czwartek, 27 lipca 2017

Lądek, Lądeczek, Lądunio - tam, gdzie warczą niedźwiedzie

Poniedziałek, piąta rano. Noga za nogą po raz ostatni pokonujemy doskonale znaną drogę do szkoły. Już świta, więc znów pozostało niewiele czasu, by odespać kolejną zarwaną noc. Cóż, taki mamy klimat - klimat Lądka-Zdroju. Czuję się, jakbym wracała na Ziemię z jakiejś odległej galaktyki. I chyba wcale nie chcę wracać...


Dla większości osób Lądek to sanatoria i kuracjusze spacerujący po zdrojowych alejkach. Dla osób związanych ze środowiskiem górskim we wrześniu staje się centrum wszechświata - wtedy odbywa się kultowy Festiwal Górski. Zaś dla zawodników i sympatyków biegów ultra Lądek uzyskuje taki status w lipcu - podczas Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.

Impreza, której szefuje Piotr Hercog, to cztery dni pełne emocji, wzruszeń i pozytywnej energii. Siedem biegów na różnych dystansach - od charytatywnej "dyszki" dla niepełnosprawnych dzieci z Piszkowic, czyli Trojak Trail aż po najdłuższy w Polsce Bieg 7 Szczytów... bagatela 240 kilometrów. Pośrodku jeszcze 21, 45, 68, 110 i 130 kilometrów. Do tego dziecięce biegi First Trail. Innymi słowy - dla każdego coś miłego. Pewnie dlatego w tym roku na startach stanęło łącznie około 1700 zawodników. Robi wrażenie? No i powinno.

A teraz pomyślcie, jak wygląda logistyka takiej imprezy. Na dobry początek - znakowanie kilkuset kilometrów tras (czyli powieszenie kilku-, a może i kilkunastu tysięcy taśm, a potem ich pozbieranie). Około dwudziestu punktów kontrolnych i odżywczych - na każdym ktoś musi być, a ponadto trzeba dowieźć tam nieprzeliczone ilości jedzenia i picia (dla przykładu: kilkaset litrów wody na każdym punkcie). Idźmy dalej: depozyty, w których zawodnicy zostawiają rzeczy na trzy przepaki. Biuro zawodów. Różnego rodzaju technikalia, jak chociażby rozstawienie sceny czy startu i mety. O wielu innych, równie istotnych kwestiach, z pewnością zapomniałam. Tym wszystkim zajmuje się Załoga Górska - zgrana grupa organizatorów i wolontariuszy, do której i ja mam przyjemność od dwóch lat należeć.


Nie piszę tego dlatego, żeby udowodnić, jaka to niesamowicie ciężka i niewdzięczna praca. Po pierwsze: wolontariat zwykle charakteryzuje się tym, że jest dobrowolny. Poza tym robota może i bywa wyczerpująca, ale jest wyjątkowo wdzięczna i daje mnóstwo satysfakcji. Jestem jak najdalsza od narzekania - to były piękne dni spędzone z pięknymi ludźmi i nie żałuję ani sekundy. Natomiast pamiętam, że jadąc na DFBG po raz pierwszy, w żaden sposób nie potrafiłam sobie tejże logistyki wyobrazić. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, co będę robić. I o ile akurat mnie zupełnie to nie przeszkadzało - wiedziałam, że skoro za organizację odpowiada ta sama ekipa co przy moim ukochanym Festiwalu Górskim, więc musi być dobrze - to niektórych potencjalnych wolontariuszy może to odstraszać. Inni z kolei po prostu lubią wiedzieć. To dla Was :)

