Poniedziałek, piąta rano. Noga za nogą po raz ostatni
pokonujemy doskonale znaną drogę do szkoły. Już świta, więc znów pozostało
niewiele czasu, by odespać kolejną zarwaną noc. Cóż, taki mamy klimat - klimat
Lądka-Zdroju. Czuję się, jakbym wracała na Ziemię z jakiejś odległej galaktyki.
I chyba wcale nie chcę wracać...
Dla większości osób Lądek to sanatoria i kuracjusze
spacerujący po zdrojowych alejkach. Dla osób związanych ze środowiskiem górskim
we wrześniu staje się centrum wszechświata - wtedy odbywa się kultowy Festiwal
Górski. Zaś dla zawodników i sympatyków biegów ultra Lądek uzyskuje taki status
w lipcu - podczas Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.
Impreza, której szefuje Piotr Hercog, to cztery dni pełne emocji, wzruszeń i pozytywnej energii. Siedem biegów na różnych dystansach - od charytatywnej "dyszki" dla niepełnosprawnych dzieci z Piszkowic, czyli Trojak Trail aż po najdłuższy w Polsce Bieg 7 Szczytów... bagatela 240 kilometrów . Pośrodku jeszcze 21, 45, 68, 110 i 130 kilometrów . Do tego dziecięce biegi First Trail. Innymi słowy - dla każdego coś miłego. Pewnie dlatego w tym roku na startach stanęło łącznie około 1700 zawodników. Robi wrażenie? No i powinno.
A teraz pomyślcie, jak wygląda logistyka takiej imprezy. Na dobry początek - znakowanie kilkuset kilometrów tras (czyli powieszenie kilku-, a może i kilkunastu tysięcy taśm, a potem ich pozbieranie). Około dwudziestu punktów kontrolnych i odżywczych - na każdym ktoś musi być, a ponadto trzeba dowieźć tam nieprzeliczone ilości jedzenia i picia (dla przykładu: kilkaset litrów wody na każdym punkcie). Idźmy dalej: depozyty, w których zawodnicy zostawiają rzeczy na trzy przepaki. Biuro zawodów. Różnego rodzaju technikalia, jak chociażby rozstawienie sceny czy startu i mety. O wielu innych, równie istotnych kwestiach, z pewnością zapomniałam. Tym wszystkim zajmuje się Załoga Górska - zgrana grupa organizatorów i wolontariuszy, do której i ja mam przyjemność od dwóch lat należeć.
Nie piszę tego dlatego, żeby udowodnić, jaka to niesamowicie ciężka i niewdzięczna praca. Po pierwsze: wolontariat zwykle charakteryzuje się tym, że jest dobrowolny. Poza tym robota może i bywa wyczerpująca, ale jest wyjątkowo wdzięczna i daje mnóstwo satysfakcji. Jestem jak najdalsza od narzekania - to były piękne dni spędzone z pięknymi ludźmi i nie żałuję ani sekundy. Natomiast pamiętam, że jadąc na DFBG po raz pierwszy, w żaden sposób nie potrafiłam sobie tejże logistyki wyobrazić. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, co będę robić. I o ile akurat mnie zupełnie to nie przeszkadzało - wiedziałam, że skoro za organizację odpowiada ta sama ekipa co przy moim ukochanym Festiwalu Górskim, więc musi być dobrze - to niektórych potencjalnych wolontariuszy może to odstraszać. Inni z kolei po prostu lubią wiedzieć. To dla Was :)
Pierwsza myśl po przyjeździe: powoli zaczynam czuć się tutaj
jak w domu. Chociaż bywam w Lądku ledwie dwa razy w roku, to w zupełności
wystarczy, żeby wiedzieć, do której są otwarte sklepy, gdzie wieczorem pójść na
piwo i jak najszybciej dostać się do Kinoteatru - kwestie jak wiadomo kluczowe.
