czwartek, 7 maja 2020

Skandynawski dziennik cz.6 (Finlandia)

Na ostatnią prostą do Finlandii zabraliśmy się z przemiłym chłopakiem, który chyba ucieszył się, że ma z kim pogadać na tym bezludziu. Bardzo sympatycznie wspominam tę pogawędkę i jego look będący czymś pomiędzy hawajskim luzem a skandynawską swobodą ;) Zabrał nas aż do miejscowości Karasjok, która znajduje się kilkanaście kilometrów od fińskiej granicy. Podróż umiliły nam jeszcze renifery, które na widok samochodu dostojnym krokiem powolutku zeszły z drogi. Nasz kierowca skwitował to krótko: "piękne stworzenia, ale strasznie głupie". Na Północy renifery są równie powszechne jak u nas krowy i traktowane raczej jak utrudnienie, a nie umilenie podróży. Za potrącenie renifera grożą w Norwegii surowe kary, dlatego kierowcy nie mają innego wyjścia, jak tylko poczekać, aż zwierzęta będą uprzejme zejść z drogi ;) W Karasjok przyszło nam pożegnać się z chłopakiem i "naszą" drogą E6, która zmieniając w międzyczasie numer, biegnie przez Murmańsk aż do Sankt Petersburga. Sporo mieszkańców regularnie udaje się "na drugą stronę", z powodu panujących tam... zdecydowanie niższych cen ;) Jeżdżą do baru, do sklepu - bez problemu złapaliśmy więc stopa do granicy.


Ruch w głąb Finlandii był znikomy, ale ze względu na relatywnie wczesną porę nie chcieliśmy się jeszcze poddawać. I słusznie - bo w końcu zatrzymał się dla nas starszy facet, który zapowiedział, że po drodze zatrzymamy się jeszcze, by zabrać jego żonę, która pracowała na działce. Małżeństwo zabrało nas kilkadziesiąt kilometrów dalej, aż do miejscowości Inari. Niestety było już za późno na zakupy, więc wybraliśmy sobie zaciszne miejsce w niewielkim lasku nad jeziorem i przystąpiliśmy do rozbijania namiotu. Artur uczynił to chyba w rekordowym czasie, bo komary chciały pożreć nas tam żywcem! Naprawdę, chyba nigdy wcześniej nie widziałam ich aż tyle w jednym miejscu. Obiad gotowaliśmy, uchylając siatkę przy wejściu do namiotu tylko na tyle, by móc wysunąć na zewnątrz jedną dłoń i podtrzymać stojącą na nierównym gruncie maszynkę. Kochałam wtedy nasz przenośny domek i jego wolne od komarów wnętrze jak nigdy wcześniej :D Rozważaliśmy też kąpiel w jeziorze, ale zrezygnowaliśmy ze względu na te krwiożercze potworki.

Rankiem mogliśmy wreszcie zaopatrzyć się w markecie. Po raz pierwszy od dwóch tygodni kupiliśmy na przykład owoce i pieczywo inne od najtańszego chleba... i lody ;) Ceny w Finlandii są nadal sporo wyższe niż w Polsce, ale zdecydowanie bardziej znośne niż w Norwegii. Po konsumpcji zakupionych dóbr udaliśmy się na poszukiwanie odpowiedniego miejsca do stopowania. Jednak wkrótce drogę zastąpił nam... renifer. Tak, renifer. W środku miasta. Na chodniku. Poobserwowaliśmy go przez chwilę, zrobiliśmy milion zdjęć i poczekaliśmy, aż oddali się w pobliskie krzaki. W Finlandii mieliśmy szczęście do długich stopów. W Inari co prawda czekaliśmy dłuższą chwilę, aż ktoś się zatrzyma, ale jak już to uczynił... to zabrał nas aż do Oulu, czyli ponad 500 kilometrów dalej!