Pierwsza myśl po przyjeździe: powoli zaczynam czuć się tutaj jak w domu. Chociaż bywam w Lądku ledwie dwa razy w roku, to w zupełności wystarczy, żeby wiedzieć, do której są otwarte sklepy, gdzie wieczorem pójść na piwo i jak najszybciej dostać się do Kinoteatru - kwestie jak wiadomo kluczowe. Z rozrzewnieniem witam znajome miejsca, oddycham zdrojowym powietrzem i chłonę widoki. Z ulgą wysiadam z dusznego busa i podążam do mojego domu na najbliższych kilka dni - gimnazjum przy ulicy Zamenhofa. Odmeldowuję się, wrzucam plecak do pierwszej wolnej sali i ruszam na poszukiwania znajomych. Środa to taki dzień rozbiegowy, większość osób dojeżdża albo wręcz dojedzie jutro rano. Tym niemniej dla tych, co już na miejscu, zawsze znajdzie się robota - Olga już o to zadba :D Robota w stylu "mydło i powidło" - jakieś kubki do pakietów, plakaty porozwieszać, pomóc na mecie... Przy okazji plotki i pogawędki... w końcu z większością Załogi nie widziałam się od roku. Zupełnie niespodziewanie robi się ciemno. Uciekamy jeszcze we czwórkę na wieczorny spacer i zwiedzanie okolicznych knajpek. W efekcie już pierwszej nocy nie udało mi się uzbierać zbyt wielu godzin snu...

Na robocie :)
Depozyty z trasy 240 kilometrów
Na śniadaniu potwierdzają się moje przypuszczenia - jest nas mniej niż w zeszłym roku, to na pewno. Ale co tam - w końcu nie liczy się ilość, a jakość :D Na dziś zaplanowana już konkretna praca - depozyty. Nie brzmi najbardziej fascynująco na świecie, ale ktoś musi. Zresztą będę jeszcze tęsknić za tą nudą i dobrze o tym wiem. Zapowiada się niezły upał, więc postanawiam jeszcze przed wyjściem umyć głowę celem ochłodzenia  - zdecydowanie dobra decyzja. Na najdłuższych dystansach - czyli 240, 130 i 110 kilometrów - biegacze mogą zapakować potrzebne rzeczy do worków, a potem mieć do nich dostęp w wyznaczonych punktach. Musimy zaznaczyć odpowiednia rubryczki na liście, nakleić numer biegacza i odstawić worek w odpowiednie miejsce. Nie sprawia to żadnego problemu, dopóki biegacze przychodzą pojedynczo... mamy nawet czas na przepyszne tajskie lody. Serio, choćby dla nich mogłabym zostać w Lądku. Jednak koło 17 zostajemy z Michałem tylko we dwoje i... armageddon! Wszyscy biegacze postanowili oddać depozyty na godzinę przed startem. Szczęście, że mamy różnokolorowe worki w zależności od miejsca docelowego. Przez kilkadziesiąt minut jak w amoku stawiamy krzyżyki i wypisując numerki, odrzucając tylko kolejne przepaki za siebie. W momencie, kiedy poważnie zaczynam obawiać się, że zaraz utoniemy w powodzi paczek... nadchodzi pomoc! Już we czwórkę udaje nam się opanować zielono-niebiesko-czarny bałagan. 10 minut później jest już pusto, a my z oddali słyszymy wystrzał oznaczający start pierwszych biegów. Uff, było gorąco. Ot, taki przedsmak jutrzejszego punktu.

W międzyczasie łapię kontakt z Kasią i Michałem, których poznałam kiedyś w górach (no przecież gdzieżby indziej). Niedawno przeprowadzili się do Lądka, więc na wieczór ustawiamy się na jakąś pizzę. Próbujemy w doskonale mi znanej Mariannie, ale na dworze nie ma miejsc, a znajomi są z psem. Sporym psem z lekkim ADHD, więc wejście do środka odpada ;) Rzucają: to może pojedziemy do Stronia? Znamy tam fajną knajpkę. No dobra. Trochę szaleństwo, ale co tam. Knajpka faktycznie sympatyczna, pizza bardzo dobra, nadrabiamy zaległości towarzyskie. Pies też zadowolony. Wracam do gimnazjum z silnym postanowieniem złapania wreszcie porządnej dawki snu. Karimatka, śpiwór i prawie się udaje ;)