Z rozrzewnieniem witam znajome miejsca, oddycham zdrojowym powietrzem i chłonę
widoki. Z ulgą wysiadam z dusznego busa i podążam do mojego domu na
najbliższych kilka dni - gimnazjum przy ulicy Zamenhofa. Odmeldowuję się,
wrzucam plecak do pierwszej wolnej sali i ruszam na poszukiwania znajomych.
Środa to taki dzień rozbiegowy, większość osób dojeżdża albo wręcz dojedzie
jutro rano. Tym niemniej dla tych, co już na miejscu, zawsze znajdzie się
robota - Olga już o to zadba :D Robota w stylu "mydło i powidło" -
jakieś kubki do pakietów, plakaty porozwieszać, pomóc na mecie... Przy okazji
plotki i pogawędki... w końcu z większością Załogi nie widziałam się od roku.
Zupełnie niespodziewanie robi się ciemno. Uciekamy jeszcze we czwórkę na
wieczorny spacer i zwiedzanie okolicznych knajpek. W efekcie już pierwszej nocy
nie udało mi się uzbierać zbyt wielu godzin snu...
Na robocie :) |
Depozyty z trasy 240 kilometrów |
Na śniadaniu potwierdzają się moje przypuszczenia - jest nas
mniej niż w zeszłym roku, to na pewno. Ale co tam - w końcu nie liczy się
ilość, a jakość :D Na dziś zaplanowana już konkretna praca - depozyty. Nie
brzmi najbardziej fascynująco na świecie, ale ktoś musi. Zresztą będę jeszcze
tęsknić za tą nudą i dobrze o tym wiem. Zapowiada się niezły upał, więc
postanawiam jeszcze przed wyjściem umyć głowę celem ochłodzenia - zdecydowanie dobra decyzja. Na najdłuższych
dystansach - czyli 240, 130 i 110 kilometrów - biegacze mogą zapakować
potrzebne rzeczy do worków, a potem mieć do nich dostęp w wyznaczonych
punktach. Musimy zaznaczyć odpowiednia rubryczki na liście, nakleić numer
biegacza i odstawić worek w odpowiednie miejsce. Nie sprawia to żadnego
problemu, dopóki biegacze przychodzą pojedynczo... mamy nawet czas na
przepyszne tajskie lody. Serio, choćby dla nich mogłabym zostać w Lądku. Jednak
koło 17 zostajemy z Michałem tylko we dwoje i... armageddon! Wszyscy biegacze
postanowili oddać depozyty na godzinę przed startem. Szczęście, że mamy
różnokolorowe worki w zależności od miejsca docelowego. Przez kilkadziesiąt
minut jak w amoku stawiamy krzyżyki i wypisując numerki, odrzucając tylko
kolejne przepaki za siebie. W momencie, kiedy poważnie zaczynam obawiać się, że
zaraz utoniemy w powodzi paczek... nadchodzi pomoc! Już we czwórkę udaje nam
się opanować zielono-niebiesko-czarny bałagan. 10 minut później jest już pusto,
a my z oddali słyszymy wystrzał oznaczający start pierwszych biegów. Uff, było
gorąco. Ot, taki przedsmak jutrzejszego punktu.
W międzyczasie łapię kontakt z Kasią i Michałem, których
poznałam kiedyś w górach (no przecież gdzieżby indziej). Niedawno
przeprowadzili się do Lądka, więc na wieczór ustawiamy się na jakąś pizzę.
Próbujemy w doskonale mi znanej Mariannie, ale na dworze nie ma miejsc, a
znajomi są z psem. Sporym psem z lekkim ADHD, więc wejście do środka odpada ;)
Rzucają: to może pojedziemy do Stronia? Znamy tam fajną knajpkę. No dobra.
Trochę szaleństwo, ale co tam. Knajpka faktycznie sympatyczna, pizza bardzo
dobra, nadrabiamy zaległości towarzyskie. Pies też zadowolony. Wracam do
gimnazjum z silnym postanowieniem złapania wreszcie porządnej dawki snu.