Po drodze nie mogliśmy się nadziwić jak... płaska i nudna krajobrazowo jest Finlandia ;) Być może to krzywdząca opinia, ale po dwóch tygodniach spędzonych w Norwegii, gdzie za każdym zakrętem czaiły się zapierające dech w piersiach panoramy, fińskie widoki wydały się nam bardzo monotonne. Las, las, domek, jezioro, las, jezioro, jezioro... Do tego zauważyliśmy, że o ile w Norwegii trudno było znaleźć zaniedbane domostwo, o tyle w Finlandii zdarzyło nam się mijać budynki wręcz rozpadające się. W położonym nad Zatoką Botnicką Oulu kierowca zawiózł nas wprost na kemping. Głównym jego atutem było atrakcyjne położenie (przy plaży, wokół fajne, zielone tereny), bo zarówno ceny, jak i infrastruktura pozostawiały nieco do życzenia. To znaczy - żadnej tragedii nie było, po prostu wypadł blado w porównaniu z kempingiem w Tromsø, gdzie płaciliśmy trochę mniej, a standard był zdecydowanie wyższy.

Zwyczajnie nie chciało nam się już jednak szukać miejsca do rozbicia się "na dziko", zresztą w dużym mieście mogłoby to być znacznie utrudnione, więc zostaliśmy na kempingu. Jako, że we wspólnej kuchni nie było żadnych garnków, obiad i tak musieliśmy ugotować na własnej kuchence ;) Cóż, przynajmniej słuchawki od prysznica nie trzeba było przynosić... Wieczorem przeszliśmy się jeszcze po okolicy, zajrzeliśmy na plażę, a ja po sprawdzeniu temperatury wody (trochę chłodna, ale do przeżycia) powzięłam silne postanowienie, że jutro muszę koniecznie się tam wykąpać. Postanowienia dotrzymałam. W porannych promieniach słońca, już po kilku minutach temperatura wody wydawała się całkiem przyjemna (pewnie wpływ na to ma przede wszystkim fakt, że niedaleko znajduje się ujście rzeki). Dno obniża się stopniowo, dlatego bezpiecznie mogłam oddalić się od brzegu i trochę popluskać.

Idealne miejsce na kąpiel <3

Koło południa wymeldowaliśmy się z kempingu i ruszyliśmy na przystanek autobusowy. Złapać stopa z centrum miasta byłoby bardzo trudno, dlatego najpierw wsiedliśmy w podmiejski autobus i wydostaliśmy się na obrzeża. Ze względu na kurczący się coraz bardziej czas rozważaliśmy nawet przejechanie do Helsinek transportem publicznym - ale ostatecznie postanowiliśmy zachować "czystość stylu" i ograniczyć się do stopowania ;) Kolejny raz potwierdziła się reguła, że w Finlandii na stopa czeka się długo, ale za to jest on długi. Sympatyczny mężczyzna zabrał nas prawie do Helsinek - wysiedliśmy jakieś 50 kilometrów przed miastem, w miejscowości Hämeenlinna. Znajduje się tam imponujący średniowieczny zamek - niestety był akurat w remoncie. Nad jeziorem było natomiast aż nadto miejsca na rozbicie namiotu - choć jednocześnie teren był mocno na widoku - ale mimo długiego spaceru wzdłuż brzegu nie udało znaleźć nam się niczego lepszego. Jeszcze jadąc samochodem, kupiliśmy bilety na jutrzejszy prom do Tallina. Znaleźliśmy bardzo atrakcyjną cenę na późnowieczorny rejs (chyba jakieś kilkanaście euro) i uznaliśmy, że cały dzień wystarczy nam z nawiązką na dojazd i zwiedzanie Helsinek, od których byliśmy oddaleni przecież tylko o kilkadziesiąt kilometrów. Do kompletu zarezerwowaliśmy nocleg w hostelu - zapowiadała się pierwsza od dwóch tygodni noc niespędzona pod namiotem :D

Następnego dnia wraz z upływem kolejnych godzin coraz bardziej rzedły nam miny. Jak na złość, nie mogliśmy złapać kompletnie nic! Do tego mocno prażyło słońce i stojąc przy drodze z wystawionym kciukiem, coraz bardziej czułam się jak skwarka. W końcu, już chyba po południu, zatrzymała się sympatyczna rodzinka, która na szczęście zawiozła nas już wprost do Helsinek. Cóż - wciąż mieliśmy dobrych kilka godzin na zwiedzanie i zamierzaliśmy wykorzystać je na maksa. Pierwsze, co zrobiliśmy po przyjeździe, to pozbycie się plecaków - zostawiliśmy je w skrytkach bagażowych na dworcu. Kosztowało nas to kilka euro, ale zdecydowanie było warto.

