał w dziesiątkę, a Spotify (czy jedna z wielu innych
aplikacji) zapewnia setki godzin wartościowych podróży we
wszystkich kierunkach. To właśnie wtedy, w jednych z odcinków
podcastu „Dział Zagraniczny”, po raz pierwszy usłyszałam o
kanadyjskich szkołach z internatem.
To było jak mocne, dobrze zamarkowane
uderzenie w twarz. Historia, którą opowiedziała Joanna
Gierak-Onoszko sprawiła, że przez resztę dnia chodziłam zupełnie
otępiała, a pierwsze, co zrobiłam o poranku, to zamówienie w
bibliotece jej książki „27 śmierci Toby’ego Obeda”.
Niestety, była wypożyczona, więc musiałam cierpliwie poczekać.
Przez te kilka tygodni wspomnienie usłyszanego koszmaru nieco
zbladło, ale jest to jedna z tych opowieści, których nie sposób
zapomnieć… Ale o co właściwie chodzi?
Z czym kojarzy się Wam Kanada? Z
syropem klonowym, bezkresnymi przestrzeniami, nowoczesnością,
bogactwem? Multikulturowością, dobrobytem? A może z przystojnym,
otwartym i uśmiechniętym premierem Justinem Trudeau?
A z poniżeniem, biciem, gwałtem? Z
oderwaniem od rodziców, własnej kultury, niekończącym się
strachem? Ze zlizywaniem własnych wymiocin, spaniem w zasikanych
prześcieradłach, molestowaniem przez opiekunów? Z przypinaniem do
krzesła elektrycznego? Trudno się czyta? Boli? I powinno. Bowiem
taki właśnie los stał się udziałem wielu tysięcy rdzennych
kanadyjskich dzieci.
Myślicie teraz, że z pewnością
chodzi o zamierzchłe czasy, że to historia wykopana z archiwów,
odczytana na nowo z pożółkłych dokumentów… Ostatnia szkoła z
internatem została zamknięta pod koniec dwudziestego wieku. Piekło,
które zgotowali rdzennym dzieciom duchowni (choć istniały także
szkoły świeckie z równie mroczną historią) trwało jeszcze za
życia większości z nas.
Pierwsze Narody (określenie Indianie
jest uznawane za pejoratywne, a wręcz obraźliwe; prawo do używania
ma jedynie osoba identyfikująca się jako Indianin) od zawsze były
solą w oku kolonizatorów. Przeszkadzały im odrębna kultura i
język „podbitych” narodów. Rząd Kanady postanowił, więc siłą
zasymilować rdzennych mieszkańców, zaczynając od najmłodszych.
Dzieci w wieku od pięciu do piętnastu lat były zmuszane do
przebywania w placówkach z internatem, często na zawsze odrywano je
od najbliższej rodziny.
W szkole nie pozwalano dzieciom mówić
w ojczystym języku, nieraz karano biciem za każde „niewłaściwe”
w oczach opiekunów słowo. Powszechne było molestowanie, nierzadko
zdarzały się gwałty – również między wychowankami szkoły.
Skutki niechcianych ciąż palono we wspólnym piecu. Każde dziecko
umieszczone w takiej placówce umierało wielokrotnie. Jak zachować
nadzieję, gdy absolutnie nikogo na świecie nie obchodził ich los?
Czy Kanada wiedziała, co dzieje się
za zamkniętymi drzwiami szkół? Trudno uwierzyć, że nie. Przecież
placówki nie istniały w równoległej rzeczywistości, mieszkali
ludzie. Raczej wiedzieć nie chciano. Takie były czasy, mówiono na
powtarzające się doniesienia o nieprawidłowościach. Dopiero w
latach dziewięćdziesiątych wypowiedź Phila Fontaine’a,
wpływowego polityka rdzennego pochodzenia, usłyszał cały kraj.
