czwartek, 24 maja 2018

Find your getaway, czyli przygoda w wielkim mieście

O festiwalu Getaway wiedziałam niewiele. Ale to i dobrze - w zasadzie wystarczało mi tyle, że organizuje go fajna ekipa pozytywnie zakręconych ludzi. To zwykle gwarantuje dobrą imprezę :)

Wróciłam... zachwycona. Niewyspana, zmęczona, podrapana, ale przeszczęśliwa. Stojąca na niesamowicie wysokim poziomie organizacja, multum atrakcji, ciekawe prelekcje i filmy, piękna pogoda, no i świetne towarzystwo - wszystko to zagrało idealnie.

Dziewczyny w komplecie ;) fot. Kamila Gajewska
Getaway Festival to impreza nowa i chyba pierwsza taka na mapie Poznania. Słowo "outdoor" pojawia się w jej nazwie nieprzypadkowo - ten festiwal to zdecydowanie więcej niż prelekcje w dusznych salach i stoiska na zimnych korytarzach :)

Były hamaki. Dużo przytulnych hamaków we wszystkich kolorach tęczy. Obok nich - slackline. Wąska taśma zawieszona kilkanaście czy kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. I uwierzcie mi na słowo, przejść całą długość slacka to nie lada sztuka. Poza tym - dmuchana ścianka wspinaczkowa dla małych i dużych. Ach, zapomniałabym - jeszcze rowery.

fot. Kamila Gajewska
Kolejne atrakcje czekały nad Wartą. Czekał WartaCamp - czyli kilkanaście namiotów gotowych na przyjęcie strudzonych festiwalowiczów na nocny wypoczynek. Dalej strefa wodna, gdzie wypożyczyć można kajak albo spróbować swoich sił na SUPie. Do tego o poranku coś dla ciała i ducha - czyli joga, a wieczorem... lot balonem. Ach, jeszcze spływ kajakowy i bieg na orientację. I pewnie jeszcze kilka aktywności, o których zapomniałam.

Tak tak, to wciąż ta sama impreza! A nie wspomniałam nawet o prelekcjach i filmach, czyli tym, co stanowi o sile większości festiwali. Na tym polu organizatorzy też nie mieli się czego wstydzić. Można było posłuchać m.in. opowieści Krzysztofa Starnawskiego, Krzysztofa Wielickiego, Janusza Gołębia czy Piotra Pustelnika.

fot. Asia Wójcik
A mówią, że od przybytku głowa nie boli... Tymczasem od samego patrzenia na program mogło się w głowie zakręcić! No nic, coś trzeba wybrać. Szczególnie, że przecież w perspektywie było jeszcze stoisko Fundacji - gdzie wypadałoby, żeby ktoś jednak był :) Jednak udało się podzielić pracą tak, że nikt nie wyjechał z Poznania z niedosytem.

W sobotę szykowałam się w zasadzie na jedną prelekcję - Kamili Kielar. Odkąd usłyszałam tę dziewczynę na festiwalu w Rzeszowie, z niecierpliwością czekałam na kolejną okazję do posłuchania o kolejnej niesamowitej wyprawie. Tym razem Kamila opowiadała o samotnym przejściu Pacific Crest Trail - bagatela 4300 kilometrów przez Stany od granicy z Meksykiem aż po Kanadę.Ciągnie się przez trzy stany: Kalifornię, Oregon i Waszyngton. Każdy z nich oferuje jedyne w swoim rodzaju krajobrazy, przygody i doznania. Wije się przez pustynie i lasy deszczowe, wspina się na ośnieżone szczyty i przekracza rwące rzeki. A wraz z nim wszyscy śmiałkowie, którzy pragną zmierzyć się z jednym z najdłuższym szlaków Ameryki Północnej. I nie dajcie się zwieść sielskim kadrom - w 2017 Pacific Crest Trail pochłonął kilkanaście istnień, głównie podczas przepraw przez strumienie.


Prelekcja... wbiła mnie w krzesło. I żadne himalajskie szczyty, żadne mrożące krew w żyłach opowieści o szczelinach, żadne lawiny nie pozostawiły mnie w takim osłupieniu. Nie sprawiły, że musiałam zbierać szczękę z podłogi. Nie pytajcie mnie, dlaczego... nie wiem. Może dlatego, że ten rodzaj wyzwania jawi mi się jako mimo wszystko bardziej dostępny? Bo przecież wystarczy "tylko" iść? Oczywiście, złudne to wrażenie. Nie oceniłabym wyprawy Kamili niżej od zdobywania najwyższych gór świata. W ogóle bym ich nie porównywała, bo się zwyczajnie nie da.