Katedra

Obchód Helsinek zaczęliśmy od luterańskiej katedry, która góruje nad Placem Senackim. Świątynia robi wrażenie przede wszystkim z zewnątrz, bo zdobienia w środku są mocno ascetyczne - jak to u protestantów. Na placu poza kilkoma stoiskami z pamiątkami znajduje się jeszcze pomnik cara Aleksandra II, który upamiętnia ścisłe niegdyś związki Finlandii z Rosją. Następnie skierowaliśmy kroki do Helsingin kaupunginmuseo, czyli po naszemu do Muzeum Miasta Helsinki. Muzea zdecydowanie nie były dla nas priorytetem przy zwiedzaniu, ale wstęp był darmowy, więc postanowiliśmy zajrzeć. Przy okazji warto się przejść okolicznymi uliczkami, które są wąskie, urokliwe i bardzo kolorowe ;)

W muzeum ;)

Samo muzeum okazało się strzałem w dziesiątkę! Sporą część wystawy przygotowano raczej z myślą o najmłodszych, ale po pierwsze znajdzie się też coś dla nieco starszych, a po drugie - któż z nas nie chce czasem wrócić do czasów dzieciństwa? W muzeum odwzorowano na przykład salę lekcyjną, plan lekcji czy zabawki sprzed kilkudziesięciu lat. Poza tym mogliśmy obejrzeć mieszkanie, wyglądające mniej więcej jak "nasze" w czasach PRL-u. Wszystko całkowicie interaktywne - w ławkach można usiąść, zabawkami się pobawić. Warta zobaczenia jest także wyświetlana z rzutnika dawna panorama Helsinek, a także sporych rozmiarów makieta. Większość opisów jest w języku angielskim. Spędziliśmy w muzeum chyba niemal dwie godziny - a chętnie zostalibyśmy nawet dłużej :) Jeśli tylko będziecie mieli w Helsinkach wolną godzinkę lub dwie - naprawdę warto tam zajrzeć.

Gdy wyszliśmy z budynku, już tylko kilka kroków dzieliło nas od Kauppatori, czyli Placu Targowego. Przechadzaliśmy się między oferującymi najróżniejsze różności stoiskami, po czym ruszyliśmy dalej reprezentacyjną aleją Esplanadi. Jest to w zasadzie duży skwer, otoczony dużą ilością kafejek i restauracji. Kiedy tamtędy przechodziliśmy, odbywał się akurat jakiś plenerowy kocert i wszędzie było pełno ludzi. Z przyjemnością zatrzymałabym się tam na dłuższą chwilę i odpoczęła w cieniu jednego z drzew... Naszym celem był kościół Temppeliaukio, fascynująca konstrukcja wykuta w skale. Ostatecznie jednak obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz, nie decydując się na kupno biletu wstępu. Nie wiem, być może niesłusznie - ale chyba mieliśmy już przesyt wrażeń. Wróciliśmy na nabrzeże i skierowaliśmy się w stronę Soboru Zaśnięcia Matki Bożej, doskonale widocznego z portu. Położony na skalistym wzgórzu, robi wrażenie zarówno z zewnątrz, jak i od środka.

