niedziela, 29 stycznia 2017

O afgańskim Hindukuszu i tadżyckim kefirze... prelekcja Oli Dzik i rozmowy nocą

Zacznijmy od tego, że miało mnie tam nie być. Niestety bezlitosny plan studiów niemalże wyklucza korzystanie z jakichkolwiek wieczornych uciech towarzyskich w środy i czwartki. Szczęśliwie tym razem skończyłam zajęcia kilkadziesiąt minut wcześniej i w samą porę zdążyłam do Klubokawiarni Szczyt Wszystkiego na spotkanie z Olą Dzik. Na pięterku całkiem tłumnie (choć sporo brakuje do istnej inwazji, którą zgotowali właścicielce widzowie podczas zeszłotygodniowego pokazu Radka Kucharskiego), ale bez problemu udaje mi się znaleźć miejsce z przodu. Czasu akurat tyle, żeby szybko przywitać się ze znajomymi - i na ekranie pojawiają się pierwsze slajdy.

Ola Dzik fot. Justyna Kisiel
Opowieści Oli "oficjalnie" miałam okazję posłuchać tylko raz, nie w całości i w zamierzchłych czasach - na festiwalu w Lublinie. Tym bardziej cieszę się, że teraz mogę spokojnie i całkowicie zanurzyć się w kolorowym świecie afgańskich bezdroży (wyjąwszy z góry skazane na niepowodzenie próby zrobienia zdjęcia, na którym byłoby cokolwiek widać). Przenosimy się w czasie do lata 2016, gdy troje przewodników BluEmu (Ola, Arek Baranowski i Robert Róg) oraz rosyjski alpinista Oleg Obrizan wyprawili się w afgański Hindukusz. Celem była dolina Urgunte Bala - a konkretnie otaczające ją siedmio- i sześciotysięczniki.

Z czym kojarzy się Wam Afganistan? Może z talibami, bombardowaniami, zamachami i represjami wobec kobiet? Nic dziwnego - niestety. Ola przekonuje jednak, że wyprawa w rejon Korytarza Wachańskiego może okazać się przedsięwzięciem zupełnie bezpiecznym - w znakomitej większości mieszkają tam bowiem Izmaelici, z których strony nic przyjezdnym nie grozi. Dlatego też cała czwórka dostała się do Afganistanu od strony Tadżykistanu, w którym jest może bezpiecznie, ale wcale nie różowo. Tadżycki prezydent "zabrał" bowiem mieszkańcom Facebooka. Oficjalny powód? Ochrona przed terroryzmem. Jak żyć? ;)

fot. Justyna Kisiel
Zapamiętałam też opowieści o kontrastach. Najpierw zdjęcia kobiet z Iszkaszim - miasta granicznego. Kobiet w burkach, zakutanych od stóp do głów. Tak jak w niemal całym kraju. A potem zdjęcia już z drogi wzdłuż rzeki Pjandż - dziewczyn, matek i babć uśmiechniętych, pozujących do zdjęć, z narzuconą na włosy kolorową chustką jako jedynym znakiem przynależności religijnej. Przyjemnie ogląda się obrazki z podróży Korytarzem Wachańskim i z samej doliny, okraszone różnymi mniej lub bardziej osobliwymi historiami.

Ale - to podobno jest prelekcja o górach. No więc góry cały czas są gdzieś w tle, a teraz wysuwają się na pierwszy plan. 9 sierpnia cała czwórka wspinaczy staje na wierzchołku Kohe Tez. Akcja górska przebiega sprawnie, choć nie do końca bezproblemowo - przecież wtedy byłoby nudno ;) Na drodze staje im więc koziołkujący kawał lodu wielkości malucha, pewna złośliwa szczelina i totalny white out w zejściu. 

Spędziłam z Olą Dzik bardzo miłe półtorej godziny - i myślę, że nie tylko ja. Żywiołowy sposób opowiadania i gestykulacja podane w zestawie z szerokim uśmiechem naprawdę działają! :)

fot. Justyna Kisiel
Na powyższym zdjęciu można znaleźć kawałek ściany. Ale jakiej ściany! Te mazaje to nie przypadek, to Szczytowa Ściana Chwały - z podpisami polskich i zagranicznych himalaistów. Póki co możecie znaleźć tam kilka słów od Alexa Txikona, Alego Sadpary, Johna Portera, Pawła Michalskiego i Jarka Gawrysiaka. And still counting! Do tego fotki potwierdzające wizytę wyżej wymienionych :)

Jestem święcie przekonana, że wraz z ostatnim slajdem kończy się także mój wieczór na Tarczyńskiej. Nic bardziej mylnego! Po pokazie wreszcie znajduje się chwila na plotki z Justyną, gdy wtem... okazuje się, że tych facetów przy barze to ja jakby skądś znam! Uśmiechy, od kilku słów płynnie przechodzimy do kilku zdań, od kilku zdań do kilkudziesięciu - a potem do kilkuset i kilku tysięcy. Tematem przewodnim - a jakże - góry i podróże. Zwijam się ze śmiechu, by po chwili spoważnieć, po czym znów wrócić do dzikiego chichotu. Na tapecie Himalaje, trekkingi, ale i Tatry czy swojskie polskie górskie festiwale. Godziny mijają nie wiadomo kiedy. W każdym razie do domu wracam jakoś... eee, w środku nocy? Dodajmy, że była to środowa noc - z perspektywą normalnego roboczego czwartku ;)

Cóż mogę powiedzieć - jestem przeszczęśliwa, że ludzi tak fantastycznych, sympatycznych, otwartych, z repertuarem fascynujących opowieści mogę (mogę? ;)) nazywać swoimi znajomymi :)