Ruch w głąb Finlandii był znikomy, ale ze względu na relatywnie wczesną porę nie chcieliśmy się jeszcze poddawać. I słusznie - bo w końcu zatrzymał się dla nas starszy facet, który zapowiedział, że po drodze zatrzymamy się jeszcze, by zabrać jego żonę, która pracowała na działce. Małżeństwo zabrało nas kilkadziesiąt kilometrów dalej, aż do miejscowości Inari. Niestety było już za późno na zakupy, więc wybraliśmy sobie zaciszne miejsce w niewielkim lasku nad jeziorem i przystąpiliśmy do rozbijania namiotu. Artur uczynił to chyba w rekordowym czasie, bo komary chciały pożreć nas tam żywcem! Naprawdę, chyba nigdy wcześniej nie widziałam ich aż tyle w jednym miejscu. Obiad gotowaliśmy, uchylając siatkę przy wejściu do namiotu tylko na tyle, by móc wysunąć na zewnątrz jedną dłoń i podtrzymać stojącą na nierównym gruncie maszynkę. Kochałam wtedy nasz przenośny domek i jego wolne od komarów wnętrze jak nigdy wcześniej :D Rozważaliśmy też kąpiel w jeziorze, ale zrezygnowaliśmy ze względu na te krwiożercze potworki.
Rankiem mogliśmy wreszcie zaopatrzyć się w markecie. Po raz pierwszy od dwóch tygodni kupiliśmy na przykład owoce i pieczywo inne od najtańszego chleba... i lody ;) Ceny w Finlandii są nadal sporo wyższe niż w Polsce, ale zdecydowanie bardziej znośne niż w Norwegii. Po konsumpcji zakupionych dóbr udaliśmy się na poszukiwanie odpowiedniego miejsca do stopowania. Jednak wkrótce drogę zastąpił nam... renifer. Tak, renifer. W środku miasta. Na chodniku. Poobserwowaliśmy go przez chwilę, zrobiliśmy milion zdjęć i poczekaliśmy, aż oddali się w pobliskie krzaki. W Finlandii mieliśmy szczęście do długich stopów. W Inari co prawda czekaliśmy dłuższą chwilę, aż ktoś się zatrzyma, ale jak już to uczynił... to zabrał nas aż do Oulu, czyli ponad 500 kilometrów dalej!
Po drodze nie mogliśmy się nadziwić jak... płaska i nudna krajobrazowo jest Finlandia ;) Być może to krzywdząca opinia, ale po dwóch tygodniach spędzonych w Norwegii, gdzie za każdym zakrętem czaiły się zapierające dech w piersiach panoramy, fińskie widoki wydały się nam bardzo monotonne. Las, las, domek, jezioro, las, jezioro, jezioro... Do tego zauważyliśmy, że o ile w Norwegii trudno było znaleźć zaniedbane domostwo, o tyle w Finlandii zdarzyło nam się mijać budynki wręcz rozpadające się. W położonym nad Zatoką Botnicką Oulu kierowca zawiózł nas wprost na kemping. Głównym jego atutem było atrakcyjne położenie (przy plaży, wokół fajne, zielone tereny), bo zarówno ceny, jak i infrastruktura pozostawiały nieco do życzenia. To znaczy - żadnej tragedii nie było, po prostu wypadł blado w porównaniu z kempingiem w Tromsø, gdzie płaciliśmy trochę mniej, a standard był zdecydowanie wyższy.
Zwyczajnie nie chciało nam się już jednak szukać miejsca do rozbicia się "na dziko", zresztą w dużym mieście mogłoby to być znacznie utrudnione, więc zostaliśmy na kempingu. Jako, że we wspólnej kuchni nie było żadnych garnków, obiad i tak musieliśmy ugotować na własnej kuchence ;) Cóż, przynajmniej słuchawki od prysznica nie trzeba było przynosić... Wieczorem przeszliśmy się jeszcze po okolicy, zajrzeliśmy na plażę, a ja po sprawdzeniu temperatury wody (trochę chłodna, ale do przeżycia) powzięłam silne postanowienie, że jutro muszę koniecznie się tam wykąpać. Postanowienia dotrzymałam. W porannych promieniach słońca, już po kilku minutach temperatura wody wydawała się całkiem przyjemna (pewnie wpływ na to ma przede wszystkim fakt, że niedaleko znajduje się ujście rzeki). Dno obniża się stopniowo, dlatego bezpiecznie mogłam oddalić się od brzegu i trochę popluskać.