Karimatka, śpiwór i prawie się udaje ;)
Dosypiam na zapas, bo tak naprawdę mogłabym wstać już przed
szóstą. Na zewnątrz buro i ponuro - zawodnicy całą noc biegli w deszczu. Czas
na festiwalowe specialite de la maison - punkt. Podobnie jak dwa lata temu
jedziemy na przełęcz Wilczą. Jeszcze tylko szybka odprawa i już pakujemy się do
Zibiego, który - również podobnie jak dwa lata temu - zawiezie nas i nasze
graty na miejsce. Rzeczy do ładowania trochę jest - na ten przykład 300 litrów wody, 70
sztuk bananów i takie tam. Zibi krzyczy tylko na nas: "Nie noście
tyle!", "Weźcie to we dwie!", "To za ciężkie!". Bardzo
to miłe, ale nasza kobieca niezależność bierze jednak górę - przecież nie
będziemy stać i się patrzeć :) Po drodze poważne rozmowy o życiu, ale też i sporo
śmiechu. Na przełęczy powtarzamy operację wyładowywania wszystkich gratów i
chwilę później zostajemy już same w środku lasu. Przed nami kilka bezczynnych
godzin, zanim na Wilczą przybiegnie pierwszy zawodnik. Pociesza nas tylko to,
że Zibi obiecał, że wkrótce przywiezie nam obiad :) Póki co zwiedzamy okolicę
(dokonujemy cennego odkrycia - znajdujemy porządny, drewniany wychodek! ;)) i
zbieramy drewno do kominka. Jako że nasza wiatka jest nieco dziurawa,
postanawiamy podwiesić pod sufitem plandekę na wypadek deszczu. Kilka trytytek i
wisi! Jestem z nas bardzo dumna - widać dziewczyny też potrafią w techniczne
operacje.
Potem obiecany obiadek i już przygotowania do
"pierwszego". Kroimy owoce i inne wiktuały, wlewamy do specjalnych
termosów wodę i izotonik, odgazowujemy colę. Nerwowo spoglądamy na drogę, gdzie
niebawem powinien pojawić się Łukasz Sagan, pierwszy zawodnik na Biegu 7
Szczytów. I jest! Filmy, zdjęcia (to my), kawałek arbuza (to on) i w drogę (też
on). Scenariusz powtarza się przy kolejnych zawodnikach, którzy póki co
przybiegają w sporych odstępach czasowych. Tu drobne wyjaśnienie: do nas akurat
przybiegają, bo bezpośrednio przed punktem jest zbieg - ale generalnie na
sformułowanie "bieg" często reagują śmiechem lub prychnięciem. W
trakcie pokonywania trasy 240 kilometrów biegnie się tylko w dół i
ewentualnie po płaskim, w górę się chodzi. Inne postępowanie to prosta droga to
DNF (czyli nieukończenia wyścigu).
Jesteśmy w stałym kontakcie z punktem nas poprzedzającym
(Ścinawka) i wyprzedzającym (Bardo). Dzięki temu możemy przekazywać sobie
informacje o przewidywanym czasie przybycia kolejnego biegacza, różnych nieprzewidzianych
zdarzeniach, kontuzjach... W ten właśnie sposób dochodzi do nas mrożąca krew w
żyłach informacja: kilka kilometrów dalej widziano niedźwiedzia z młodym! Kilka
dłużących się minut czekamy na potwierdzenie (wiecie, ciemno, do domu daleko, same
w lesie, te sprawy), które jednak nie nadchodzi. Okazuje się, że na jednego z
zawodników "coś warczało" - z pewnością nie był to jednak miś, tych
bowiem nie widziano w okolicach od 400 lat. Historia ewoluuje więc w anegdotę,
a wielokrotnie powtarzane pytanie: "czy warczał?" wywołuje u
wszystkich wybuchy śmiechu.
Nasz prywatny "niedźwiedź" :D |
Kolejna, dużo przyjemniejsza informacja: mamy pierwszego na
mecie! Łukasz Sagan pokonał 240 kilometrów (!!!) w kosmicznym czasie 30
godzin i 20 minut! Bije rekord trasy, należący uprzednio do Pawła Dybka -
biegnącego zresztą w tym roku na dystansie maratońskim. Co tu dużo mówić - po
prostu mały Wielki Człowiek.