Z zapartym tchem oglądałam filmik z przekraczania jednej z rzek, który otwiera oczy. Pokazuje, jak w ułamku sekundy z sytuacji - wydawałoby się - pełnej kontroli można przejść do walki o życie. Jak niewiele trzeba, by stracić grunt pod nogami i zostać porwanym przez rwący nurt. Emocjonujący obraz w połączeniu ze spokojnym komentarzem Kamili robił naprawdę niesamowite wrażenie. Poza tym zdjęcia - a każde takie, że z przyjemnością oprawiłabym je w ramkę i powiesiła na ścianie. No i opowieści - w sumie o codzienności. O codziennej drodze, o ludziach spotkanych na szlaku, o różnych terenowych przeszkodach. Tyle, że codzienność nieco różni się od tej warszawskiej ;) Bardzo doceniłam również kilka chwil poświęconych etyce takich wypraw - temacie niezbyt chętnie podejmowanym przez prelegentów. A przede wszystkim bardzo ciekawe uwagi na temat - cóż, dotyczący w ten czy inny sposób nas wszystkich - publikowania w mediach społecznościowych.

fot. Getaway Festival
Walka trwa :D fot. Kamila Gajewska
Jak już pozbierałam wszystkie zęby, to... poszłam pogubić je znowu na slacku. Zawieszona kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią taśma ma niesamowite właściwości przyciągające. Jeśli chociaż raz spróbuje się zrobić kilka kroków na slacku, to trudno będzie się oderwać. Spędziliśmy wokół dwóch slackline'ów długie godziny, próbując utrzymać równowagę na rozchybotanej taśmie. Pewne sukcesy na tym polu odniosłam - wieczorem udawało się czasem zrobić już nie trzy, a osiem czy nawet dziesięć niepewnych kroków. Okupiłam to co prawda dwoma nieprzyjemnymi zderzeniami z ziemią (a naprawdę niewiele brakowało, żebym stłukła do tego okulary) - ale było warto :D

Późnym popołudniem festiwalowy korytarz obiegła wiadomość - można polecieć balonem! Z początku wcale nie paliłam się do tej idei - lecieć gdzieś wysoko, w tym malutkim drewnianym koszu? Nie ma mowy! Gdy jednak okazało się, że cała przejażdżka trwa jakieś trzy minuty, a balon jest uwiązany do ziemi - błyskawicznie decyduję, że nie można przepuścić takiej okazji :) Poszłyśmy więc z Asią i Kamilą nad Wartę, zlokalizowałyśmy balon, ale niestety... nigdzie nie poleciałyśmy, bo zbyt silnie wiało. Udało się przy drugiej próbie. Zmierzchało, gdy oderwałyśmy się od ziemi. Było świetnie, tylko szkoda, że tak krótko. Gdy już odważyłam się wyprostować nogi, zaczęłam z kolei obawiać się, że płomień spali mi włosy. Szczęśliwie obyło się bez strat własnych i w pamięci pozostały mi głównie piękne widoki Poznania o zmierzchu.

fot. Kamila Gajewska
Wieczorem impreza. Też nad rzeką, jakieś kilkanaście kroków od campingu, także problem trafienia do łóżka odpada. Długie rozmowy, śmiechy, wszędzie wokół znajome twarze. Potem jeszcze nocne zwiedzanie Poznania. Gdy wróciłam do namiotu, akurat zaczynało świtać. Szybko zrobiło mi się koszmarnie zimno, ale w stanie półsennego letargu nie byłam w stanie zmobilizować się, by sięgnąć po kolejną bluzę. Zresztą niebawem zaczęło przygrzewać słońce i namiot zamienił się w saunę.

Śpiące królewny fot. Kamila Gajewska
Rano szybko - zanim organizm zorientował się, jak bardzo jest niewyspany - zebrałam się, pożyczyłam matę i ruszyłam na jogę. Daleko nie miałam, bowiem zajęcia odbywały się na trawie nad samą rzeką. O tak, tego mi było trzeba! Chociaż po spędzonej w niewygodnej pozycji nocy mój poziom rozciągnięcia był wyjątkowo żenujący, i tak spędziłam świetne półtorej godziny. Szczególnie relaksacja w promieniach słońca, gdy źdźbła trawy łaskotały mnie w stopy, a pod plecami czułam nagrzaną ziemię, była wyjątkowo przyjemna :)