Sobór...
...i jego wnętrze

Teraz czekał nas ostatni punkt helsińskiego zwiedzania - wycieczka do twierdzy Suomenlinna, znajdującej się na wyspie o tej samej nazwie. Wcześniej zahaczyliśmy jeszcze o Vanha Kauppahalli, czyli dawną halę targową. Obecnie można kupić tam różne lokalne wyroby. Skusiliśmy się na coś w rodzaju pasztecika z łososiem, który zjedliśmy na nabrzeżu, czujnie wypatrujących żarłocznych mew, które kilka godzin wcześniej bezczelnie wyrwały Arturowi croissanta z ręki :P

W sezonie promy na wyspę pływają bardzo często kilka razy, a podróż w obie strony kosztuje niecałe pięć euro i trwa około dwudziestu minut. Suomenlinna to osiemnastowieczna twierdza, która zaczęła powstawać w czasie panowania szwedzkiego (stąd też jej nazwa Sveaborg, czyli szwedzka twierdza), a następnie przeszła w ręce Rosjan, którzy znacznie ją rozbudowali. Można dostać się do niej tylko drogą morską, aczkolwiek czytałam coś o tajnym podwodnym tunelu wiodącym z wyspy na ląd - ale nie mam pojęcia, na ile to prawda, a na ile tylko miejskie legendy ;) Na zwiedzanie mieliśmy około 1,5 godziny i jest to moim zdaniem absolutne minimum, aby szybkim krokiem obejść najciekawsze miejsca - ale niewystarczająco, żeby dokładniej wczytać się w tabliczki informacyjne, zajść do jednego z sześciu muzeów czy zrelaksować się na nagrzanych słońcem skałach. Poza tym znajduje się tam kilkanaście kawiarni i restauracji (niektóre z zewnątrz wyglądały bardzo klimatycznie), kilka sklepów, a nawet kościół, biblioteka czy sauna.

Płyniemy do Suomenlinny

Warto na pewno zajrzeć do tuneli, acz należy mieć na uwadze, że wchodzi się tam na własną odpowiedzialność - pewnie jest ślisko i ciemno, jak to w tunelu. Koniecznie przespacerujcie się do końca wiodącego przez wyspę półtorakilometrowego tzw. "niebieskiego szlaku". Ta część zwie się Kustaanmiekka - pełno tam bunkrów, murów i armat. Nawet dla mnie była to spora atrakcja, a dla miłośników militariów to zapewne istny raj! Ciekawostką jest także możliwość zwiedzenia jedynej pozostałej w Finlandii łodzi podwodnej z czasów II wojny światowej. Wyspa - a właściwie grupa sześciu wysp - na której znajduje się twierdza, nie jest tylko atrakcją turystyczną: mieszka tam kilkaset osób. Nie wiem, jak radzą sobie z hordami turystów, którzy zapewne co chwila przypadkiem pakują się na ich podwórka (jak to i nam się zdarzyło) - ja bym chyba zwariowała :)

I kilka migawek z twierdzy

Atrakcyjny jest również sam rejs - szczególnie jeśli nie planujemy później przeprawy promowej do Tallina. Po drodze możemy podziwiać panoramę Helsinek, a także rozrzucone wokół urokliwe maleńkie wysepki. Po przybiciu do nabrzeża czekał nas już tylko szybki marsz do szafek, w którym pozostawiliśmy plecaki, a potem wręcz szaleńszy bieg do terminala promowego, gdy okazało się, że nawigacja nieco przekłamała odległość do tegoż :P Pani w okienku tylko zerknęła na nasze paszporty i niecierpliwym gestem pogoniła nas do wejścia na statek. Chwilę później sunęliśmy już znów między mniejszymi i większymi wysepkami. Prom był ogromny i zapewne pełen atrakcji, ale ja sporą część podróży spędziłam znów na pokładzie zewnętrznym, z lekkim zdziwieniem obserwując szybko zachodzące słońce. Cóż - odzwyczaiłam się od tego :P Na pokładzie znajdował się bar, a siedzących przy stoliku od chłodnego wiatru chroniły plastikowe przegrody(i to  było super) - niestety z drugiej strony utrudniały odpływ wszechobecnego dymu papierosowego (i to podobało mi się już zdecydowanie mniej).