W tak zwanym międzyczasie odwiedza nas support
poszczególnych zawodników - czyli rodzina, przyjaciele wspierające ich dobrym
słowem, ulubionymi przysmakami (hitem dla mnie była bita śmietana wysysana
prosto z opakowania) czy zmianą odzieży i obuwia. Szczególnie zapada mi w
pamięci sytuacja, gdy chłopak - mimo prawie 200 kilometrów w
nogach - troszczył się, żeby jego support nie jeździł za nim po wszystkich
punktach, bo "przecież się nie wyśpią". Rozpalamy też ognisko - może
nie tyle ze względu na temperaturę, co na klimat, który tworzy. Mimo pewnych
problemów z dostępnością materiałów (nie mamy siekiery, więc w grę wchodzą
tylko niezbyt wielkich gabarytów gałęzie), będzie paliło się do późnych godzin
nocnych. Zaś najlepszym sposobem ponownego rozniecenia dogasającego ognia okaże
się energicznie machanie deską do krojenia ;) Około północy przyjeżdżają
ratownicy, którzy będą u nas aż do rana. Uśmiecham się, odnajdując w rozpisce
znajome nazwisko w roli koordynatora działań GOPR. Tym niemniej mam szczerą
nadzieję, że nie będzie potrzeby niepokoić go telefonami dzisiejszej nocy.
Mentalnie przygotowujemy się na falę zawodników, którzy już
niebawem zameldują się na przełęczy Wilczej. Gdy do uczestników Biegu 7
Szczytów dołączą ci z biegu K-B-L (110 km ), przez kilka godzin będziemy wystawione
na ciężką próbę. Tak też się dzieje: od około 2 w nocy aż do rana żadna z nas
nie usiądzie nawet na sekundę. Krojenie, wrzucanie, nalewanie, zapisywanie.
Woda, cola, izotonik. Ser w kosteczkę, kabanoski w plasterki. "Proszę
podać swój numer!" (Odpowiedź: telefonu?) Budzik na telefonie, za 15 minut
trzeba obudzić pana, co śpi na mojej karimacie. Krzyknięte "powodzenia",
gdy nie ma nawet czasu, żeby podnieść głowę i zobaczyć, do kogo się mówi, bo
grozi to utratą palca. Jakiś żart rzucony w biegu, nerwowe przeliczanie
jedzenia i picia: czy starczy? Pytania: kto był przede mną, ile przede mną, ilu
już przebiegło. Czasem potrzeba motywacji: na następnym punkcie jest rosół i
przepaki, to tylko 12
kilometrów , dasz radę! Szaleństwo. Lubię to.
Około siódmej wszystko się uspokaja. Fala zmienia się w
ledwo ciurkający strumyczek. Przeżyłyśmy. Do organizmu powoli zaczyna docierać,
że poprzedniej nocy nie otrzymał należnej dawki snu (właściwie to nie otrzymał
żadnej ;)). Wszystkie trzy najchętniej zaryłybyśmy głowami w stół. A tu jeszcze
5 godzin na punkcie, potem jeszcze pakowanie, przejazd - krótko mówiąc na sen
wcześniej niż za osiem godzin nie ma co liczyć. Z pomocą w postaci propozycji
kawy przychodzą goprowcy. O tak! Za kawę w tej chwili sprzedałybyśmy własne
rodziny :) Na Wilczej nie ma prądu, co powoduje problemy z oświetleniem
(ratowałyśmy się czołówkami i przenośnymi lampkami) i niemożliwość
przygotowania ciepłych napojów, o które często pytają biegacze. Kawa
zdecydowanie stawia nas na nogi...