Idealne miejsce na kąpiel <3 |
Koło południa wymeldowaliśmy się z kempingu i ruszyliśmy na przystanek autobusowy. Złapać stopa z centrum miasta byłoby bardzo trudno, dlatego najpierw wsiedliśmy w podmiejski autobus i wydostaliśmy się na obrzeża. Ze względu na kurczący się coraz bardziej czas rozważaliśmy nawet przejechanie do Helsinek transportem publicznym - ale ostatecznie postanowiliśmy zachować "czystość stylu" i ograniczyć się do stopowania ;) Kolejny raz potwierdziła się reguła, że w Finlandii na stopa czeka się długo, ale za to jest on długi. Sympatyczny mężczyzna zabrał nas prawie do Helsinek - wysiedliśmy jakieś 50 kilometrów przed miastem, w miejscowości Hämeenlinna. Znajduje się tam imponujący średniowieczny zamek - niestety był akurat w remoncie. Nad jeziorem było natomiast aż nadto miejsca na rozbicie namiotu - choć jednocześnie teren był mocno na widoku - ale mimo długiego spaceru wzdłuż brzegu nie udało znaleźć nam się niczego lepszego. Jeszcze jadąc samochodem, kupiliśmy bilety na jutrzejszy prom do Tallina. Znaleźliśmy bardzo atrakcyjną cenę na późnowieczorny rejs (chyba jakieś kilkanaście euro) i uznaliśmy, że cały dzień wystarczy nam z nawiązką na dojazd i zwiedzanie Helsinek, od których byliśmy oddaleni przecież tylko o kilkadziesiąt kilometrów. Do kompletu zarezerwowaliśmy nocleg w hostelu - zapowiadała się pierwsza od dwóch tygodni noc niespędzona pod namiotem :D
Następnego dnia wraz z upływem kolejnych godzin coraz bardziej rzedły nam miny. Jak na złość, nie mogliśmy złapać kompletnie nic! Do tego mocno prażyło słońce i stojąc przy drodze z wystawionym kciukiem, coraz bardziej czułam się jak skwarka. W końcu, już chyba po południu, zatrzymała się sympatyczna rodzinka, która na szczęście zawiozła nas już wprost do Helsinek. Cóż - wciąż mieliśmy dobrych kilka godzin na zwiedzanie i zamierzaliśmy wykorzystać je na maksa. Pierwsze, co zrobiliśmy po przyjeździe, to pozbycie się plecaków - zostawiliśmy je w skrytkach bagażowych na dworcu. Kosztowało nas to kilka euro, ale zdecydowanie było warto.
Katedra |
Obchód Helsinek zaczęliśmy od luterańskiej katedry, która góruje nad Placem Senackim. Świątynia robi wrażenie przede wszystkim z zewnątrz, bo zdobienia w środku są mocno ascetyczne - jak to u protestantów. Na placu poza kilkoma stoiskami z pamiątkami znajduje się jeszcze pomnik cara Aleksandra II, który upamiętnia ścisłe niegdyś związki Finlandii z Rosją. Następnie skierowaliśmy kroki do Helsingin kaupunginmuseo, czyli po naszemu do Muzeum Miasta Helsinki. Muzea zdecydowanie nie były dla nas priorytetem przy zwiedzaniu, ale wstęp był darmowy, więc postanowiliśmy zajrzeć. Przy okazji warto się przejść okolicznymi uliczkami, które są wąskie, urokliwe i bardzo kolorowe ;)
W muzeum ;) |
Samo muzeum okazało się strzałem w dziesiątkę! Sporą część wystawy przygotowano raczej z myślą o najmłodszych, ale po pierwsze znajdzie się też coś dla nieco starszych, a po drugie - któż z nas nie chce czasem wrócić do czasów dzieciństwa? W muzeum odwzorowano na przykład salę lekcyjną, plan lekcji czy zabawki sprzed kilkudziesięciu lat. Poza tym mogliśmy obejrzeć mieszkanie, wyglądające mniej więcej jak "nasze" w czasach PRL-u. Wszystko całkowicie interaktywne - w ławkach można usiąść, zabawkami się pobawić. Warta zobaczenia jest także wyświetlana z rzutnika dawna panorama Helsinek, a także sporych rozmiarów makieta. Większość opisów jest w języku angielskim. Spędziliśmy w muzeum chyba niemal dwie godziny - a chętnie zostalibyśmy nawet dłużej :) Jeśli tylko będziecie mieli w Helsinkach wolną godzinkę lub dwie - naprawdę warto tam zajrzeć.
Gdy wyszliśmy z budynku, już tylko kilka kroków dzieliło nas od Kauppatori, czyli Placu Targowego. Przechadzaliśmy się między oferującymi najróżniejsze różności stoiskami, po czym ruszyliśmy dalej reprezentacyjną aleją Esplanadi. Jest to w zasadzie duży skwer, otoczony dużą ilością kafejek i restauracji. Kiedy tamtędy przechodziliśmy, odbywał się akurat jakiś plenerowy kocert i wszędzie było pełno ludzi. Z przyjemnością zatrzymałabym się tam na dłuższą chwilę i odpoczęła w cieniu jednego z drzew... Naszym celem był kościół Temppeliaukio, fascynująca konstrukcja wykuta w skale. Ostatecznie jednak obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz, nie decydując się na kupno biletu wstępu. Nie wiem, być może niesłusznie - ale chyba mieliśmy już przesyt wrażeń. Wróciliśmy na nabrzeże i skierowaliśmy się w stronę Soboru Zaśnięcia Matki Bożej, doskonale widocznego z portu. Położony na skalistym wzgórzu, robi wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i od środka.