Dosypiam na zapas, bo tak naprawdę mogłabym wstać już przed szóstą. Na zewnątrz buro i ponuro - zawodnicy całą noc biegli w deszczu. Czas na festiwalowe specialite de la maison - punkt. Podobnie jak dwa lata temu jedziemy na przełęcz Wilczą. Jeszcze tylko szybka odprawa i już pakujemy się do Zibiego, który - również podobnie jak dwa lata temu - zawiezie nas i nasze graty na miejsce. Rzeczy do ładowania trochę jest - na ten przykład 300 litrów wody, 70 sztuk bananów i takie tam. Zibi krzyczy tylko na nas: "Nie noście tyle!", "Weźcie to we dwie!", "To za ciężkie!". Bardzo to miłe, ale nasza kobieca niezależność bierze jednak górę - przecież nie będziemy stać i się patrzeć :) Po drodze poważne rozmowy o życiu, ale też i sporo śmiechu. Na przełęczy powtarzamy operację wyładowywania wszystkich gratów i chwilę później zostajemy już same w środku lasu. Przed nami kilka bezczynnych godzin, zanim na Wilczą przybiegnie pierwszy zawodnik. Pociesza nas tylko to, że Zibi obiecał, że wkrótce przywiezie nam obiad :) Póki co zwiedzamy okolicę (dokonujemy cennego odkrycia - znajdujemy porządny, drewniany wychodek! ;)) i zbieramy drewno do kominka. Jako że nasza wiatka jest nieco dziurawa, postanawiamy podwiesić pod sufitem plandekę na wypadek deszczu. Kilka trytytek i wisi! Jestem z nas bardzo dumna - widać dziewczyny też potrafią w techniczne operacje.

Łukasz Sagan na Przełęczy Wilczej
Potem obiecany obiadek i już przygotowania do "pierwszego". Kroimy owoce i inne wiktuały, wlewamy do specjalnych termosów wodę i izotonik, odgazowujemy colę. Nerwowo spoglądamy na drogę, gdzie niebawem powinien pojawić się Łukasz Sagan, pierwszy zawodnik na Biegu 7 Szczytów. I jest! Filmy, zdjęcia (to my), kawałek arbuza (to on) i w drogę (też on). Scenariusz powtarza się przy kolejnych zawodnikach, którzy póki co przybiegają w sporych odstępach czasowych. Tu drobne wyjaśnienie: do nas akurat przybiegają, bo bezpośrednio przed punktem jest zbieg - ale generalnie na sformułowanie "bieg" często reagują śmiechem lub prychnięciem. W trakcie pokonywania trasy 240 kilometrów biegnie się tylko w dół i ewentualnie po płaskim, w górę się chodzi. Inne postępowanie to prosta droga to DNF (czyli nieukończenia wyścigu).

Jesteśmy w stałym kontakcie z punktem nas poprzedzającym (Ścinawka) i wyprzedzającym (Bardo). Dzięki temu możemy przekazywać sobie informacje o przewidywanym czasie przybycia kolejnego biegacza, różnych nieprzewidzianych zdarzeniach, kontuzjach... W ten właśnie sposób dochodzi do nas mrożąca krew w żyłach informacja: kilka kilometrów dalej widziano niedźwiedzia z młodym! Kilka dłużących się minut czekamy na potwierdzenie (wiecie, ciemno, do domu daleko, same w lesie, te sprawy), które jednak nie nadchodzi. Okazuje się, że na jednego z zawodników "coś warczało" - z pewnością nie był to jednak miś, tych bowiem nie widziano w okolicach od 400 lat. Historia ewoluuje więc w anegdotę, a wielokrotnie powtarzane pytanie: "czy warczał?" wywołuje u wszystkich wybuchy śmiechu.