Dalszy ciąg leniwej niedzieli upłynął na kolejnych zmaganiach ze slackiem, polegiwaniem na hamaku - no i oczywiście w pełnej gotowości na stoisku ;) Popołudniu wybrałam się jeszcze posłuchać opowieści Wojtka Grzesioka o zdobyciu Denali Filarem Cassina. No i co tu dużo mówić - było przyjemnie i zabawnie, jak to na prelekcjach Kaniona :) Uciekamy z Poznania, zanim na
meczu Legia-Lech zaczęło robić się gorąco... Do następnego, to był piękny czas!

fot. Getaway Festival

środa, 9 maja 2018

Lost in Kościeliska i inne majówkowe przypadki

Wróciłam w poniedziałek. Z twarzy nadal schodzi mi skóra, nogi dopiero co przestały boleć, a na łydkach pyszni się kolekcja siniaków powstałych w wyniku nie do końca kontrolowanego kontaktu ze skałą. Plecak stoi w kącie pokoju i patrzy na mnie z wyrzutem, czekając na rozpakowanie. Nadal nie mogę się odnaleźć w tej warszawskiej rzeczywistości. Ale mimo tych jęków, narzekań, powtarzanego w nieskończoność "dalej nie idę!", zmęczenia, zakwasów, zagubienia i przemoczenia... tam jest moje miejsce. I nie zamieniłabym tych "męczarni" na nic innego ;)

Na długi weekend majowy w planach jest tylko krótki wypad do Bydgoszczy. Potem już jedynie błogie lenistwo w działkowym hamaku... Gdy jednak Artur pisze do mnie z propozycją wyjazdu w góry, to... no co mogę zrobić? Przecież majówce w Tatrach się nie odmawia! :D

Skutkiem tego wyjazd do Bydgoszczy zostaje skrócony do dwóch dni, marzenia o hamaku idą w odstawkę, a ja z samego rana w Święto Konstytucji wyruszam na południe. W Zakopanem jestem na tyle późno, że wiem, że dzisiaj już żadne góry grane nie będą. W planach na dziś jest dotarcie na kwaterę w Kirach, znalezienie czynnego sklepu... i czekanie. O zmroku udaje się jeszcze wybrać na króciutki spacer do opustoszałej o tej porze Doliny Kościeliskiej. Potem już tylko z coraz większą niecierpliwością wyczekuję na powrót ekipy, z którą przyjdzie mi spędzić kolejne dni.

I co ja robię tuuu? Wyjazd jest z gatunku tych mocno spontanicznych. Artura poznałam miesiąc temu na Sztafecie Górskiej, pozostałych dwóch osób (wnioskując po ilości plecaków w pokoju ;)) nie znam wcale. Skrzypnięcie otwieranych drzwi słyszę dopiero, gdy na zewnątrz od dawna panuje absolutna ciemność. Witam się z Arturem, poznaję dziewczyny: Monikę i Magdę. Czemu tak późno? A bo zamiast na Czerwone Wierchy poszli na Czerwone Wierchy, Kasprowy, Świnicę i Zawrat... Ładna mi wycieczka na rozruszanie nóg... 13 godzin! Już wtedy powinnam przeczuwać, że z nimi jest coś zdecydowanie nie tak i uciekać, gdzie pieprz rośnie :D

Na kolejny dzień planów jest aż za dużo. Ostatecznie Monika z Arturem decydują się na wspinanie w Dolinie Lejowej, a my z Magdą idziemy na, khm khm, spacer. Dolinka okazuje się całkiem urokliwa. Ptaszki śpiewają, słoneczko świeci, ludzi brak. Dalej przez Niżną Kominiarską Polanę (ładnie tam!) i jak zwykle tłoczną i gwarną Kościeliską ruszamy w kierunki Hali Stoły. Podejście dłuuuży się niesamowicie, niby taki pagórek, a jakoś się idzie i idzie. Tyle dobrze, że przynajmniej po drodze jakieś widoczki. Niestety widoczki obejmują również coraz bardziej zachmurzone niebo, więc przyspieszamy kroku. Na Hali jest... sielsko. Odpoczywamy, jemy, pijemy, cykamy fotki. W sumie nigdzie nam się nie spieszy. Dopiero pierwsze krople deszczu zmuszają nas do rozpoczęcia niespiesznego zejścia. Zatopione w rozmowie docieramy do Kościeliskiej...