Niecałe trzy godziny później przybijaliśmy już do estońskiego portu. Tak oto skończyła się skandynawska część naszej przygody... :)

Wypływając z Helsinek, mijaliśmy dziesiątki wysepek
Żegnamy słońce i Skandynawię :)

niedziela, 3 maja 2020

Skandynawski dziennik cz. 5 (Tromsø, Nordkapp)

Rankiem obudziliśmy się wyspani i w dobrym humorze, który to skutecznie wkrótce zepsuły nam... końskie muchy. Na parkingu było tego cholerstwa w brud i wkrótce jak szaleni wymachiwaliśmy buffami, modląc się jednocześnie, żeby ktoś się zatrzymał. Gdy dziewczyna, która nas zabrała, z przepraszającym uśmiechem oznajmiła, że może nas podrzucić tylko kilkanaście kilometrów, opowiedzieliśmy jej o krwiożerczych muchach i serdecznie podziękowaliśmy ;) Przez cały dzień kierowaliśmy się na Tromsø, gdzie udało nam się ostatecznie dotrzeć dopiero późnym popołudniem. Sympatyczna dziewczyna zostawiła nas pod bramą kempingu, bo uznaliśmy że może wypadałoby się jednak od czasu do czasu doprowadzić do porządku :D

W drodze...

Nieco wahaliśmy się ze względu na dość wysoką cenę (około sto złotych za osobę), ale ostatecznie stwierdziliśmy, że najwyższy czas zrobić pranie, a poza tym moje włosy także błagały o litość ;) W ogólnym rozrachunku uważam, że to były dobrze zainwestowane pieniądze, to kemping był naprawdę luksusowy (zdecydowanie najlepszy z trzech, na których byliśmy w Norwegii i w Finlandii). Namioty rozbija się po prostu "za rzeką", dowolnie wybierając miejsce - a jest tam sporo sympatycznych miejscówek. My kierowaliśmy się przy wyborze możliwością wygodnego rozwieszenia sznurka na pranie ;) Po wstępnym ogarnięciu się ruszyliśmy do miasta, kwestie sanitarne pozostawiając na wieczór.

Właściwa część Tromsø jest położona na wyspie, połączonej ze stałym lądem mostem, a także  tunelem. Z mostu rozciągają się piękne widoki na samo miasto i (a może przede wszystkim) otaczające je góry. Tego wieczora czasu starczyło nam w zasadzie tylko na szybki spacer głównymi ulicami i wizytę w sklepie spożywczym. W ogólnodostępnej kuchni na kempingu zauważyłam piekarnik, wyszperaliśmy więc w chłodni przecenioną mrożoną pizzę. Gdy późnym wieczorem przechodziliśmy z powrotem przez most, uderzyło nas, jak niesamowicie jest ciepło. Byliśmy setki kilometrów za kołem podbiegunowym, a o godzinie 23 mieliśmy na sobie t-shirty i krótkie spodenki! Podczas podróży regularnie zdarzało nam się narzekać na upał, tym niemniej mam świadomość, jak niesamowicie nam się poszczęściło, że mogliśmy oglądać wszystkie piękne norweskie krajobrazy, bo nie tonęły we mgle ani w deszczu, jak to się bardzo często zdarza. Na przykład w Tromsø podobno pada średnio przez trzy dni w tygodniu.

...i już w Tromsø

Po powrocie zajęliśmy się w pierwszej kolejności praniem i myciem. Tu spotkała nas pierwsza przyjemna niespodzianka - na kempingu nie było typowych sanitariatów z kabinami prysznicowymi i wspólnymi umywalkami, tylko kilka czy kilkanaście normalnych łazienek - każda wyposażona w toaletę, prysznic i umywalkę. Przed wejściem utworzyła się niewielka kolejka, ale czekałam może pięć minut. Przepraliśmy ubrania w umywalce, a ja mogłam też wreszcie umyć włosy - bo potem przebiegłam tylko kilka metrów do ogrzewanej kuchni, gdzie w piekarniku dochodziła już pizza. Pomieszczenie zaprojektowano funkcjonalnie - niemal wszelkie urządzenia występowały w liczbie podwójnej albo potrójnej. Ponadto mieliśmy dostęp do sporej ilości sztućców, garnków, patelni, naczyń i w zasadzie wszystkiego, co jest potrzebne do codziennego funkcjonowania. Wkrótce zostaliśmy tam sami, bo minęła już północ. Zjedliśmy, poczytaliśmy sobie i jakoś koło drugiej w nocy, gdy włosy były już względnie suche, wróciliśmy do namiotu.