Nasz prywatny "niedźwiedź" :D
Kolejna, dużo przyjemniejsza informacja: mamy pierwszego na mecie! Łukasz Sagan pokonał 240 kilometrów (!!!) w kosmicznym czasie 30 godzin i 20 minut! Bije rekord trasy, należący uprzednio do Pawła Dybka - biegnącego zresztą w tym roku na dystansie maratońskim. Co tu dużo mówić - po prostu mały Wielki Człowiek.

W tak zwanym międzyczasie odwiedza nas support poszczególnych zawodników - czyli rodzina, przyjaciele wspierające ich dobrym słowem, ulubionymi przysmakami (hitem dla mnie była bita śmietana wysysana prosto z opakowania) czy zmianą odzieży i obuwia. Szczególnie zapada mi w pamięci sytuacja, gdy chłopak - mimo prawie 200 kilometrów w nogach - troszczył się, żeby jego support nie jeździł za nim po wszystkich punktach, bo "przecież się nie wyśpią". Rozpalamy też ognisko - może nie tyle ze względu na temperaturę, co na klimat, który tworzy. Mimo pewnych problemów z dostępnością materiałów (nie mamy siekiery, więc w grę wchodzą tylko niezbyt wielkich gabarytów gałęzie), będzie paliło się do późnych godzin nocnych. Zaś najlepszym sposobem ponownego rozniecenia dogasającego ognia okaże się energicznie machanie deską do krojenia ;) Około północy przyjeżdżają ratownicy, którzy będą u nas aż do rana. Uśmiecham się, odnajdując w rozpisce znajome nazwisko w roli koordynatora działań GOPR. Tym niemniej mam szczerą nadzieję, że nie będzie potrzeby niepokoić go telefonami dzisiejszej nocy.

Mentalnie przygotowujemy się na falę zawodników, którzy już niebawem zameldują się na przełęczy Wilczej. Gdy do uczestników Biegu 7 Szczytów dołączą ci z biegu K-B-L (110 km), przez kilka godzin będziemy wystawione na ciężką próbę. Tak też się dzieje: od około 2 w nocy aż do rana żadna z nas nie usiądzie nawet na sekundę. Krojenie, wrzucanie, nalewanie, zapisywanie. Woda, cola, izotonik. Ser w kosteczkę, kabanoski w plasterki. "Proszę podać swój numer!" (Odpowiedź: telefonu?) Budzik na telefonie, za 15 minut trzeba obudzić pana, co śpi na mojej karimacie. Krzyknięte "powodzenia", gdy nie ma nawet czasu, żeby podnieść głowę i zobaczyć, do kogo się mówi, bo grozi to utratą palca. Jakiś żart rzucony w biegu, nerwowe przeliczanie jedzenia i picia: czy starczy? Pytania: kto był przede mną, ile przede mną, ilu już przebiegło. Czasem potrzeba motywacji: na następnym punkcie jest rosół i przepaki, to tylko 12 kilometrów, dasz radę! Szaleństwo. Lubię to.

Około siódmej wszystko się uspokaja. Fala zmienia się w ledwo ciurkający strumyczek. Przeżyłyśmy. Do organizmu powoli zaczyna docierać, że poprzedniej nocy nie otrzymał należnej dawki snu (właściwie to nie otrzymał żadnej ;)). Wszystkie trzy najchętniej zaryłybyśmy głowami w stół. A tu jeszcze 5 godzin na punkcie, potem jeszcze pakowanie, przejazd - krótko mówiąc na sen wcześniej niż za osiem godzin nie ma co liczyć. Z pomocą w postaci propozycji kawy przychodzą goprowcy. O tak! Za kawę w tej chwili sprzedałybyśmy własne rodziny :) Na Wilczej nie ma prądu, co powoduje problemy z oświetleniem (ratowałyśmy się czołówkami i przenośnymi lampkami) i niemożliwość przygotowania ciepłych napojów, o które często pytają biegacze. Kawa zdecydowanie stawia nas na nogi...