Hala Stoły ma swój urok nawet w pochmurny dzień
...i gubimy się! Tak, ja też myślałam, że w Kościeliskiej nie da się zgubić :D Ale my jesteśmy wyjątkowo zdolne i umiemy! Konkretnie obieramy zły kierunek: zamiast skręcić w stronę wylotu doliny, wytrwale podążamy do schroniska. I nic nam nie przeszkadza: ani to, że dno doliny cały czas się wznosi, ani mijane po drodze odbicia do kolejnych jaskiń, ani fakt, że czas się trochę nie zgadza. Jeszcze podchodząc do szlakowskazu, żartujemy sobie: "haha, a co to by było gdybyśmy się pomyliły i poszły w przeciwną stronę?". Potem podchodzę bliżej, widzę strzałkę podpisaną "Ornak", jak na filmie odwracam się powoli i... widzę błyszczący w ostatnich promieniach słońca dach schroniska. O k....!

No i to jest taka sytuacja, że właściwie nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Wybieram opcję histerycznego śmiechu. Po wstępnym uspokojeniu się siadamy na chwilę przed schroniskiem. Ledwo zdążamy otworzyć plecaki i zaczyna padać. Po chwili dołącza grad i coraz głośniejsze grzmoty. Świetnie! Nie dość, że przed nami jeszcze półtorej godziny drogi, to do tego w ulewie. Próbujemy wziąć opady na przeczekanie, ale one wcale nie zamierzają przestawać... Magda zaopatruje się więc w schronisku w gustowną pelerynkę i w momencie, gdy deszcz wydaje się nieco słabnąć - ruszamy.

Niestety wkrótce powraca nasz ulubieniec - grad. Boli! Lodowe kuleczki smagają po rękach, głowie, plecach. Do tego co jakiś czas niebo z efektownym trzaskiem rozdziera piorun. A ja się burzy w górach trochę boję, odkąd jako dwunastolatka miałam w Bieszczadach z taką jedną bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Teraz niby jesteśmy w dolinie, no ale i tak zachwycona nie jestem. Droga oczywiście usiana jest kałużami, a miejscami zmienia się w całkiem wartki strumień. Pod drzewami i skałami co jakiś czas migają zamazane ludzkie sylwetki. Na pocieszenie kupujemy sobie w bacówce po oscypku.

Nie jestem nawet zła. Mimo wszystko całkiem śmieszy mnie ta sytuacja. No bo serio, jak można zgubić się w Kościeliskiej?! Gdyby nie ta drobna pomyłka, już od dawna byłybyśmy suche na kwaterze :) Niemalże w drzwiach spotykamy się z Moniką i Arturem, którzy oczywiście umierają ze śmiechu, słysząc, co nam się przytrafiło. I nawet trudno im się dziwić... Już w pokoju przekonuję się, że mokre mam absolutnie wszystko. W butach powoli tworzą się wręcz osobne zbiorniki wodne. Ciekawe, czy do rana wyschną...

Nie wyschły. Zresztą poranek jest trudny pod wieloma względami ;) Nasze ambitne plany wcześniejszego pójścia spać spaliły na panewce ze względu na przemiłą, acz długą integrację z parą z sąsiedniego pokoju. Przy rozmaitych trunkach i jadle opowieści płynęły wartko późno w noc. Mimo wszystkich przeciwności losu ogarniamy się i jeszcze przed ósmą wyruszamy do naszej ulubionej doliny... Tak, zgadliście: Kościeliskiej :D Ja mam na dzisiejszy dzień bardzo sprytny plan: Kościeliska-Iwaniacka Przełęcz-Chochołowska i oczekiwanie na Artura i Monikę przy szarlotce i książce. Miło, lekko i przyjemnie. Ech, powinnam już się nauczyć, że z nimi tak się nie da... W efekcie książki nawet nie otworzyłam, za to zatargałam ją między innymi na Starorobociański Wierch ;)

Takie widoki na śniadanie
Na śniadanie serwujemy sobie po szarlotce w schronisku. Potem drapiemy się na Iwaniacką Przełęcz, gdzie niemalże siłą zostaję zaciągnięta przez Artura na szlak na Ornak. Żegnajcie plany... Na szczycie żegnamy się z Magdą, która wraca do Zakopca na autobus (szczęściara ;)). My zaś człapiemy się (ja) lub idziemy (Monika i Artur) na Starorobociański. Podejście wydaje się nie mieć końca... Zakosy, zakosy, zakosy. A do tego miejscami całkiem efektowna lufa po polskiej stronie. Gdy ostatkiem sił wdrapuję się na górę, słyszę: "chodź tu szybciej, bo góra zniknie!". W istocie, na niewątpliwie rozległą panoramę zaczyna nachodzić mgła i na zdjęciu za plecami mamy już głównie mleko. O dziwo, na najwyższym szczycie podczas naszej wędrówki wieje zdecydowanie najmniej.