Teraz zaczyna się czas, który - mimo ogólnego zmulenia i
zmęczenia - lubię na punkcie najbardziej. To czas ludzi, którzy nie ścigają się
z innymi, tylko z samym sobą. Nie walczą o pudło, a o zmieszczenie się w
limicie. Każdy ze swoją historią i swoimi kłopotami. I chwilą na rozmowę, bo
"skoro jeszcze tyle do limitu, to można chwilę odpocząć". Jest dużo
luzu, żartów. "Spoko chłopaki, nie ma pośpiechu, my tu do dwunastej
jesteśmy." "Jak tam? Lepiej, przespałem się po drodze. Ile? 12
minut." Można każdym się zaopiekować, zaproponować kanapkę z prywatnych
zapasów, wycisnąć cytrynkę do wody. Przykazać każdemu: "widzimy się na
mecie!" i z mocno trzymać kciuki, bo to wcale nie takie oczywiste.
Przed jedenastą zjeżdża do nas ekipa ze Ścinawki, punktu 21 kilometrów
wcześniej. Na trasie jest jeszcze chłopak i dziewczyna na styku z limitem
czasu. Czekamy, co jakiś czas z niepokojem zerkając na zegarek. W międzyczasie
przyjeżdża Zibi, żeby spakować nas i punkt. Nie ma wyjścia, razem z nami musi
zaczekać na ostatnią dwójkę. Mnie z niewyspania zaczyna nosić (nie pytajcie,
tak już mam), dlatego kiedy pada propozycję, żebyśmy przespały się chwilę w aucie,
z przykrością odmawiam - wiem, że i tak nie zasnę. Czekamy, czekamy, czekamy.
Wreszcie są! Nasza wyczekiwana dwójka, a razem z nimi znakarze, którzy zbierali
z trasy oznakowania. Zaraz full serwis, picie, arbuzy, kanapki. Mówimy, że
biegną dalej i nie ma innej opcji! Kasia zaraża nas wszystkich pozytywną
energią (ona-nas!) - jest uśmiechnięta i wygląda naprawdę dobrze. Po kilkunastu
minutach rusza dalej. Miłosz nieco bardziej się ociąga, ale po drobnej
motywacji ze strony Zibiego także wychodzi. "Do zobaczenia na mecie!"
Patrzymy za nimi z mieszanką nadziei i niepokoju - za obydwoje będziemy mocno
trzymać kciuki.
Kiedy wsiadamy do samochodu, zaczyna mżyć. Czas wracać do rzeczywistości... Permanentne niedospanie wprowadza nas w trochę inny stan świadomości. Ale wiecie co? Nie zamieniłabym tych 26 godzin na punkcie na nic innego. Na żadne ciepłe łóżko, żadne leżaczki i drinki z palemką. Nie będę się bawić w fałszywą skromność - ciepłe słowa od zawodników cieszą. A właściwie od każdego z biegaczy dostajemy uśmiech, dobre słowo, jakiś żart. To transakcja wiązana - wymieniamy się energią. "Wy to w sumie macie gorzej - siedzicie cały czas w tym samym miejscu, nam to się przynajmniej krajobraz zmienia." "Do której tu jesteście? Do 12. Aaa, to zaraz koniec? Nie nie, nie do pólnocy do południa." W takim towarzystwie to ja mogę kroić arbuzy z uśmiechem choćby do końca świata! Poczucie sprawczości to najlepsza nagroda - fajnie mieć świadomość, że choćby w najmniejszym stopniu przyczyniło się do sukcesu tych wariatów :)
Po powrocie trzeba się jeszcze wypakować, przeliczyć
pozostałe rzeczy i odhaczyć na liście - w obecnym stanie taka matematyka jest
na granicy moich możliwości ;) Ale jakoś się udaje i pozostaje tylko jedno
marzenie - sen... Ustawiam budzik na za półtorej godziny, bo nie chcę tracić
całego dnia - trzeba pokibicować na mecie! Organizm zdecydowanie protestuje -
po obudzeniu jestem ledwo żywa i totalnie rozmemłana, ale szybki prysznic, kawa
i kanapka z nutellą stawiają mnie na nogi. Lecę na metę. Tam już spokojnie -
kolejni zawodnicy z trzech dystansów pojedynczo docierają na metę. Natomiast z
doświadczenia wiem, że po południu działo się tyle, że nie wiadomo, w co ręce
włożyć. Teraz jest czas na pogaduszki, odganianie się od os (no ja naprawdę nie
wiem, skąd się tyle tego robactwa wzięło), spokojny obiad. Im bliżej godziny
22, tym bardziej rośnie napięcie. Zbliża się limit czasu dla tras 110 i 240 kilometrów .