Teraz zaczyna się czas, który - mimo ogólnego zmulenia i zmęczenia - lubię na punkcie najbardziej. To czas ludzi, którzy nie ścigają się z innymi, tylko z samym sobą. Nie walczą o pudło, a o zmieszczenie się w limicie. Każdy ze swoją historią i swoimi kłopotami. I chwilą na rozmowę, bo "skoro jeszcze tyle do limitu, to można chwilę odpocząć". Jest dużo luzu, żartów. "Spoko chłopaki, nie ma pośpiechu, my tu do dwunastej jesteśmy." "Jak tam? Lepiej, przespałem się po drodze. Ile? 12 minut." Można każdym się zaopiekować, zaproponować kanapkę z prywatnych zapasów, wycisnąć cytrynkę do wody. Przykazać każdemu: "widzimy się na mecie!" i z mocno trzymać kciuki, bo to wcale nie takie oczywiste.

Przed jedenastą zjeżdża do nas ekipa ze Ścinawki, punktu 21 kilometrów wcześniej. Na trasie jest jeszcze chłopak i dziewczyna na styku z limitem czasu. Czekamy, co jakiś czas z niepokojem zerkając na zegarek. W międzyczasie przyjeżdża Zibi, żeby spakować nas i punkt. Nie ma wyjścia, razem z nami musi zaczekać na ostatnią dwójkę. Mnie z niewyspania zaczyna nosić (nie pytajcie, tak już mam), dlatego kiedy pada propozycję, żebyśmy przespały się chwilę w aucie, z przykrością odmawiam - wiem, że i tak nie zasnę. Czekamy, czekamy, czekamy. Wreszcie są! Nasza wyczekiwana dwójka, a razem z nimi znakarze, którzy zbierali z trasy oznakowania. Zaraz full serwis, picie, arbuzy, kanapki. Mówimy, że biegną dalej i nie ma innej opcji! Kasia zaraża nas wszystkich pozytywną energią (ona-nas!) - jest uśmiechnięta i wygląda naprawdę dobrze. Po kilkunastu minutach rusza dalej. Miłosz nieco bardziej się ociąga, ale po drobnej motywacji ze strony Zibiego także wychodzi. "Do zobaczenia na mecie!" Patrzymy za nimi z mieszanką nadziei i niepokoju - za obydwoje będziemy mocno trzymać kciuki.

Kiedy wsiadamy do samochodu, zaczyna mżyć. Czas wracać do rzeczywistości... Permanentne niedospanie wprowadza nas w trochę inny stan świadomości. Ale wiecie co? Nie zamieniłabym tych 26 godzin na punkcie na nic innego. Na żadne ciepłe łóżko, żadne leżaczki i drinki z palemką. Nie będę się bawić w fałszywą skromność - ciepłe słowa od zawodników cieszą. A właściwie od każdego z biegaczy dostajemy uśmiech, dobre słowo, jakiś żart. To transakcja wiązana - wymieniamy się energią. "Wy to w sumie macie gorzej - siedzicie cały czas w tym samym miejscu, nam to się przynajmniej krajobraz zmienia." "Do której tu jesteście? Do 12. Aaa, to zaraz koniec? Nie nie, nie do pólnocy do południa." W takim towarzystwie to ja mogę kroić arbuzy z uśmiechem choćby do końca świata! Poczucie sprawczości to najlepsza nagroda - fajnie mieć świadomość, że choćby w najmniejszym stopniu przyczyniło się do sukcesu tych wariatów :)

Po powrocie trzeba się jeszcze wypakować, przeliczyć pozostałe rzeczy i odhaczyć na liście - w obecnym stanie taka matematyka jest na granicy moich możliwości ;) Ale jakoś się udaje i pozostaje tylko jedno marzenie - sen... Ustawiam budzik na za półtorej godziny, bo nie chcę tracić całego dnia - trzeba pokibicować na mecie! Organizm zdecydowanie protestuje - po obudzeniu jestem ledwo żywa i totalnie rozmemłana, ale szybki prysznic, kawa i kanapka z nutellą stawiają mnie na nogi. Lecę na metę. Tam już spokojnie - kolejni zawodnicy z trzech dystansów pojedynczo docierają na metę. Natomiast z doświadczenia wiem, że po południu działo się tyle, że nie wiadomo, w co ręce włożyć. Teraz jest czas na pogaduszki, odganianie się od os (no ja naprawdę nie wiem, skąd się tyle tego robactwa wzięło), spokojny obiad. Im bliżej godziny 22, tym bardziej rośnie napięcie. Zbliża się limit czasu dla tras 110 i 240 kilometrów.

