sobota, 1 lutego 2020

Gdy jedna śmierć to za mało - „27 śmierci Toby’ego Obeda”




Bieganie po parku jest zasadniczo dość nudne. Szczególnie jeśli ten sam park odwiedza się zwykle kilka razy w tygodniu. Ażeby nieco umilić sobie kręcenie kółeczek, postanowiłam zacząć słuchać podcastów. Szybko okazało się, że był to strzał w dziesiątkę, a Spotify (czy jedna z wielu innych aplikacji) zapewnia setki godzin wartościowych podróży we wszystkich kierunkach. To właśnie wtedy, w jednych z odcinków podcastu „Dział Zagraniczny”, po raz pierwszy usłyszałam o kanadyjskich szkołach z internatem.

To było jak mocne, dobrze zamarkowane uderzenie w twarz. Historia, którą opowiedziała Joanna Gierak-Onoszko sprawiła, że przez resztę dnia chodziłam zupełnie otępiała, a pierwsze, co zrobiłam o poranku, to zamówienie w bibliotece jej książki „27 śmierci Toby’ego Obeda”. Niestety, była wypożyczona, więc musiałam cierpliwie poczekać. Przez te kilka tygodni wspomnienie usłyszanego koszmaru nieco zbladło, ale jest to jedna z tych opowieści, których nie sposób zapomnieć… Ale o co właściwie chodzi?

Z czym kojarzy się Wam Kanada? Z syropem klonowym, bezkresnymi przestrzeniami, nowoczesnością, bogactwem? Multikulturowością, dobrobytem? A może z przystojnym, otwartym i uśmiechniętym premierem Justinem Trudeau?

A z poniżeniem, biciem, gwałtem? Z oderwaniem od rodziców, własnej kultury, niekończącym się strachem? Ze zlizywaniem własnych wymiocin, spaniem w zasikanych prześcieradłach, molestowaniem przez opiekunów? Z przypinaniem do krzesła elektrycznego? Trudno się czyta? Boli? I powinno. Bowiem taki właśnie los stał się udziałem wielu tysięcy rdzennych kanadyjskich dzieci.

Myślicie teraz, że z pewnością chodzi o zamierzchłe czasy, że to historia wykopana z archiwów, odczytana na nowo z pożółkłych dokumentów… Ostatnia szkoła z internatem została zamknięta pod koniec dwudziestego wieku. Piekło, które zgotowali rdzennym dzieciom duchowni (choć istniały także szkoły świeckie z równie mroczną historią) trwało jeszcze za życia większości z nas.

Pierwsze Narody (określenie Indianie jest uznawane za pejoratywne, a wręcz obraźliwe; prawo do używania ma jedynie osoba identyfikująca się jako Indianin) od zawsze były solą w oku kolonizatorów. Przeszkadzały im odrębna kultura i język „podbitych” narodów. Rząd Kanady postanowił, więc siłą zasymilować rdzennych mieszkańców, zaczynając od najmłodszych. Dzieci w wieku od pięciu do piętnastu lat były zmuszane do przebywania w placówkach z internatem, często na zawsze odrywano je od najbliższej rodziny.

W szkole nie pozwalano dzieciom mówić w ojczystym języku, nieraz karano biciem za każde „niewłaściwe” w oczach opiekunów słowo. Powszechne było molestowanie, nierzadko zdarzały się gwałty – również między wychowankami szkoły. Skutki niechcianych ciąż palono we wspólnym piecu. Każde dziecko umieszczone w takiej placówce umierało wielokrotnie. Jak zachować nadzieję, gdy absolutnie nikogo na świecie nie obchodził ich los?

Czy Kanada wiedziała, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami szkół? Trudno uwierzyć, że nie. Przecież placówki nie istniały w równoległej rzeczywistości, mieszkali ludzie. Raczej wiedzieć nie chciano. Takie były czasy, mówiono na powtarzające się doniesienia o nieprawidłowościach. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych wypowiedź Phila Fontaine’a, wpływowego polityka rdzennego pochodzenia, usłyszał cały kraj.