Podziwiamy widoki :D
Znajdź kozicę ;)
Jest całkiem ciepło i można by tak siedzieć w nieskończoność... gdyby nie to, że Artur zaplanował na dziś jeszcze kilka atrakcji :D Droga na Kończysty wydaje się całkiem przyjemna, szczególnie, gdy w perspektywie ma się już tylko zejście. Akurat! Gdy tylko stajemy na szczycie, słyszę, że "stąd na Wołowiec to już jest w zasadzie blisko". Ta, jasne. Bagatela dwie i pół godziny. Ostatecznie daję się namówić TYLKO na oddalony o 45 minut Jarząbczy Wierch. Droga tamże okazuje się nawet całkiem krótka, przyjemna i w sprzyjających warunkach na pewno widokowa. Po drodze spotykamy nawet kozicę wylegującą się na półce kilkadziesiąt metrów niżej.

W drodze na Jarząbczy
Na Jarząbczym staje okoniem. Nie idę dalej, nie mam siły, nie ma szans, no way. Idźcie, ja zejdę na dół. Nie Artur, nie przekonasz mnie :D No i nie przekonał. Ostatecznie z Moniką schodzimy na dół, a Artur decyduje się jeszcze pobiec na Wołowiec i Grzesia (szaleniec!). Zejście daje solidnie w kość kolanom. Nie dość, że dość strome, to na zejściu z Trzydniowiańskiego składające się z wyjątkowo nieprzyjemnych schodów. Jeden schodek sięga do pół łydki, drugi do kolana, trzeci do pół uda. Superrr. Do tego zero widoków, by choć trochę uprzyjemnić schodzenie. Po drodze rozmowy o wszystkim i o niczym. Na przykład o tym, że te Zachodnie to jednak wcale nie są takie pagórki. Powiedziałabym, że ani wysokością ani ekspozycją wcale nie ustępują sporej części szczytów w Tatrach Wysokich.

Okazuje się, że Artur zdążył zbiec, zjeść szarlotkę w schronisku i jeszcze wyjść nam naprzeciw. Także tego... Już we trójkę schodzimy Chochołowską, która rzeczywiście okazuje się okropna i wysysająca wszystkie siły. Później jeszcze kilkadziesiąt minutek do Kir i po raptem 11 godzinach i prawie 30 kilometrach kończymy wycieczkę. Nie mam już nawet siły wściekać się, że miały być (przynajmniej dla mnie) cztery godziny, a nie jedenaście ;) Przecież doskonale wiem, że tak naprawdę to powinnam się cieszyć, że Monika i Artur wykazali się wystarczającą determinacją, żeby mnie tam zaciągnąć :D

Resztę wieczoru spędzamy każde zawinięte w kokon własnego śpiworka. I nic więcej do szczęścia nie trzeba… Poranek jest tym razem może nie ciężki, ale po prostu bolesny. Nogi ciągną, a kolana protestują przy każdej próbie zginania. Na dzisiaj w planach Kościelec. To znaczy – zależy w czyich. Osobiście mam z tą górą doświadczenia średnie. W zeszłym roku skręciłam sobie kolano w pierwszym trudniejszym miejscu i dziś naprawdę nie czuję się na siłach, by ponawiać próbę.

Jeszcze zadowolona ;)
Dzisiejszy cel po lewej
Póki co ruszamy jednak opustoszałym szlakiem przez Boczań. Temat na dziś: gdzie podziali się ludzie? Heloł, mamy majówkę! Co prawda jest jeszcze wcześnie, ale żeby tak nikogo? Zresztą wczoraj w Tatrach Zachodnich też tłumów nie uświadczyliśmy i tak samo było podobno w czwartek. Owszem, w Kościeliskiej i Chochołowskiej kręciło się sporo turystów, ale w żaden sposób nie da się tego porównać chociażby ze szczytem sezonu nad Morskim Okiem. A przecież, gdy rozmawialiśmy ze znajomymi o naszych planach, reakcja była mniej więcej podobna: „haha, uważajcie, żeby Was nie zadeptali!” :D


Tymczasem idziemy dalej. Nad Czarnym Stawem naliczamy w szczytowym momencie 12 (!) osób. Przecież tyle osób to tam bywa w wakacje o piątej rano ;) Korzystając z okazji, każde z nas zalicza fotkę na charakterystycznym głazie tuż nad brzegiem stawu. Czarnego szlaku na Karb nie wspominałam zbyt dobrze i zdania raczej nie zmienię. Męcząco, stromo i po schodach. Jedyne urozmaicenie stanowi dwukrotne pokonywanie płata śniegu  - no i widoki. Te są rzeczywiście fenomenalne. Niebo jest absolutnie czyste i przygrzewa słoneczko, ale jednocześnie wieje, więc wcale nie jest gorąco.