Rankiem obudziły nas okrzyki dzieciaków, które przed naszym namiotem urządziły sobie rozbieg, by odpowiednio rozpędzić się przed wpadnięciem z pluskiem do krystalicznie czystej wody przepływającej obok rzeki. Po śniadaniu czekała nas identyczna jak wczoraj trasa przez most. Tym razem naszym celem było Polarmuseet - Muzeum Polarne. No, w zasadzie to głównie moim celem - jakoś tak miałam potrzebę, żeby choć jedno muzeum w Norwegii "zaliczyć" i po pobieżnym przejrzeniu opinii i porównaniu cen padło na to. Udało mi się nawet nawet załapać na zniżkę studencką (z polską legitymacją, ISIC nie miałam) :) Muzeum jest w porządku, aczkolwiek niczego nie urywa - urządzone raczej w tradycyjnym stylu, pełne gablot z różnymi eksponatami i tablic informacyjnych po angielsku i norwesku. Tym niemniej, jeśli jesteś zainteresowany, jak żyło się kiedyś (a częściowo i teraz) na dalekiej Północy - nie zawiedziesz się.

Za kołem podbiegunowym w krótkich spodenkach? No problem!
Arktyczna Katedra

Tromsø nie ma w zasadzie wielkich atrakcji - warto na pewno zobaczyć chociaż z zewnątrz Arktyczną Katedrę, poza tym jest jeszcze druga, drewniana katedra przy głównej ulicy. Do tego przyjemnie jest przespacerować się po nabrzeżu i przyjrzeć się najróżniejszego rodzaju i najróżniejszej wielkości statkom. Można także wstąpić do jednego z kilku muzeów. Jednak głównym atutem miasta jest jego położenie i otoczenie - w zimie można spróbować "upolować" tu zorzę polarną, przejechać się psim zaprzęgiem czy wybrać się na tzw. "whale watching". O każdej porze roku można - i należy! - przejść się po otaczających Tromsø górach. Gęsta sieć szlaków oferuje różnorodną długość i trudność wycieczek. Osobiście okropnie żałuję, że tym razem nie było na to czasu...

Po wyjściu z muzeum okazało się, że właściwie nie mamy już czasu na dalsze zwiedzanie - trzeba było ruszać dalej. Tu zresztą nieco rozeszły się nasze priorytety - mi bardzo spodobało się Tromsø i chciałam zostać tam jeszcze trochę, natomiast Arturowi spieszyło się na Nordkapp. Nie wchodząc w szczegóły, był to chyba najtrudniejszy test naszej wspólnej podróży, gdy złapaliśmy już pierwszego dziś stopa, przełykałam łzy na tylnym siedzeniu, próbując jednocześnie prowadzić w miarę składną konwersację. A był to stop ciekawy - zabrało nas małżeństwo podróżujące kamperem dookoła świata :) Wnętrze auta było wyklejone zdjęciami, a oni mieli nawet specjalnie przygotowane na tę okazję koszulki z nadrukiem! Zajmująca siedzenie pasażera Azjatka w średnim wieku była przesympatyczna i bardzo chciała z nami rozmawiać, ale mocno utrudniała jej to ograniczona znajomość języka - więc w konwersacji pomagał jej sporo starszy mąż, chyba Norweg.