Sobór... |
...i jego wnętrze |
Teraz czekał nas ostatni punkt helsińskiego zwiedzania - wycieczka do twierdzy Suomenlinna, znajdującej się na wyspie o tej samej nazwie. Wcześniej zahaczyliśmy jeszcze o Vanha Kauppahalli, czyli dawną halę targową. Obecnie można kupić tam różne lokalne wyroby. Skusiliśmy się na coś w rodzaju pasztecika z łososiem, który zjedliśmy na nabrzeżu, czujnie wypatrujących żarłocznych mew, które kilka godzin wcześniej bezczelnie wyrwały Arturowi croissanta z ręki :P
W sezonie promy na wyspę pływają bardzo często kilka razy, a podróż w obie strony kosztuje niecałe pięć euro i trwa około dwudziestu minut. Suomenlinna to osiemnastowieczna twierdza, która zaczęła powstawać w czasie panowania szwedzkiego (stąd też jej nazwa Sveaborg, czyli szwedzka twierdza), a następnie przeszła w ręce Rosjan, którzy znacznie ją rozbudowali. Można dostać się do niej tylko drogą morską, aczkolwiek czytałam coś o tajnym podwodnym tunelu wiodącym z wyspy na ląd - ale nie mam pojęcia, na ile to prawda, a na ile tylko miejskie legendy ;) Na zwiedzanie mieliśmy około 1,5 godziny i jest to moim zdaniem absolutne minimum, aby szybkim krokiem obejść najciekawsze miejsca - ale niewystarczająco, żeby dokładniej wczytać się w tabliczki informacyjne, zajść do jednego z sześciu muzeów czy zrelaksować się na nagrzanych słońcem skałach. Poza tym znajduje się tam kilkanaście kawiarni i restauracji (niektóre z zewnątrz wyglądały bardzo klimatycznie), kilka sklepów, a nawet kościół, biblioteka czy sauna.
Płyniemy do Suomenlinny |
Warto na pewno zajrzeć do tuneli, acz należy mieć na uwadze, że wchodzi się tam na własną odpowiedzialność - pewnie jest ślisko i ciemno, jak to w tunelu. Koniecznie przespacerujcie się do końca wiodącego przez wyspę półtorakilometrowego tzw. "niebieskiego szlaku". Ta część zwie się Kustaanmiekka - pełno tam bunkrów, murów i armat. Nawet dla mnie była to spora atrakcja, a dla miłośników militariów to zapewne istny raj! Ciekawostką jest także możliwość zwiedzenia jedynej pozostałej w Finlandii łodzi podwodnej z czasów II wojny światowej. Wyspa - a właściwie grupa sześciu wysp - na której znajduje się twierdza, nie jest tylko atrakcją turystyczną: mieszka tam kilkaset osób. Nie wiem, jak radzą sobie z hordami turystów, którzy zapewne co chwila przypadkiem pakują się na ich podwórka (jak to i nam się zdarzyło) - ja bym chyba zwariowała :)
I kilka migawek z twierdzy |
Atrakcyjny jest również sam rejs - szczególnie jeśli nie planujemy później przeprawy promowej do Tallina. Po drodze możemy podziwiać panoramę Helsinek, a także rozrzucone wokół urokliwe maleńkie wysepki. Po przybiciu do nabrzeża czekał nas już tylko szybki marsz do szafek, w którym pozostawiliśmy plecaki, a potem wręcz szaleńszy bieg do terminala promowego, gdy okazało się, że nawigacja nieco przekłamała odległość do tegoż :P Pani w okienku tylko zerknęła na nasze paszporty i niecierpliwym gestem pogoniła nas do wejścia na statek. Chwilę później sunęliśmy już znów między mniejszymi i większymi wysepkami. Prom był ogromny i zapewne pełen atrakcji, ale ja sporą część podróży spędziłam znów na pokładzie zewnętrznym, z lekkim zdziwieniem obserwując szybko zachodzące słońce. Cóż - odzwyczaiłam się od tego :P Na pokładzie znajdował się bar, a siedzących przy stoliku od chłodnego wiatru chroniły plastikowe przegrody(i to było super) - niestety z drugiej strony utrudniały odpływ wszechobecnego dymu papierosowego (i to podobało mi się już zdecydowanie mniej).
Niecałe trzy godziny później przybijaliśmy już do estońskiego portu. Tak oto skończyła się skandynawska część naszej przygody... :)
Wypływając z Helsinek, mijaliśmy dziesiątki wysepek |
Żegnamy słońce i Skandynawię :) |