Phil Fontaine jest ocaleńcem. Tak mówią o sobie ci, którzy przetrwali szkoły z internatem. Udało im się – przeżyli. Joanna Gierak-Onoszko mogłaby ograniczyć do opisania na kartach książki „szkolnych lat” młodych Kanadyjczyków. Opowiadana przez nią historia jest jednak wielowymiarowa, tak jak wiele wymiarów miało (i wciąż ma!) cierpienie ocaleńców.

Cierpienie Toby’ego Obeda , ocaleńca z Labradoru, nie skończyło się, gdy opuścił szkolne mury. Zamiast świadectwa z czerwonym paskiem otrzymał rany psychiczne i fizyczne, nieumiejętność tworzenia jakichkolwiek relacji, skłonności do nałogów, lęki i depresję. Taką wyprawkę na dorosłe życie otrzymywały od szkoły rdzenne kanadyjskie dzieci. Jak miały przekazać miłość swoim dzieciom, skoro same otrzymały tylko gniew i nienawiść? W taki sposób dziedzictwo placówek z internatem było przekazywane na kolejne pokolenia.

Robimy to, co nam robiono. Siostra Anna Wesley, opiekunka w jednej ze szkół. Oskarżona w jednym z pozwów zbiorowych o znęcanie się nad dziećmi. Z opowieści ofiar wyłania się obraz kobiety-potwora, traktującej swoich wychowanków z niewyobrażalnym okrucieństwem. Gdzie jest haczyk? Anna Wesley była rdzennego pochodzenia, dzieciństwo spędziła w bliźniaczej placówce. Robimy to, co nam robiono. Evelyn, w dzieciństwie wielokrotnie gwałcona przez chłopaków z sąsiedztwa. Gdy po kilkudziesięciu latach decyduje się wnieść pozew i podaje do protokołu nazwiska sprawców, słyszy: nie mogę pani reprezentować, mam konflikt interesów. Robimy to, co nam robiono.

Chociaż naprawdę trudno stosować tutaj takie rozróżnienie, właśnie te fragmenty poruszyły mnie najbardziej. Zdaje się, że zło, ból i cierpienie wsiąkło w kanadyjską ziemię i nie daje spokoju kolejnym pokoleniom. Mój rozum może i jest racjonalnie w stanie pojąć skalę okrucieństwa, która stała się udziałem dzieci Pierwszych Narodów, ale serce zdecydowanie nie. Nawet teraz, pisząc o tych wydarzeniach, z trudem powstrzymuję cisnące się do oczu łzy.

Teraz Kanada uczy się przepraszać i żyć z brzemieniem, które sama na siebie nałożyła. Rząd zawarł ugodę, na mocy której wypłacono ocaleńcom odszkodowania wahające się od kilkunastu do nawet kilkuset tysięcy dolarów. Wielekroć wiązało się to jednak z rozdrapywaniem dawnych ran, wspominaniem oprawców, by utworzona na tą okoliczność Komisja Prawdy i Pojednania mogła odpowiednio wycenić ich cierpienie. Wrze także w przestrzeni publicznej. Kanadyjczycy uczą się życia w nowej, już nie tak kryształowo czystej rzeczywistości.

Dawni uczniowie, obecnie pięćdziesięcio-, sześćdziesięcio-. Siedemdziesięciolatkowie także starają się żyć i nadać życiu sens. Dzień po dniu. I próbują wybaczyć niewybaczalne.

Czasem stwierdzenie „brak mi słów” przestaje być tylko błahym frazesem, a staje się zwyczajnym stwierdzeniem faktu. Nie wiem, w jaki sposób udało się je znaleźć kanadyjskim ocaleńcom. Dobrze, że znalazła je Joanna Gierak-Onoszko. Ja chciałabym chyba tylko te wszystkie dzieci – skrzywdzone dzieci w ciałach dorosłych – mocno przytulić.

Przeczytajcie.