Coraz więcej osób gromadzi się dookoła sceny. Strasznie się
cieszę, że również ci zawodnicy, którzy przybiegają niewiele przed limitem,
dostaną należny im - jak każdemu! - aplauz. Brawa są momentami ogłuszające. A
rok temu o tej godzinie wokół strefy mety nie kręcił się nawet pies z kulawą
nogą... Serce rośnie! My zaś z niepokojem spoglądamy na nieubłaganie
odliczający kolejne sekundy zegar. Osobiście mocno kibicuję Kasi, która
zdecydowanie jest w stanie ukończyć bieg - pytanie tylko, czy zdąży...
Kilkadziesiąt minut przed limitem na metę wpada kolejny biegacz z dystansu 240 kilometrów .
Mówi: "My to się już chyba widzieliśmy." Odpowiadam: "Mówiłam,
że do zobaczenia na mecie i się spełniło." Fajne, wzruszające chwile.
Półtorej minuty przed 22 przybiega chłopak, którego też doskonale pamiętam z
punktu. Pięknie się patrzy na jego radość, ale jednocześnie daje nam to już
pewność, że Kasia w limicie 52h się nie zmieści.
Kasia na mecie! |
Przy ogromnym aplauzie i z eskortą znakarzy, którzy wybiegli
jej naprzeciw, przekracza linię mety o 22.04. Jest ostatnią zawodniczką na
trasie. Należy się oczywiście medal i gratulacje od Piotra Hercoga, ale co z
klasyfikacją? Kasia o 4 minuty przekroczyła limit czasu... Szczęśliwie dzięki
ogromnemu wsparciu publiczności, która nie dała Piotrowi choćby szansy na
podjęcie innej decyzji, zgodnie ze swoimi uprawnieniami Sędziego Głównego Piotr
Hercog umożliwia sklasyfikowanie Kasi w Biegu 7 Szczytów. Radość jest ogromna!
I sama nie wiem, czy większa zawodniczki (chyba jeszcze mocno oszołomionej) czy
nasza (kibiców). Na koniec trochę śmiechu, gdy Kasia mówi: "Chciałabym
podziękować wolontariuszom na punktach, bo trzy razy chciałam zejść z trasy,
ale oni każdorazowo wypychali mnie na nią z powrotem, mówiąc, że za dobrze
wyglądam!" :) Wracamy - pora przygotować się na kolejny intensywny dzień.
Niedziela to czas biegów dziecięcych, charytatywnego biegu
Trojak Trail (10 km ),
no i oczywiście ceremonii dekoracji połączonej z licytacją na rzecz dzieci z
ośrodka w Piszkowicach. Pierwszy raz mam okazję pomagać przy biegach First
Trail, które odbywają się pod przewodnictwem Polly i Kaniona. Dzieciaki biegają
na dystansach 100, 200, 400 i 600 metrów . Najmłodsi startują w asyście
rodziców, więc bardzo ważną zasadą staje się, że "dziecko musi dotykać
podłoża" :) Chyba żaden inny dystans nie wywołuje takich emocji... Są łzy
radości i łzy złości, jest zacięta walka do ostatnich metrów i widowiskowy pad
na mecie. Nam przypadła odrobinę niewdzięczna rola: pilnowanie, żeby wszelkie
żelki nie zniknęły jeszcze przed początkiem wyścigu ;) Z kolei Trojak Trail to
bieg dla każdego - i każdego zachęcam do udziału, bo to fantastyczne
doświadczenie i przygoda, nawet dla osób zupełnie niebiegających! Mówię to z
pełną odpowiedzialnością i świadomością - u mnie także wisi na honorowym
miejscu zeszłoroczny medal. A powiedzieć, że nie biegam, to mało :D
Nie zdążył jeszcze opaść bitewny, tfu!, biegowy kurz, a już
rozpoczyna się kolejny punkt programu. Równie emocjonujący. Prowadzona przez
Zbigniewa Piotrowicza licytacja na rzecz Zespołu Leczniczo-Opiekuńczego w
Piszkowicach. Jak co roku można stać się właścicielem niezwykle wartościowych
przedmiotów: kamienia z Everestu podarowanego przez Piotra Pustelnika, zestawu
biegowego od Piotra Hercoga czy piłki podpisanej przez największe sławy
polskiego sportu. Wpływy z licytacji i pakietów startowych Trojak Trail
wyniosły ponad 17 000 złotych!