Coraz więcej osób gromadzi się dookoła sceny. Strasznie się cieszę, że również ci zawodnicy, którzy przybiegają niewiele przed limitem, dostaną należny im - jak każdemu! - aplauz. Brawa są momentami ogłuszające. A rok temu o tej godzinie wokół strefy mety nie kręcił się nawet pies z kulawą nogą... Serce rośnie! My zaś z niepokojem spoglądamy na nieubłaganie odliczający kolejne sekundy zegar. Osobiście mocno kibicuję Kasi, która zdecydowanie jest w stanie ukończyć bieg - pytanie tylko, czy zdąży... Kilkadziesiąt minut przed limitem na metę wpada kolejny biegacz z dystansu 240 kilometrów. Mówi: "My to się już chyba widzieliśmy." Odpowiadam: "Mówiłam, że do zobaczenia na mecie i się spełniło." Fajne, wzruszające chwile. Półtorej minuty przed 22 przybiega chłopak, którego też doskonale pamiętam z punktu. Pięknie się patrzy na jego radość, ale jednocześnie daje nam to już pewność, że Kasia w limicie 52h się nie zmieści.

Kasia na mecie!
Przy ogromnym aplauzie i z eskortą znakarzy, którzy wybiegli jej naprzeciw, przekracza linię mety o 22.04. Jest ostatnią zawodniczką na trasie. Należy się oczywiście medal i gratulacje od Piotra Hercoga, ale co z klasyfikacją? Kasia o 4 minuty przekroczyła limit czasu... Szczęśliwie dzięki ogromnemu wsparciu publiczności, która nie dała Piotrowi choćby szansy na podjęcie innej decyzji, zgodnie ze swoimi uprawnieniami Sędziego Głównego Piotr Hercog umożliwia sklasyfikowanie Kasi w Biegu 7 Szczytów. Radość jest ogromna! I sama nie wiem, czy większa zawodniczki (chyba jeszcze mocno oszołomionej) czy nasza (kibiców). Na koniec trochę śmiechu, gdy Kasia mówi: "Chciałabym podziękować wolontariuszom na punktach, bo trzy razy chciałam zejść z trasy, ale oni każdorazowo wypychali mnie na nią z powrotem, mówiąc, że za dobrze wyglądam!" :) Wracamy - pora przygotować się na kolejny intensywny dzień.

Niedziela to czas biegów dziecięcych, charytatywnego biegu Trojak Trail (10 km), no i oczywiście ceremonii dekoracji połączonej z licytacją na rzecz dzieci z ośrodka w Piszkowicach. Pierwszy raz mam okazję pomagać przy biegach First Trail, które odbywają się pod przewodnictwem Polly i Kaniona. Dzieciaki biegają na dystansach 100, 200, 400 i 600 metrów. Najmłodsi startują w asyście rodziców, więc bardzo ważną zasadą staje się, że "dziecko musi dotykać podłoża" :) Chyba żaden inny dystans nie wywołuje takich emocji... Są łzy radości i łzy złości, jest zacięta walka do ostatnich metrów i widowiskowy pad na mecie. Nam przypadła odrobinę niewdzięczna rola: pilnowanie, żeby wszelkie żelki nie zniknęły jeszcze przed początkiem wyścigu ;) Z kolei Trojak Trail to bieg dla każdego - i każdego zachęcam do udziału, bo to fantastyczne doświadczenie i przygoda, nawet dla osób zupełnie niebiegających! Mówię to z pełną odpowiedzialnością i świadomością - u mnie także wisi na honorowym miejscu zeszłoroczny medal. A powiedzieć, że nie biegam, to mało :D