I znowu w drodze
Strój ochronny na komarrry :D

Potem trafiły nam się jeszcze jeden lub dwa krótsze stopy. Nie byliśmy zbyt zadowoleni z przebytej dziś odległości - na Nordkapp było wciąż dość daleko. Spać przyszło nam w niewielkiej miejscowości Burfjord. Rozbiliśmy się nad jeziorem, ale najbardziej zapamiętałam ten nocleg z ogromnej ilości komarów, które chciały wyssać z nas wszelką krew. O poranku mieliśmy jeszcze okazję obserwować samochód, który wypełniony zdecydowanie wczorajszą lokalną młodzieżą z bojową pieśnią na ustach toczył się powoli na jedną z posesji. W sumie - prawka nikt nie odbierze, bo najbliższy komisariat pewnie kilkadziesiąt kilometrów dalej. Ot, norweskie klimaty ;) Plan na dzisiaj zakładał tylko stopowanie - byle dotrzeć jak najdalej, a najlepiej na Nordkapp. Choć szczerze mówiąc nie za bardzo w to wierzyliśmy, bo odległość była spora, a okolice coraz bardziej odludne...

Kilka godzin później minęliśmy ostatnie większe miasto - Altę. Kikadziesiąt kilometrów dalej od drogi E6, którą przejechaliśmy niemal całą Norwegię oddziela się ta prowadząca na wyspę Magerøya, gdzie znajduje się Nordkapp. Było już późne popołudnie, więc nie mieliśmy zbytniej nadziei dotarcia tam jeszcze dziś - a tu proszę. Prosto na Przylądek Północny zabrał nas van, który... najpierw nas minął, a potem zawrócił. Okazało się, że na wycieczkę wybrała się cała rodzina - w "naszym" vanie, był sympatyczny chłopak ze swoją dziewczyną, a poza nim kolumnę tworzyły jeszcze dwa inne samochody. Po drodze złapała nas okropna burza - padało tak, że momentami ledwo było widać drogę... Oj, nie czułam się wtedy pewnie w jadącym całkiem szybko samochodzie. Na szczęście wkrótce wyjechaliśmy z zasięgu ulewy i znów świeciło nad nami słońce.

Jakość kiepska, ale przy bliższych oględzinach widać renifery ;)
Księżycowe krajobrazy

Sam Przylądek znajduje się niestety we władaniu prywatnej firmy i żeby zobaczyć słynny globus na krańcu świata, trzeba słono za to zapłacić - wstęp dla jednej osoby to koszt 265 NOK, czyli około 130 złotych. Z jednej strony uważaliśmy, że to absurd płacić tyle za obejrzenie, cóż... w zasadzie kupy kamieni, z drugiej - w końcu przejechaliśmy w tym celu całą Norwegię. Szczęśliwie po szybkim researchu okazało się, że są co najmniej dwa sposoby na uniknięcie tej opłaty. Po pierwsze, zamiast na Nordkapp możemy udać się piechotą na oddalony od parkingu o 9 kilometrów Knivskjelodden - przylądek, który jest o parę metrów dalej wysunięty na północ niż ten "komercyjny". Rozważaliśmy tę opcję, ale zniechęciła nas nieco późna pora (była prawie północ), a przede wszystkim czające się wciąż za nami burzowe chmury. Ostatecznie przeszło bokiem, ale wtedy trudno było to przewidzieć.

Wykorzystaliśmy więc jeszcze inne rozwiązanie. Na stronie Nordkappu chwalą się, jacy to oni są "eco friendly" i oferują darmowy wstęp dla wszystkich poruszających się na własnych nogach albo pojazdem niezmotoryzowanym (rower, hulajnoga ;)). Poprosiliśmy więc, by wysadzili nas na parkingu, z którego rusza się na Knivskjelodden. Na Nordkapp jest stamtąd około 5 kilometrów - idzie się cały czas asfaltem, bez najmniejszych trudności. Przedtem chcieliśmy się przebrać, co okazało się stanowić pewien problem, bo okolica jest zupełnie "łysa" i akurat w tamtym miejscu względnie płaska. Oddaliliśmy się więc po prostu na rozsądną odległość od parkingu - zmieniliśmy ciuchy i niemal weszliśmy w niewielkie stadko reniferów ;)