Na Karbie próbuję uprzejmie poinformować Monikę, że wybieram się już na dół. Nic z tego. „Artur, chodź! Potrzebna jest Twoja interwencja!”. Cóż mam powiedzieć… poszłam. Noga za nogą, wlokąc się nieprzytomnie – nawet jak na mnie – ale poszłam. Koszmarnie bałam się tego pierwszego progu. I faktycznie, dokładnie w tym samym miejscu, przy tym samym ułożeniu nóg – coś mi w kolanie strzela. Tym razem na szczęście nie idzie za tym żaden ból. Uff. Ruszamy dalej. W tempie żółwia, ale przynajmniej do góry. Przy każdym zakręcie wyklinam Monikę i Artura i ich pomysły ciągnięcia mnie na górę – przepraszam ;) Artur niewzruszenie pomaga w trudniejszych miejscach – podpowiada, gdzie ustawić stopę, pokazuje chwyty.
 
Robię dobrą minę do złej gry :D

W końcu ostatnie kilka minut nerwówki i jest! Przeżyłam :) Na szczycie niespodzianka – boję się przestrzeni. Nigdy nie miałam lęku wysokości, ale taka panorama 360 stopni z solidną lufą z trzech stron świata to chyba dla mnie jednak trochę za dużo. Dopóki podziwiam widoki z pozycji siedzącej, jest w miarę w porządku, ale gdy wstaję do zdjęcia, czuję się mocno niepewnie. Dlatego hasło „schodzimy” przyjmuję z niejaką ulgą. Samo zejście z wierzchołka i kolejne odcinki skalne są – jak to zwykle bywa – nieco trudniejsze w dół, ale z pewną pomocą zewnątrz jakoś gramolę się coraz niżej. I nawet już tak bardzo nie narzekam ;) Trzeba przyznać, że szlak na Kościelec nie prowadzi przesadnie blisko przepaści, także ekspozycję można poczuć jedynie na wierzchołku. Nie żeby mnie to przeszkadzało…




Z Karbu już nieco swobodniej w dół. Podczas przejścia przez uroczą i zawsze piękną Zieloną Dolinę Gąsienicową zaliczam jeszcze trochę śniegu w butach – w końcu to pewnie ostatni śnieg w butach w tym sezonie, trzeba uczcić ;) Zejście Doliną Jaworzynki upływa już na pogawędkach i nieco tylko nerwowym zerkaniu na zegarek. Potem szybkie zakupy, powrót na kwaterę, pakowanie, prysznic, obiad i – do busa :( Jak to mówią – wszystko, co dobre, szybko się kończy…

Wyjeżdżałam do Zakopanego z myślą, że raczej nie wyjdę poza dolinki. Wyszło jak widać. Wyszło prawie 70 kilometrów i kilka fajnych szczytów. Jasne – można więcej, szybciej, wyżej. Na pewno. Ale ja – jeśli już z kimś się ścigam – to tylko z samą sobą. Uważam, że ten wyścig wygrałam.

Po drodze zdążyłam tak jakoś na oko kilkadziesiąt razy powiedzieć Arturowi i Monice, jak bardzo ich nie lubię. Że tak wysoko, tak daleko i tak męcząco. Magdzie nie, bo z Magdą się lepiej w kwestii tempa dogadywałyśmy ;) Artur powtarzał, że po powrocie do domu będę zadowolona. Oczywiście, że będę! Oczywiście, że jestem! I wiedziałam to już nawet wtedy, gdy akurat umierałam na kolejnym podejściu… no – ale co sobie ponarzekam, to moje :)


Dlatego teraz chciałam podziękować. Arturowi – za zaproszenie na wyjazd, za różnorodne metody perswazji, za pomoc. Dziewczynom – za świetne towarzystwo, za długie rozmowy i mnóstwo śmiechu. Mówcie co chcecie, ale to był świetny czas!