Załoga Górska po przebiegnięciu Trojak Trail - jest moc!
Nie zdążył jeszcze opaść bitewny, tfu!, biegowy kurz, a już rozpoczyna się kolejny punkt programu. Równie emocjonujący. Prowadzona przez Zbigniewa Piotrowicza licytacja na rzecz Zespołu Leczniczo-Opiekuńczego w Piszkowicach. Jak co roku można stać się właścicielem niezwykle wartościowych przedmiotów: kamienia z Everestu podarowanego przez Piotra Pustelnika, zestawu biegowego od Piotra Hercoga czy piłki podpisanej przez największe sławy polskiego sportu. Wpływy z licytacji i pakietów startowych Trojak Trail wyniosły ponad 17 000 złotych!

Punktualnie o godzinie czternastej wyczekiwana przez wszystkich - dekoracja. 7 dystansów, na każdym kobieca i męska kategoria open oraz pięć kategorii wiekowych. Sporo, prawda? Ale to dobrze - to jest czas na świętowanie. Szczególnie przypatruję się zawodnikom z tras K-B-L i z Biegu 7 Szczytów, bo to właśnie oni przebiegali przez nasz punkt. Obserwuję rekordzistę trasy niesamowitego Łukasza Sagana i niesamowicie młodziutką zwyciężczynię wśród kobiet Anię Hoduń. Z uśmiechem obserwuję wręczenie nagrody Kasi, która wczoraj została "dopisana" do klasyfikacji, a dziś wygrywa swoją kategorię wiekową. No i jest ten moment, kiedy na chwilę zamieniamy się rolami - Załoga Górska wchodzi na scenę, staje na podium (ci, co się zmieszczą ;)), a biegacze klaszczą. Nie ma co ukrywać (bo ukryć by się nie dało) - całkiem lubię tę chwilę. Zaś dwa lata temu, gdy zupełnie się tego nie spodziewałam, po wejściu na scenę miałam mokre oczy. Wzrusz. Naprawdę.


Podium Biegu 7 Szczytów
A po dekoracji - gdy zawodnicy rozjadą się już do domów - wolontariuszom pozostaje... sprzątanie. W kilka godzin znika scena i strefa startu/mety. Potem ładujemy na busy wszystko, co zostało w magazynie - wodę, arbuzy, akcesoria kuchenne. Trochę tego jest. A potem, gdy na zewnątrz właśnie się ściemnia, zaczynamy przygotowywać się na wielkie wyjście (wiecie, ciuchy, fryzura, makijaż, te sprawy) ;) I ruszamy! Co roku zadziwia mnie fakt, że po czterech dniach zasuwania mamy jeszcze siłę i ochotę na tańce do wschodu słońca... ale lubię to! Bo to jest taki moment, kiedy każdy może sobie z czystym sumieniem powiedzieć, że wykonał kawał dobrej, potrzebnej roboty.

I na koniec nie sposób zapomnieć o najcudowniejszej ekipie, dzięki której na DFBG wracam już po raz trzeci i będę wracać do końca świata i jeden dzień dłużej. Ekipie, dzięki której w Kotlinie Kłodzkiej czuję się jak w domu. Gdzie zawsze jest z kim pogadać, z kim ponarzekać, do kogo się uśmiechnąć i z kim pokroić arbuzy. Zawsze ktoś pomoże, zawsze ktoś poratuje - w każdej sytuacji. Nie sposób się z Wami nudzić...

ZAŁOGO GÓRSKA - przeogromne DZIĘKUJĘ! <3 <3 <3

Chwila wolontariackiej chwały - Załoga Górska na scenie :)
(Większość zdjęć pochodzi z fanpage'a Dolnośląski FestiwalBiegów Górskich.)