Phil Fontaine jest ocaleńcem. Tak
mówią o sobie ci, którzy przetrwali szkoły z internatem. Udało
im się – przeżyli. Joanna Gierak-Onoszko mogłaby ograniczyć do
opisania na kartach książki „szkolnych lat” młodych
Kanadyjczyków. Opowiadana przez nią historia jest jednak
wielowymiarowa, tak jak wiele wymiarów miało (i wciąż ma!)
cierpienie ocaleńców.
Cierpienie Toby’ego Obeda , ocaleńca
z Labradoru, nie skończyło się, gdy opuścił szkolne mury.
Zamiast świadectwa z czerwonym paskiem otrzymał rany psychiczne i
fizyczne, nieumiejętność tworzenia jakichkolwiek relacji,
skłonności do nałogów, lęki i depresję. Taką wyprawkę na
dorosłe życie otrzymywały od szkoły rdzenne kanadyjskie dzieci.
Jak miały przekazać miłość swoim dzieciom, skoro same otrzymały
tylko gniew i nienawiść? W taki sposób dziedzictwo placówek z
internatem było przekazywane na kolejne pokolenia.
Robimy to, co nam robiono. Siostra Anna
Wesley, opiekunka w jednej ze szkół. Oskarżona w jednym z pozwów
zbiorowych o znęcanie się nad dziećmi. Z opowieści ofiar wyłania
się obraz kobiety-potwora, traktującej swoich wychowanków z
niewyobrażalnym okrucieństwem. Gdzie jest haczyk? Anna Wesley była
rdzennego pochodzenia, dzieciństwo spędziła w bliźniaczej
placówce. Robimy to, co nam robiono. Evelyn, w dzieciństwie
wielokrotnie gwałcona przez chłopaków z sąsiedztwa. Gdy po
kilkudziesięciu latach decyduje się wnieść pozew i podaje do
protokołu nazwiska sprawców, słyszy: nie mogę pani reprezentować,
mam konflikt interesów. Robimy to, co nam robiono.
Chociaż naprawdę trudno stosować
tutaj takie rozróżnienie, właśnie te fragmenty poruszyły mnie
najbardziej. Zdaje się, że zło, ból i cierpienie wsiąkło w
kanadyjską ziemię i nie daje spokoju kolejnym pokoleniom. Mój
rozum może i jest racjonalnie w stanie pojąć skalę okrucieństwa,
która stała się udziałem dzieci Pierwszych Narodów, ale serce
zdecydowanie nie. Nawet teraz, pisząc o tych wydarzeniach, z trudem
powstrzymuję cisnące się do oczu łzy.
Teraz Kanada uczy się przepraszać i
żyć z brzemieniem, które sama na siebie nałożyła. Rząd zawarł
ugodę, na mocy której wypłacono ocaleńcom odszkodowania wahające
się od kilkunastu do nawet kilkuset tysięcy dolarów. Wielekroć
wiązało się to jednak z rozdrapywaniem dawnych ran, wspominaniem
oprawców, by utworzona na tą okoliczność Komisja Prawdy i
Pojednania mogła odpowiednio wycenić ich cierpienie. Wrze także w
przestrzeni publicznej. Kanadyjczycy uczą się życia w nowej, już
nie tak kryształowo czystej rzeczywistości.
Dawni uczniowie, obecnie
pięćdziesięcio-, sześćdziesięcio-. Siedemdziesięciolatkowie
także starają się żyć i nadać życiu sens. Dzień po dniu. I
próbują wybaczyć niewybaczalne.
Czasem stwierdzenie „brak mi słów”
przestaje być tylko błahym frazesem, a staje się zwyczajnym
stwierdzeniem faktu. Nie wiem, w jaki sposób udało się je znaleźć
kanadyjskim ocaleńcom. Dobrze, że znalazła je Joanna
Gierak-Onoszko. Ja chciałabym chyba tylko te wszystkie dzieci –
skrzywdzone dzieci w ciałach dorosłych – mocno przytulić.
Przeczytajcie.