Punktualnie o godzinie czternastej wyczekiwana przez
wszystkich - dekoracja. 7 dystansów, na każdym kobieca i męska kategoria open
oraz pięć kategorii wiekowych. Sporo, prawda? Ale to dobrze - to jest czas na
świętowanie. Szczególnie przypatruję się zawodnikom z tras K-B-L i z Biegu 7
Szczytów, bo to właśnie oni przebiegali przez nasz punkt. Obserwuję rekordzistę
trasy niesamowitego Łukasza Sagana i niesamowicie młodziutką zwyciężczynię
wśród kobiet Anię Hoduń. Z uśmiechem obserwuję wręczenie nagrody Kasi, która
wczoraj została "dopisana" do klasyfikacji, a dziś wygrywa swoją
kategorię wiekową. No i jest ten moment, kiedy na chwilę zamieniamy się rolami
- Załoga Górska wchodzi na scenę, staje na podium (ci, co się zmieszczą ;)), a
biegacze klaszczą. Nie ma co ukrywać (bo ukryć by się nie dało) - całkiem lubię
tę chwilę. Zaś dwa lata temu, gdy zupełnie się tego nie spodziewałam, po
wejściu na scenę miałam mokre oczy. Wzrusz. Naprawdę.
A po dekoracji - gdy zawodnicy rozjadą się już do domów -
wolontariuszom pozostaje... sprzątanie. W kilka godzin znika scena i strefa
startu/mety. Potem ładujemy na busy wszystko, co zostało w magazynie - wodę,
arbuzy, akcesoria kuchenne. Trochę tego jest. A potem, gdy na zewnątrz właśnie
się ściemnia, zaczynamy przygotowywać się na wielkie wyjście (wiecie, ciuchy,
fryzura, makijaż, te sprawy) ;) I ruszamy! Co roku zadziwia mnie fakt, że po
czterech dniach zasuwania mamy jeszcze siłę i ochotę na tańce do wschodu
słońca... ale lubię to! Bo to jest taki moment, kiedy każdy może sobie z
czystym sumieniem powiedzieć, że wykonał kawał dobrej, potrzebnej roboty.
I na koniec nie sposób zapomnieć o najcudowniejszej ekipie,
dzięki której na DFBG wracam już po raz trzeci i będę wracać do końca świata i
jeden dzień dłużej. Ekipie, dzięki której w Kotlinie Kłodzkiej czuję się jak w
domu. Gdzie zawsze jest z kim pogadać, z kim ponarzekać, do kogo się uśmiechnąć
i z kim pokroić arbuzy. Zawsze ktoś pomoże, zawsze ktoś poratuje - w każdej
sytuacji. Nie sposób się z Wami nudzić...
ZAŁOGO GÓRSKA - przeogromne DZIĘKUJĘ! <3 <3 <3
Chwila wolontariackiej chwały - Załoga Górska na scenie :) |
(Większość zdjęć pochodzi z fanpage'a Dolnośląski FestiwalBiegów Górskich.)