I jesteśmy! :D

Po drodze na Przylądek mogliśmy podziwiać księżycowe krajobrazy. Linia brzegowa jest tu nieregularna i dość poszarpana, więc takich przylądków występuje całkiem sporo. Łagodne, pozbawione roślinności wyższej niż trawa wzgórza oświetlone wiszącym już nisko słońcem tworzyły naprawdę piękny widok. Do tego całkowita pustka - przerywana jedynie czasem odgłosem przejeżdżającego samochodu. Niesamowity to był spacer :) Przy wjeździe na Nordkapp stoi budka ze szlabanem, ale nas rzeczywiście nikt nie zatrzymywał. Mimo późnej pory ludzi było całkiem sporo - przyjechali podziwiać dzień polarny, gdy słońce ani przez moment nie chowa się za horyzont. Pierwsze kroki skierowaliśmy na punkt widokowy ze słynnym globusem. Po krótkiej sesji zdjęciowej przeszliśmy się jeszcze kilkadziesiąt kroków, ale pizgający dość solidnie wiatr szybko zmusił nas do schowania się do środka - w Nordkapphallen, gdzie możemy zaopatrzyć się w pamiątki, a nawet wysłać pocztówkę ;) Poza tym znajduje się tam między innymi muzeum i kaplica.

Gdy z powrotem podeszliśmy do budki ze szlabanem, dochodziła już druga w nocy. Dookoła też mocno się już przeluźniło, więc mieliśmy umiarkowane nadzieje na złapanie stopa. Nie przeszkadzało nam to zanadto, najwyżej rozbilibyśmy się gdzieś nieopodal. A jednak się udało! Tym razem zabrali nas młodzi Rosjanie. Podróżowali naprawdę wypasionym autem i byli już porządnie wstawieni (za wyjątkiem kierowcy, mam nadzieję ;)) - nas też zresztą częstowali, ale trochę bałam się kosztować tego bliżej nieokreślonego trunku :D Nie pytaliśmy nawet, dokąd jadą, bo na Nordkapp prowadzi tylko jedna droga. Byłam święcie przekonana, że ta sama droga prowadzi przez całą wyspę - ale okazało się, że byłam w błędzie. Jest ich co najmniej cztery - a jedną z tych bocznych, wiodącą konkretnie do miejscowości Gjesvær, podążali oczywiście owi Rosjanie. Wysadzili nas więc na zakręcie i pojechali w swoją stronę.

Widok na przylądek Knivskjelodden

Przez chwilę próbowaliśmy złapać coś jeszcze, obserwowaliśmy mijających nas kolejnych rowerzystów (dużo ich tam, wow! średnio wyobrażam sobie jeżdżenie po tak górzystym terenie), ale dość szybko poddaliśmy się i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Po szybkim rekonesansie rozłożyliśmy namiot w obniżeniu niedaleko drogi, rozwiesiliśmy pranie, które nie mogło się dosuszyć od dwóch dni i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek :)

Rano obudził nas... upał. Kosmos, nie? Jesteśmy na północnym krańcu Europy, a niemal każdego ranka rozpaczliwie zdzieramy z siebie śpiwory w poszukiwaniu zbawiennego ochłodzenia ;) Zanim zwinęliśmy majdan, czekała mnie jeszcze niezbyt przyjemna niespodzianka - gdy udałam się za potrzebą, zaliczyłam przy okazji bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze... szkieletem renifera. Ble. Choć rankiem ruch nadal nie jest zbyt duży, szybko złapaliśmy stopa do Honningsvåg, największego miasteczka na wyspie. Główna droga omija je jednak, więc i my wysiedliśmy na zakręcie i przyglądaliśmy się miejscowości jedynie z daleka. Artur skoczył na pobliską stację benzynową po wodę - słońce paliło i bardzo chciało nam się pić. Potem pozostało nam tylko czekać na kierowcę, który powiezie nas ku nowej przygodzie - Finlandii...